two
— Caitlyn Kiramman!
Przewróciła oczami.
Miała nadzieję, że po ukończeniu liceum i studiów nie będzie w kółko słyszała swojego imienia i nazwiska, wypowiedzianego zirytowanym tonem. Że będzie już tylko lepiej i lepiej, i w końcu nie będzie musiała przejmować się niczym.
Cóż. Czasami nie musiała przejmować się niczym; były to jednak rzadkie momenty, bo Mel Medarda nie zawsze mogła przyjechać z winem do jej niewielkiego mieszkania.
Caitlyn odwróciła się od dozownika wody, stając niemal twarzą w twarz z Marcusem – wściekłym Marcusem. Tym razem nie miała pojęcia, czym tak zdenerwowała akurat tego człowieka, więc tylko zmarszczyła brwi, przyglądając się uważnie mężczyźnie.
Kubek z wodą, który trzymała aktualnie w ręce, został jej gwałtownie wytrącony. Obserwowała, jak woda rozbryzguje się na podłodze i ochlapuje również ścianę.
— Czy to było konieczne?
— Znowu pomieszałaś te cholerne raporty!
Marcus, gdyby potrafił pozbawić kogoś życia wzrokiem, zabiłby Caitlyn właśnie w tym momencie. Lubił to robić; upokarzać nowe osoby na posterunku w momencie, w którym w pomieszczeniu było mnóstwo osób. Chciał pokazać, że to on miał tutaj moc.
— Używa pan do nich kolorów, których nie jestem w stanie rozróżnić — zauważyła Caitlyn, marszcząc brwi. — Kilkakrotnie…
— Nie dyskutuj ze mną! — przerwał jej. Kątem oka widziała, że ręce zaciska w pięści. — Nie chcę słyszeć tych infantylnych wymówek!
— Marcus, wróć do siebie.
Głos Grayson przebił się przez pomieszczenie – charakterystyczny, zachrypnięty, niski, jak na kobietę — i dotarł prosto do mężczyzny nieco wyższego niż Kiramman. Warknął, powiedział coś pod nosem i odszedł w kierunku swojego gabinetu, jakby wcale nie zrobił przed chwilą godnej pożałowania sceny.
Tak to już wyglądało – czy to się Caitlyn podobało, czy nie.
Ludzie wrócili niewzruszeni do swoich zajęć, a Cait znowu odwróciła się przodem do dozownika wody, podejmując drugą próbę nalania sobie wody. Czuła pulsujący ból pod czaszką.
— Nie warto wchodzić z nim w dyskusję — wymruczała Grayson i oparła się prawie całym ciałem o dozownik wody. — On pragnie tylko reakcji. Niczego więcej.
— Nie wchodziłam z nim w dyskusję — powiedziała cicho Caitlyn, obserwując, jak woda wypełnia plastik.
— Słuchaj — zaczęła Grayson, wzdychając ciężko. — Nie chce mi się ciebie uczyć, ale po to tu jesteś, więc zapamiętaj sobie raz, że jak mówię ci, żebyś czegoś nie robiła, to tego nie rób. Może tam, skąd pochodzisz, takie rozmowy przynosiły pożądany skutek, ale nie tutaj.
To było ostrzeżenie. Caitlyn nie lubiła ostrzeżeń.
Wracając na weekend do domu czuła… zdenerwowanie. Gniew. Irytację. Wszystko na raz. Nie po to wypruwała sobie żyły na studiach, osiągając najlepsze wyniki, by na samym początku kariery ludzie obchodzili się z nią w ten sposób. Oczywiście, że nie znała życia, że nie wiedziała, jak to będzie wyglądać, ale nie sądziła, że takie osiągnięcia przełożona i współpracownicy mieli gdzieś. Jakby jej listy polecające nie miały żadnej wartości. Jakby cała jej praca była cały czas niedoceniana, bo nie pracowała wystarczająco długo, by mogła zasłużyć sobie na szacunek.
Caitlyn nienawidziła takich sytuacji. Czuła, że traktowanie względem niej jest niesprawiedliwe. Że znowu ma to związkiem z defektem, wynikającym z braku posiadania bratniej duszy.
Miała dość chodzenia w okularach. Miała dość przyznawania się przed ludźmi, że wciąż widzi świat w szarych barwach. Miała dość czucia się tak, jakby była od nich wszystkich gorsza. Nawet cholerny Marcus znalazł kogoś, z kim mógł dzielić resztę swojego życia – a on był ostatnią osobą, która na to zasługiwała.
Spojrzała na zegarek umiejscowiony na jej prawym nadgarstku; kącik ust drgnął w krótkim uśmiechu. Do przyjazdu ojca z pracy było jeszcze dużo czasu. Cassandra natomiast była poza miastem, więc nie było możliwości, by spotkały się w drzwiach czy gdziekolwiek w domu. Miała więc czas tylko dla siebie. A to znaczyło, że będzie mogła uruchomić swój tor ćwiczebny.
Wciąż nie wierzyła, że istnieje. Rodzice dowiedzieli się, że Caitlyn chce w przyszłości zostać detektywem, a nie lekarzem czy prawnikiem jak jej rodzice, i choć nie byli zadowoleni (szczególnie Cassandra, która do teraz twierdzi, że to był błąd), wspierali córkę w dokonanym wyborze. Tobias raz lub dwa wspomniał, że dziadek Caitlyn również wybrał taką ścieżkę kariery, a potem, pod nieobecność żony, pokazał stary model pistoletu, który zostawił po sobie pan Kiramman. Wtedy Cait wystąpiła z pomysłem toru ćwiczebnego w lesie za domem w celu „doskonalenia strzeleckich umiejętności”.
Jakimś cudem po roku przeczesywania boru i zdobycia miliona potrzebnych papierów, część lasu została odgrodzona od publicznej części, by nikomu nie stała się krzywda. Mowa tu była również o zwierzętach, których, ku zaskoczeniu wszystkich, nie było aż tak wiele; zaledwie kilka saren, które zostały przeniesione w bezpieczne miejsce. Wiele osób stwierdziło, że jest to wymysł „bogatej gówniary”, ale tak naprawdę to był akt miłosierdzia skierowany do zwierząt. Miejsce, w którym często przebywały, znajdowało się blisko ruchliwych przestrzeni, gdzie często były potrącane przez pędzące samochody. Przeniesienie ich do rezerwatu wcale nie było grzechem.
Caitlyn była gotowa wmówić sobie wszystko, byle utrzymać się myśli, że dostanie tę jedną, upragnioną rzecz.
Pierwszy trening okazał się jednak być… fatalny. Okropny i żałosny. Żadna z kul nie trafiała do tarczy, a wystrzeliwane straszyły Caitlyn tak, że wypuszczała z rąk broń. Do domu wróciła wściekła, ale nie miała zamiaru się poddać. Nie, kiedy wreszcie udało jej się osiągnąć cel.
Więc trenowała ciężko na zmianę z chodzeniem na uczelnię i pobieraniem lekcji strzelectwa, by końcowo dojść do takiego poziomu, by wszystkie tabliczki przestrzelić na wylot w samym środku.
Teraz na tor przychodziła rzadko ze względu na pracę. Nudziły ją też niezmienne układy, wiedziała kiedy wyskoczy która tabliczka i tak naprawdę przychodziła tam dla zebrania myśli, kiedy nic innego nie dawało już rady. Chyba to był taki moment.
Zajechała pod dom i zaparkowała na zadbanym podjeździe. Nie trudziła się nawet zabraniem wszystkich rzeczy z pojazdu; zwyczajnie wysiadła, blokując drzwi pojazdu i szybkim krokiem skierowała się do wejścia do domu.
W środku panowała cisza. Elizabeth dzisiaj miała wolne, więc Cait była w budynku zupełnie sama. Zamknęła drzwi na klucz od środka, a następnie ściągnęła wysokie buty. Odznaka, która w dalszym ciągu wisiała na jej szyi, obiła się o jej klatkę piersiową, gdy się wyprostowała. Pozbyła się jej dopiero w swoim starym pokoju, tak samo jak i eleganckich ubrań, które zmuszona była nosić w pracy. Zamiast tego przebrała się w coś wygodnego, a następnie chwyciła za strzelbę, zawieszoną na ścianie w jej pokoju.
Przebieżka do lasu zajęła jej kilkanaście minut. Znajomy zapach czystego, świeżego powietrza uderzył w jej nozdrza mocno, jak za każdym razem. Pełną piersią nabrała go więc w płuca, przypominając sobie to cudowne uczucie, jakiego doświadczała za każdym razem, gdy to robiła. Wolność. Caitlyn była pewna, że właśnie tak pachniała.
Czasami sądziła, że to trochę… powtarzalne, iż to właśnie w lesie czuła się wolna. Ale z drugiej strony – nikomu nie mówiła o swoich odczuciach, będąc tutaj. Nikt nie musiał o tym wiedzieć, tak samo jak i ona nie musiała wiedzieć, kto gdzie czuje się wolny. Ten skrawek boru to była jej oaza, bezpieczna przystań; to tutaj mogła przyjść, by odetchnąć od nerwowego dnia w pracy czy niemiłej sytuacji w domu.
Będąc już na miejscu uruchomiła system targetów, który, mimo iż wcale głośno nie pracował, wystraszył kilka ptaków. Caitlyn zadarła głowę do góry, obserwując jak ptactwo ucieka z drzew i przemieszcza się w bezpieczniejsze miejsce, w którym nie było jej osoby. Wymruczała pod nosem „przepraszam”, chociaż wcale nie musiała tego robić. Mimo to poczuła się dzięki temu lepiej.
Odetchnęła. Z ramienia zsunęła futerał z bronią w środku i zgrabnie wyciągnęła strzelbę. Nabiła ją odpowiednią ilością naboi, a po odsunięciu futerału spod nóg, rozpoczęła swój trening.
Caitlyn już nie zaskakiwał dźwięk wyskakującego targetu. Nie szukała go wzrokiem po lesie. Wiedziała, kiedy i gdzie wyskoczy po kilku latach treningów dzień w dzień. W tym lesie już nic nie mogło jej zaskoczyć – nic tutaj się nie zmieniało, odkąd część treningową odgrodzono wysokim ogrodzeniem.
Zestrzeliła kolejny target i obserwowała jak niewielka, drewniana deska rozpada się na mniejsze kawałki. To zawsze sprawiało, że czuła się usatysfakcjonowana. Nieważne, że robiła to już któryś raz z rzędu, że już dawno temu przestało to być dla niej trudne. Miała to gdzieś – teraz liczyła się tylko dobra zabawa.
Za sobą usłyszała cichy szum. Odwróciła się więc gwałtownie w jego stronę, przyciągając broń do policzka i szybko pociągając za spust.
Tym jednak razem zamiast dźwięku rozpadającego się drewna, Caitlyn usłyszała rozdzierający skowyt.
Uśmiech zniknął z twarzy praktycznie tak szybko jak się na niej pojawił. Opuściła strzelbę – coś rzucało się w wysokiej trawie, w stronę której zaczęła szybko iść. Gdzieś w tle wyskoczył kolejny target, który miała zestrzelić, ale trening przestał być już dla niej ważny. Liczyło się to, co skowytało kilka metrów przed nią.
Serce waliło jej w klatce piersiowej tak samo jak w dniu, w którym stanęła po drugiej stronie rzeki.
Chyba nigdy nie bała się tak bardzo, jak bała się teraz, lufą odchylając niewysokie krzaki, by utorować sobie drogę. Do jej nozdrzy uderzył charakterystyczny zapach krwi, od którego zawartość żołądka podeszła jej do gardła.
Na ziemi, ciężko oddychając, z postrzeloną tylną łapą, leżał cholerny wilk. Zobaczywszy Caitlyn nad sobą podniósł łeb i zawarczał, ale z jakiegoś powodu nie trwało to długo. Jakby zwierzę poddało się, wiedząc, że za chwilę i tak umrze.
Cait przyglądała się rudej sierści dzikiego zwierzęcia, trzęsącą dłonią zakrywając usta. Postrzeliła cholernego wilka. Zwierzę zagrożone wyginięciem. Caitlyn nie mogła dogonić własnych myśli, które nawzajem się prześcigały, chcąc objąć prowadzenie. Ta walka wcale nie pomagała Kiramman zastanowić się co teraz. Stała nad cholernym postrzelonym zwierzęciem, którego ślepia obserwowały każdy jej ruch. Powinna zadzwonić po weterynarza. A może do taty?
Do oczu nagle napłynęły jej łzy. Nie chciała przecież postrzelić tego biednego wilka. Nie powinno go tutaj w ogóle być, skąd mogła wiedzieć, że tu jest, skoro przez lata żadne zwierzę nie wdarło się na teren jej toru ćwiczebnego? Nawet cholernej sarnie nie udało się przeskoczyć przez ogrodzenie, jakim cudem wpadł tutaj wilk?
— Cholera — warknęła Caitlyn roztrzęsionym głosem.
Odwróciła się tyłem do zwierzęcia, nie mogąc patrzeć jak ten męczy się z każdym oddechem. A co jeśli przestrzeliła główną żyłę? Jeśli w tym momencie wilk się wykrwawiał, a ona nad nim stała i nie próbowała nawet pomóc?
Upuściła broń na ziemię, nie zastanawiając się nad tym, czy ją wybrudzi, czy nie, i nerwowo zaczęła szukać schowanego w kieszeni telefonu. Nie było to trudne, biorąc pod uwagę fakt, iż od niedawna chowała go w jednej kieszeni. Śliskie od potu dłonie wypuściły jednak z uścisku komórkę, która z kolei stoczyła się z niewielkiego wzniesienia. Płacz cicho wydarł się z gardła Caitlyn, bo nie potrafiła już zapanować nad tak dużą ilością stresu i frustracji – mimo to zaczęła szukać telefonu, rękawem bluzy wycierając oczy z łez.
Co za paskudny tydzień. Najpierw Marcus, potem Grayson, postrzelony wilk i teraz jeszcze uciekający telefon, który okazał się być limitem wytrzymałości młodej Kiramman. Bo oczywiście, że nie miał zasięgu, kto by pomyślał, że w cholernym lesie nie ma zasięgu!
Wilk warknął, zaskomlał, a następnie zrobiło się cicho. Caitlyn wyprostowała się, brzydko podciągając nosem, co robiła tylko wtedy, kiedy była sama, i spojrzała w kierunku, w której zostawiła zwierzę. Próbował chyba wstać, ale zaraz po tym upadł i zaczął gorączkowo przebierać łapami, jakby myślał, że już biegnie, ucieka od tego, co tutaj zaszło. Caitlyn zrobiło się jeszcze bardziej przykro, patrząc na tę scenę.
Zwierzę wydało z siebie dziwny, okropnie brzmiący wrzask. Strach sparaliżował Kiramman, zmuszając do zastygnięcia w bezruchu i obserwowania tego, co właśnie działo się ze zwierzęciem. Słyszała dźwięk strzelających kości, zagłuszany skowytem wilka, który raz za razem sprawiał, że Cait robiło się słabo. Wrzaski zacierały się, przeradzały ze zwierzęcych w… ludzkie i kiedy dotarło to do Caitlyn, w wilku zaczęła dostrzegać ludzkie cechy.
Nie mogła dalej na to patrzeć. Zdołała tylko zakryć dłońmi oczy, nadal jednak słysząc całą gamę dźwięków, dobiegających od postrzelonej istoty.
Nie miała pojęcia, ile czasu minęło – w końcu nastała upragniona cisza. Słyszała tylko szybkie, urywane oddechy, które zmusiły ją do opuszczenia rąk.
Pierwszym, co zobaczyła, była młoda kobieta, która z sykiem podniosła się do siadu. Potem w oczy rzuciła się jej rana postrzałowa w prawym udzie. Po wilku nie było nawet śladu.
— Jak chcesz wymiotować — usłyszała nagle od strony nieznajomej — to zrób to teraz i z dala od mojej nogi.
— Nie będę wymiotować — oznajmiła od razu, jednak odsunęła się o krok do tyłu.
Kobieta westchnęła ciężko.
— Dobra, to… no kurwa, ale kłamiesz.
Minęło kilka kolejnych minut, zanim Caitlyn zdołała powstrzymać kolejne konwulsje i wyprostować się na tyle, by móc spojrzeć ponownie na młodą kobietę.
— Skończyłaś już? — zapytała szorstko, nie podnosząc nawet na Cait wzroku.
— Chyba tak — odpowiedziała zmęczonym głosem Kiramman, wypluwając jeszcze ślinę, by pozbyć się posmaku treści żołądkowej.
Gdyby Cassandra to zobaczyła, dostałaby chyba zawału serca.
— To samo mówiłaś pięć minut temu i…
— Skończyłam już — powiedziała twardo Caitlyn, biorąc głęboki, drżący oddech.
Dopiero teraz mogła lepiej przyjrzeć się siedzącej na trawie kobiecie.
Mogła mieć tyle samo lat, ile Caitlyn, lub być po prostu w podobnym wieku. Jej ramiona zdobił długi, ciągnący się od nadgarstki aż po barki tatuaż, który prawdopodobnie zdobił również i jej plecy. Podobnie było z udem. Nie była jednak w stanie się skupić na tym, co przedstawiały te tatuaże, bo kiedy zauważyła blizny, zdobiące ciało kobiety, zrozumiała, że siedzi przed nią kompletnie naga.
Bladą twarz młodej Kiramman ozdobił rumieniec.
— Oh, um…
— Co?
— Jesteś…
— Naga? Niemożliwe — warknęła kobieta. Jej kosmyki przykleiły się do mokrego od potu czoła, które zaraz przetarła, odgarniając również włosy. — Jakoś ci to nie przeszkadzało, kiedy mnie postrzeliłaś.
— Ja nie… To nie tak, to… To był wypadek, nie chciałam…
— Miałabyś przesrane, gdyby na moim miejscu był prawdziwy wilk — stwierdziła szorstko zmiennokształtna. — Możesz przestać się na mnie gapić? Zostaw mnie, jeśli nie zamierzasz mi pomóc.
Caitlyn nabrała mnóstwo powietrza w usta i zmusiła się do podejścia od drugiej strony kobiety.
— Pomogę ci — oznajmiła drżącym głosem, wbijając spojrzenie w ranę. — Mogę sprawdzić czy kula przeleciała na wylot?
— Nie przeleciała, muszę ją wyciągnąć — odpowiedziała kobieta, odchrząkując. — Kurwa mać.
— Nie dotykaj tego! — sapnęła zaraz Caitlyn, klepiąc lekko wierzch dłoni kobiety.
Sapnęła zaskoczona.
— Albo to zrobię teraz, albo mięsień zregeneruje mi się z pieprzoną kulką w środku i wtedy dopiero będzie to źle wyciągać — oznajmiła, zaciskając palce na zdrowym udzie. — A uwierz mi, nie chce chodzić z kulą w dupie.
— Postrzeliłam cię w udo.
— Udo a dupa to prawie to samo — stwierdziła młoda kobieta, otrzepując szybko dłonie z leśnej ściółki.
Przedramieniem otarła mokre od potu czoło.
— Nawet nie zamierzam się o to kłócić — mruknęła Caitlyn, przecierając dłonią twarz. — Zamierzasz wyciągnąć kulę brudną ręką?
— Cały szkielet i flaki mi się pozmieniały na twoich oczach, a ty będziesz się zastanawiać czy wyciągnę kulę brudną ręką?
— Możesz dostać infekcji.
— Rozmawiam z idiotką — sapnęła pod nosem kobieta, wbijając spojrzenie gdzieś przed siebie.
Caitlyn zacisnęła ręce w pięści.
— Idiotką? — powtórzyła. — To nie ja latam po torze ćwiczebnym, kiedy ktoś na nim strzela!
— Przepraszam szlachciankę bardzo, że nie wzięłam pod uwagę twojego powrotu do domu!
— Nie uwierzę, że nie słyszałaś strzałów! Nie zwalaj winy na mnie, bo też jesteś winna!
— Oh super, teraz będziesz obwiniać ofiarę? To ja mam dodatkową dziurę w dupie!
— To cholerne udo! Masz w nim trochę więcej warstw, a pociski z tej broni nie wylatują tak szybko, żeby wbić się głęboko, więc nawet jeśli będziesz próbowała sama to wyciągnąć, to nie będziesz miała aż tak dużego problemu!
— Czy ty właśnie powiedziałaś, że mam grubą dupę?
— Do cholery jasnej, to jest udo!
Kobieta zadarła głowę do góry, by móc spojrzeć w końcu Caitlyn w oczy, i kiedy to zrobiła, zacisnęła usta w wąską linię.
Najpierw oczy nieznajomej zabarwiły się na stalowo niebieski odcień, którego nie rozpoznałaby nigdy, nosząc swoje okulary. Potem włosy z szarości zmieniły się na rudy, wpadający nawet pod czerwień, i był to tak piękny kolor, że Caitlyn mogła nie odwracać od rumianej twarzy rówieśniczki wzroku. A potem… potem cały las rozbłysnął w swoim majestacie kolorów i barw, które przez moment przytłoczyły Caitlyn do tego stopnia, że musiała dłonią oprzeć się o drzewo.
Wiedziała, że siedząca na ziemi kobieta miała to samo odczucie.
— Cholera, nie sądziłam, że krew wygląda w taki sposób — sapnęła nagle rudowłosa i odchrząknęła, jakby faktycznie mierzyła się teraz z chrypką. — Kurwa mać.
Caitlyn z wahaniem spojrzała na udo rówieśniczki, na ranę postrzałową, i zanim zdążyła zareagować, kobieta rozpoczęła poszukiwania obcego ciała.
— Znowu będziesz rzygać? — zapytała przez zaciśnięte zęby szarooka, drżącymi palcami starając się znaleźć pocisk.
— Nie — odpowiedziała Caitlyn, zsuwając się po drzewie. — Zrobiło mi się tylko słabo.
— Przepraszam, że zrobiło ci się słabo przez postrzelenie mnie — sapnęła, starając się zaintonować w sarkastyczny śmiech, ale nawet tego nie była w stanie tego zrobić.
— Trzeba było tego nie wyjmować — warknęła Caitlyn, rozsuwając bluzę, którą z trudem z siebie ściągnęła.
— Trzeba było mnie nie postrzelać. Kurwa!
Caitlyn odwróciła szybko głowę w stronę zmiennokształtnej. Całe prawe udo miała we krwi, podobnie jak palce obu rąk. W prawej trzymała niewielki pocisk.
— Chcesz go z powrotem? — zapytała, opierając się wolną ręką o poszycie leśne. Jej klatka piersiowa ciężko unosiła się i opadała w nerwowym, urywanym oddechu.
— Przestań.
— Spokojnie, żartowałam — sapnęła kobieta, wyrzucając pocisk gdzieś za siebie. — Coś tu jeszcze może być?
— Nie powinno. — Miała cholerną nadzieję, że tylko ta jedna część wbiła się w udo nieznajomej.
— Mogę z tym żyć.
Caitlyn przyglądała się młodej kobiecie.
— Przepraszam.
Mięsień w ramieniu nieznajomej drgnął.
— Nie pójdę z tym na policję, nie masz żadnych kłopotów — oznajmiła, jakby nie słyszała przeprosin. — Zresztą, zaraz i tak nie byłoby z czym.
Kiramman skuliła się w sobie, jednak zmusiła do wstania i narzucenia bluzy na ramiona rówieśniczki.
— Mogę ci to opatrzeć w domu, mieszkam niedaleko.
— Szybko się regeneruję, muszę tylko odpocząć — stwierdziła ot tak, przyjmując ciepło przyjemnego materiału. — Dzięki za bluzę.
— Nie ma sprawy.
Siedziały tak w ciszy; rozglądały się po otoczeniu, pierwszy raz widząc wszystkie kolory lasu i samych siebie. Caitlyn nie mogła się przestać zachwycać tym, jak bardzo kolor boru był nasycony. Że zieleń wyglądała na tak soczystą, a brąz wydawał się być jak wymieszany z farb. Między koronami drzew przebijał się błękit nieba i… niesamowity był dla niej fakt, że to właśnie w tym miejscu odnalazła bratnią duszę.
Miała do niej tak cholernie dużo pytań.
— Jesteś dziwnym wilkołakiem — oznajmiła nagle Caitlyn, opierając głowę o kolana.
Kobieta zaśmiała się cicho i krótko, jakby wcale nie chciała tego zrobić.
— A ty dziwnym myśliwym.
— Nie jestem myśliwym — powiedziała zaraz Caitlyn. — Tylko detektywem.
— Dobrze wiedzieć, pani detektyw.
— Caitlyn.
— Co?
— Nazywam się Caitlyn.
Rudowłosa obrzuciła ją krótkim spojrzeniem. Nad czymś się zastanawiała – Cait nie miała pojęcia, nad czym. Ale coś zaprzątało jej myśli, przez które przez kilka minut nie odezwała się słowem.
Potem jednak stuknęła palcem w niewielki tatuaż pod lewym okiem.
— Vi.
— Vi — powtórzyła po niej o wiele ciszej, testując brzmienie imienia na własnym języku. — To skrót?
— Yhym. Od Vicious.
Caitlyn parsknęła śmiechem, chociaż to, co powiedziała Vi, wcale nie było aż takie śmieszne.
— Jak w ogóle się tutaj dostałaś? — zapytała po dłuższej chwili Kiramman. — Tor jest ogrodzony.
— Podkopałam się — odpowiedziała Vi, wzruszając ramionami. — Odcięłaś mi najlepszy skrót tym całym torem.
— Cóż, nikt nie zauważył, żeby w lesie był jakiś wilk. — Cait z wahaniem poprawiła kucyka.
— Wróciłam niedawno — odpowiedziała rudowłosa, przyciągając zdrową nogę do klatki piersiowej i chowając się bardziej w bluzie Caitlyn. — Powinnam już uciekać — rzuciła, chociaż nie wyglądała na kogoś, kto chciał już iść.
— Na pewno nie chcesz, żebym ci to opatrzyła? — zapytała Cait, zerkając krótko na ranę.
Vi zdrapała z niej tylko zaschniętą krew, by odsłonić już zabliźnione miejsce.
— Nic już tutaj nie ma.
— Niesamowite — wyszeptała Caitlyn, przekrzywiając lekko głowę w bok. — A nie potrzebujesz…
— Mam tam ubrania, Cukiereczku — przerwała jej szybko. — Poza tym, bez urazy, ale średnio mam ochotę wsiadać do samochodu z kimś, kto mnie postrzelił.
Caitlyn zacisnęła usta w wąską linię.
— Dzięki za bluzę — dodała, ściągając ją sobie z ramion. — I przepraszam, że ją zakrwawiłam.
Kiramman przejęła od niej ubranie, składając je zaraz tak, by nie było na niej widać krwi.
Vi nie ostrzegła Caitlyn przed ponowną przemianą w wilka, jednak teraz wiedziała, żeby na to nie patrzeć. Że to nie jest sytuacja zagrażająca życiu. Teraz była jednak cichsza; znowu słyszała ten dziwny trzask kości, pojedyncze pojękiwania, ale poza tym, to było… ciche. Jakby Vi nie pozwalała sobie ponownie zwerbalizować cierpienia.
Kiedy nawet to ucichło, Caitlyn odwróciła się z powrotem. Vi nie siedziała już na ziemi; Cait zobaczyła tylko wilka, który sekundę po tym zniknął między drzewami.
I to wszystko? Spotkała bratnią duszę, która okazała się być cholernym wilkołakiem, postrzeliła ją i teraz co? Nigdy więcej miała jej nie spotkać?
Caitlyn myślała o tym przez całe popołudnie, wieczór, część nocy, sobotę, niedzielę i poniedziałkowy poranek, który spędziła na szykowaniu się do pracy i dotarciu do niej. Po raz pierwszy od dawna nie założyła okularów.
W pracy nikt tego nie zauważył. Cóż, nie było to coś… specjalnego i Kiramman wcale nie oczekiwała żadnej reakcji. Co więcej, cieszyła się, że takowej nie ma. Nie lubiła zwracać na siebie uwagi.
— Wstawaj, Kiramman — mruknęła Grayson, pukając dwukrotnie w biurko podwładnej. — Idziemy.
— Jest jakaś akcja? — zapytała Cait, starając się z całych sił udawać neutralny głos.
— Zjawili się w końcu ci nowi policjanci, przeniesieni z innego posterunku. Jeden z nich jest z Alei. — odpowiedziała starsza kobieta, zaplatając ręce na klatce piersiowej. — Ma się odbyć krótki apel. Ktoś nie sprawdził poczty.
Caitlyn westchnęła cicho, wstając z fotela tak, by nie musieć patrzeć w oczy przełożonej i skierowała się w stronę sali konferencyjnej.
Normalnie nie zrobiłoby to na niej wrażenia. Normalnie miałaby to gdzieś, bo nowi ludzie często przychodzili, inni odchodzili, ciągle było zamieszanie.
Jej normalność zaburzyły rude włosy, zaczesane na prawą stronę, których barwę zobaczyła jako drugą rzecz po spojrzeniu w oczy swojej bratniej duszy.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro