Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

6. Niepokonani

– Chyba mamy chwilę spokoju. – Anderson odetchnął z ulgą. – Może w końcu wytłumaczyłbyś mi, kim wy w ogóle jesteście. Ty i twój kolega. 

– Nie znam tego człowieka! – wypalił David. – Przecież jeszcze dzisiaj zwyczajnie robiłem księgowość w tym departamencie – wskazał za plecy, w stronę komisariatu – aż tu nagle pojawiają się te kruki i ten... obłąkaniec. Gdyby nie tamten facet z zakrytą twarzą pewnie byłbym teraz trupem! To ja tutaj powinienem liczyć na jakieś wyjaśnienia.

– Chwila moment. Niczego nie wiesz? Jesteś... cywilem?

Phillips powoli pokiwał głową.

– Legion, Pocisk, Bystrzy... Nic?

Odpowiedź była przecząca.

– Boże, chłopie. Od czego zacząć? Teraz to trzeba cię już jakoś wtajemniczyć. – Edward podrapał się po głowie. – No dobra.... Zacznijmy od Alchemii... Widzisz, ta, którą się posługujemy, ze swoją tradycyjną odmianą nie ma już raczej wiele wspólnego. Główną różnicą jest tutaj dodatek ludzkiego pierwiastka. Jakby to ująć w najmniej zawiły sposób...? Powiedzmy, że reakcje alchemiczne wymagają zasilania i w tym celu alchemicy — tacy jak ja — wykorzystują najczęściej energię swoich własnych dusz... Dobra, to chyba było jednak trochę zawiłe... A pieprzyć to. Magia jest prawdziwa, a my jesteśmy cholernymi czarodziejami, jasne? – stwierdził ze zrezygnowaniem. – Tak, tak, zdaję sobie sprawę. To może być dużo do przetrawienia.

– Wiesz co? Przy "magicznych tarczach" jakby zacząłem już coś podejrzewać.

Anderson uśmiechnął się pod nosem.

– Rozumiem – powiedział. – Co chcesz w takim razie wiedzieć?

– Myślę, że to raczej średnio prawdopodobne, żeby wszyscy nagle uparli się na komplementowanie mojej inteligencji...

– Bystrzy, tak? – Kierowca poprawił lusterko. – Najprościej rzecz ujmując, bycie jednym wzbogaca wygenerowane przez ciebie instancje o specjalną...

– Instancje? – przerwał mu, gubiąc się już na samym początku. – Czyli co?

– Ehh... Dobrym przykładem są chyba płomienie, którymi niedawno miałeś okazję się pobawić. Ogólnie chodzi o obiekty lub zjawiska stworzone za pomocą Alchemii. 

– Okej.

– No i o czym ja to...? A no tak... i to wzbogaca je o specjalną właściwość. Przy jakimkolwiek kontakcie z obcą instancją twoja pochłonie moc tej drugiej. Zaklęcia przeciwnika w gruncie rzeczy będą tylko paliwem dla twoich. Dla przykładu stworzone przez ciebie płomienie po takiej interakcji staną się większe, gorętsze... i tak dalej. – Mężczyzna westchnął. – Czuję, że kaleczę to całe wyjaśnienie. Gdyby tylko był tutaj Louis... Lepiej by ci to wszystko wytłumaczył.

– Znajomy?

– Dużo, dużo gorzej. – Edward uśmiechnął się. – Brat! Ogółem to możesz żałować, że nie umiesz jeszcze tworzyć własnych barier. Tarcza wzmacniająca się z każdym atakiem! Umiesz to sobie wyobrazić? Byłbyś wtedy praktycznie niepokonany!

– Możesz powiedzieć mi, jak to się robi? – spytał księgowy, zafascynowany słowami alchemika.

– Mógłbym. Ale zakładając, że masz talent, opanowanie tej zdolności i tak zajęłoby ci dobre parę tygodni. Przynajmniej ze mną tyle to trwało.

Dave przez chwilę kontemplował zasłyszane informacje.

– To całe pochłanianie to coś rzadkiego? – spytał w końcu.

– I to jak! – Kierowca przerwał bezowocne próby nastawienia prawego lusterka. Mimo natarczywego wciskania gałki regulacyjnej cholerstwo ani drgnęło. – Nikt nie widział Bystrych od czasu zniknięcia Rozjemców.

Phillips uniósł jedną brew.

– No tak... – Anderson postukał palcami o kierownicę. – Ponad dwadzieścia lat temu istniała pod tą nazwą organizacja. W całości składała się z takich jak ty. Maxwell... Tak chyba nazywał się człowiek, który jej przewodził. Podręcznikowy przykład straszliwie wybujałego ego z tego, co o nim słyszałem. Można powiedzieć, że jego ludzie robili w świecie alchemików za kogoś na kształt samozwańczych stróżów prawa. W imię "dobra ogółu" hamowali wszelkie badania, które uznali za niemoralne lub zbyt niebezpieczne i choć byli za to powszechnie nielubiani i nazywani "mordercami postępu", to w ogólnym założeniu niektóre z ich operacji były jak najbardziej uzasadnione. Choćby głośne wydarzenia z tak zwanej "Wioski Śmierci". Incydent z 1957. Do dzisiaj krążą opowieści o pacyfikacji tamtejszego zespołu badawczego. Naprawdę, naprawdę paskudna sprawa... – Edward zerknął na księgowego. Mężczyzna słuchał z szeroko otwartymi oczami. – ...ale odbiegam już od tematu. Rozjemcy byli nielubiani — to prawda — jednak z racji, że równa walka z doświadczonym Bystrym jest praktycznie niemożliwa, nikt nie był w stanie się im przeciwstawić. I zgaduję, że sytuacja nie zmieniłaby się aż do dzisiaj, gdyby nie to, że wszyscy jak jeden mąż, z dnia na dzień po prostu zapadli się pod ziemię! Dosłownie zniknęli bez śladu! Porzucili przy tym Wieżę Zegarową — swoją siedzibę ma się rozumieć — a razem z nią dziesiątki bezcennych artefaktów, które były niezbitym dowodem na to, że za tą ich cudowną fasadą prawomyślności kryła się tylko parszywa hipokryzja! Łotry same parały się nielegalną Alchemią, za której praktykowanie grozili wyrokiem śmierci! Rezultaty dekad zakazanych badań... Możesz to sobie wyobrazić? Taki skarb w zasięgu ręki podsycony gniewem, jaki wzbudziło odkrycie, doprowadził ostatecznie do wybuchu konfliktu znanego dzisiaj jako Wojna o Artefakty... ale tym już raczej nie będę cię zanudzał.

– Czekaj, czekaj... Wojna? To ilu was tak właściwie jest? I jak to możliwe, że nikt nigdy nie słyszał o tym, co wyprawiacie?

– Powiem tak: słyszeć to ludzie może i słyszeli – alchemik przygładził wąsa – ale to, co udawało im się dowiedzieć, nigdy nie zostawało w ich pamięci na długo.

Księgowy chciał już zapytać, co miała znaczyć ta zagadkowa odpowiedź, kiedy coś za boczną szybą niespodziewanie przykuło uwagę kierowcy.

– Zobacz, kto do nas dołączył – powiedział, machając przez okno.

Bystry wyjrzał przez jego ramię. Za szybą zobaczył Amelię pędzącą swoim motorem na równi z ich samochodem. Młoda kobieta szybko zauważyła brak jednego z pasażerów i zaczęła posyłać w stronę przyjaciela pytające gesty w połączeniu z gniewnymi minami. Ten mógł jej odpowiedzieć co najwyżej kombinacją wzruszania ramionami i rozkładania rąk. W końcu Ashbrook dała za wygraną i zwolniła odrobinę, by zająć miejsce za półciężarówką. Kręciła przy tym głową z niedowierzaniem.

– Ja się o nią martwię, a ona ledwo się pojawia i od razu robi awantury – wymamrotał Anderson. – Jakby to była moja wina!

Przez chwilę jechali w milczeniu, słuchając kropli deszczu bębniących miarowo o karoserię. Wydawało się, że ulewa zaczyna już odpuszczać. David, porządnie jeszcze skołowany przez niewiarygodne informacje, które musiał przyswoić, jak zaczarowany wpatrywał się w światła latarni ulicznych prześlizgujące się kolejno po splątanych wzorach trzymanego w rękach rewolweru. Koniec końców z wysiłkiem — wyjątkowym jak na ruch gałek ocznych — oderwał wzrok od broni.

– Powiesz coś o tym naboju? – zagadnął.

– Słucham?

– Ten świecący pocisk, o który tyle zachodu. Masz go w kieszeni.

– Dla ciebie świeci? Interesujące... – Kierowca, zerknął na Phillipsa z odrobiną zdumienia. – No cóż, z robotą Bystrych zawsze są niespodzianki.

– Znowu oni?

– Oj, uwierz mi. Tylko oni. Ostatnio mam wrażenie, że gdyby pogrzebać wystarczająco dobrze okazałoby się, że u źródła każdego problemu znajduje się właśnie jakiś Bystry! – Zerknął ukradkiem w stronę pasażera. – Bez obrazy – dorzucił.

Księgowy tylko uśmiechnął się krzywo. Milczał, oczekując dalszych wyjaśnień.

– Tak czy siak, mogę chyba uchylić rąbka tajemnicy – ciągnął alchemik. – Ten nabój jest jednym z artefaktów znalezionych w Wieży Zegarowej i najprościej rzecz ujmując, pozwala podróżować w czasie... znaczy się... pod prąd czasu.

Brwi Bystrego powędrowały wysoko.

– Że niby w przeszłość?

– Zdziwiony?

Czy Dave naprawdę był zdziwiony? Na pewno chciał, żeby ta nowa informacja straszliwie nim wstrząsnęła. Żeby popchnęła go chociaż do histerycznego wykłócania się o niedorzeczność konceptu, jakim są podróże w czasie. Ale nie. Słuchał absurdalnych słów tego człowieka i stwierdzał z przerażeniem, że przyjmowanie ich do wiadomości zaczyna mu przychodzić równie łatwo co słuchanie porannej prognozy pogody.

– Właściwie – odparł – chyba nie tak bardzo, jak powinienem.

– Trudno ci zaimponować, co? O Pocisku na razie więcej nie powiem, ale za to mogę podzielić się wiedzą o reszcie cudeniek, które tam trzymasz.

Phillips uniósł pytająco skórzany pas, który dotychczas trzymał na kolanach.

– No dalej. Wyciągnij parę naboi.

Tak zaczęła się krótka lekcja na temat symboli alchemicznych — to nimi okazały się tajemnicze znaki zdobiące amunicję — oraz zastosowania poszczególnych pocisków. Anderson był w stanie z łatwością, nie odrywając właściwie wzroku od drogi, opowiedzieć o wszystkich runach naniesionych na kolejno wyciągane przez księgowego pociski.

Trzy trójkąty wyryte w łusce kuli zapalającej, której działanie Bystry miał niedawno okazję oglądać z pierwszej ręki, okazały się symbolizować kolejno ogień, powietrze oraz siarkę. Naboje o właściwościach zamrażających? — znaki soli i wody. Amunicja ogłuszająca? — alchemiczne symbole powietrza i fosforu. Pociski wpędzające trafionego nieszczęśnika w morderczy szał? — rtęć i antymon. Kule elektryczne? — powietrze i złoto. Kombinacja ziemi, magnezu, wody oraz srebra pozwalała nawet na takie bajery jak zostawienie wrażliwej na ruch czujki, która po aktywacji wysyłała sygnał alarmowy prosto do mózgu użytkownika. Właściwie to ze słów Andersona wynikało, że prawie każdy nabój po dodaniu ziemi i magnezu mógł zostać ulepszony do swoistej miny zbliżeniowej.

– ...to cacko potrafi przewiercić się przez większość przeszkód i eksplodować zaraz... – tłumaczył, kiedy jego wykład został niespodziewanie przerwany przez raptowne uderzenia w szybę.

Źródłem dźwięku okazała się Amelia, która gorączkowo stukając w okno lufą swojej broni, próbowała zwrócić uwagę mężczyzn. Na jej bladej twarzy malowało się przerażenie.

Kierowca, spodziewając się najgorszego, pospiesznie opuścił szybę.

– Victor już tu jest! – wrzasnęła Ashbrook, próbując przekrzyczeć wycie wiatru. Wskazywała gdzieś nad dachem samochodu. – Dogonił nas!

– Kto znowu? – Jej niepokój udzielił się również Phillipsowi. 

– Przygotuj broń, Dave – zimno odparł alchemik. Wyraz jego twarzy był śmiertelnie poważny. – Człowiek, który cię zaatakował. Zanim te pieprzone ptaszyska zrobiły sobie zabawkę z jego ciała... miał na imię Victor. Był... przyjacielem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro