5. Męczące towarzystwo
– Co to, kurwa, było?! – wrzasnął John Baker, szarpiąc za pręty swojej celi. Nie został uraczony odpowiedzią.
Ashbrook lufą swojej broni ostrożnie uchyliła wciąż wściekle gorące drzwi i zajrzała w głąb przejścia. Całą grupkę uderzył w nozdrza smród siarki i spalonego mięsa.
– No proszę... A jednak – szepnęła do siebie, lekko pokasłując.
Podłogę osmolonego korytarza pokrywały na wpół zwęglone ptasie truchła. Gdzieniegdzie widać było jeszcze małe, lazurowe płomyki tańczące na ostałych się piórach martwych zwierząt, pobliskich drzwiach, czy szczątkach ozdobnej roślinki. Marną już widoczność spowodowaną dymem pogorszył dodatkowo kawał gipsu, który nagle oderwał się od sufitu i roztrzaskał na posadzce, wzbijając pokaźną chmurę pyłu.
– Jezu Chryste, rozbiliście bank! – rzucił Anderson z równą mieszaniną entuzjazmu i zdumienia.
David ze świstem wypuścił powietrze. Dopiero teraz przypomniał sobie, że usuwanie dwutlenku węgla z organizmu jest aktywnością, której w miarę regularnie powinien poświęcać swoją uwagę. To, czego dokonał, mogło nie wydawać się jakoś przesadnie skomplikowanym, albo trudnym wyczynem — w końcu jedynym, co musiał zrobić, było pociągnięcie za spust w odpowiednim momencie — nie zmieniało to jednak faktu, że był z siebie dumny. Może nie do końca wszystko rozumiał, ale zwyczajnie cieszył się w duchu ze swojej przydatności. Jak dziwnym by nie była walka z chmarą czterookich, morderczych kruków. Zerknął na mężczyznę w okularach. Trudno było zgadywać jakie myśli czepiały się teraz jego głowy.
– Przekonana? – zamaskowany zwrócił się do Amelii. – Wynośmy się stąd nareszcie.
– A dokąd się wybieramy? – Phillipsa uderzyło nagłe wrażenie, że minie jeszcze trochę czasu, zanim wróci do domu. Kto nakarmi Feliksa?
– Do bezpiecznego miejsca – odpowiedziała zdawkowo. – Myślę, że możemy was ze sobą zabrać. Pod warunkiem, że po drodze wszystko wyśpiewacie!
– To na co jeszcze czekamy?
– Chwila moment – wtrącił się Edward. – Widzę, że macie moje rzeczy. – Wskazał na swój rewolwer i skórzany pas. – A nie zabraliście może... Miałem przy sobie... – spojrzał na przyjaciółkę i westchnął głęboko – taki zegarek kieszonkowy. Mały, srebrny. Trudno przegapić. Na tarczy...
Zamilkł, gdy tylko zobaczył minę, jaka wykwitła na jej twarzy.
– Miał kota? – dokończyła za niego. – Nie wierzę! – Roześmiała się. – Ten rupieć, który kupiłam ci w Birmingham? Nadal go masz?
Niestety zegarek został w plastikowym woreczku na stole w biurze księgowego. Pośród kawałków mózgu i oszalałego ptactwa.
– Trudno. Przepadł – stwierdził Anderson, po usłyszeniu wyjaśnienia. – I tak nie mamy na to czasu.
– Edward...
– Zgadzam się z naszym... tajemniczym kolegą. Uciekajmy stąd.
– Nie martw się. – Uśmiechnęła się, obracając bębenek swojego rewolweru o parę miejsc. – Kupię ci nowy.
Mężczyzna obdarzył ją niemrawą miną.
– Odrobinę tu przewietrzymy – oznajmiła, kierując lufę broni w głąb korytarza.
W momencie wystrzału stało się jasne, co miała na myśli. Błysnęło turkusem i potężny podmuch przetoczył się przez pogorzelisko, spychając w tył tumany pyłu i poprawiając widoczność. Droga była wolna.
Drużyna przechodziła przez zdewastowany korytarz, przyglądając się temu, co zostało z pierzastych potworów. Mimo starań Ashbrook resztki pyłu ciągle unosiły się w powietrzu, wyciskając wszystkim z oczu łzy i zmuszając do zasłonięcia ust oraz nosa. Wbrew niedogodnościom Dave'owi udało się zaobserwować drobny ruch na krawędzi swojego pola widzenia. Może zbyt późno by ostrzec resztę, ale jednak.
Ludzki krzyk zmieszał się ze zwierzęcym wrzaskiem. Grupka błyskawicznie obróciła się w stronę człowieka w kapturze tylko by zobaczyć kruka, który resztki swoich sił postanowił wykorzystać na uczepienie się jego spodni. Marne pozostałości piór były poskręcane od płomieni, a ze skrzydeł zwierzęcia nie zostało nic więcej jak osmalone kikuty, niemniej nie powstrzymywało go to przed zawziętym szarpaniem materiału.
– Nie ruszaj się – powiedziała zimno młoda kobieta.
Tamten chciał chyba coś powiedzieć, ale wystrzał z broni poprzedzony fioletowym błyskiem pierścienia przerwał mu brutalnie. Facet jak sparaliżowany obserwował martwe ciało ptaka uderzające cicho o ziemię.
– Dzięki – udało mu się wykrztusić.
Mężczyzna wsunął drżącą rękę do szczątków kieszeni. Pośród wirującego w powietrzu pyłu zalśniła mała, perłowa gwiazdka. Była to ta hipnotycznie połyskująca sztuka amunicji, której księgowy miał okazję przyjrzeć się zaraz przed rozpoczęciem strzelaniny. Więc to właśnie ją mieli na myśli, mówiąc o "Pocisku".
Zamaskowany odetchnął z ulgą. Po tak zajadłym ataku spodziewał się chyba zobaczyć krew na swoich palcach, jednak szczęśliwie zarówno dłoń, jak i nabój okazały się czyste. Widać nie ma to, jak porządne dżinsy.
– Jestem cały – oznajmił i niewiele myśląc, schował kulę do drugiej kieszeni. – Możemy ruszać.
Amelia skinęła na niego głową.
– Będziemy potrzebowali transportu – orzekł Edward po kolejnej minucie przemieszczania się korytarzami komisariatu. – Zgaduję, że przyjechałaś na motorze, ale my...
– Mam pick-upa na parkingu – podsunął Phillips.
– Idealnie!
– Załatwiliście parę kruków – mruknęła Ashbrook. – To muszę przyznać. Ale Legion nadal tu jest! I jest niebezpieczny! Rozdzielanie się to na pewno dobry pomysł?
– Tylko na chwilę. Spotkamy się przecież po drodze. Poza tym – Anderson uśmiechnął się pod nosem – kto obroni mnie lepiej niż dwóch Bystrych?
Księgowy nie był jeszcze do końca pewny, co wiąże się z tym terminem, ale zdążył już wydedukować, że odnosi się on zarówno do niego, jak i jego niedawnego wybawcy. Lepszym pytaniem było jednak, czym w ogóle jest ten cały „Legion"? Obstawiał, że musi chodzić o tamte potworne ptaszyska. Albo o tego upiornie uśmiechniętego dziwaka. A może o obu? Westchnął głęboko. Mimo że niesamowitość ostatnich wydarzeń była „odrobinę" przytłaczająca, czuł, że lepiej będzie zostawić kwestionowanie swojego dotychczasowego postrzegania rzeczywistości na później.
Przez parę minut biegli w kompletnej ciszy. Dave mógłby przysiąc, że słyszał wtedy jakieś dziwne stukoty dochodzące do nich z piętra wyżej. Na każdy z tych niepokojących odgłosów ciarki przechodziły mu po plecach.
Musiało się zdarzyć, że natrafili w końcu na pierwszych członków personelu. W drzwiach toalety, bez żadnych oznak życia, niczym szmaciane lalki rzucone na ziemię przez jakieś znudzone dziecko leżały dwa ciała. Jednak nigdzie nie było widać śladów krwi.
Amelia zauważyła pełne obaw spojrzenie Phillipsa.
– Nic im nie jest – uprzedziła jego pytanie. – Drań miał na tyle przyzwoitości, by użyć tylko amunicji paraliżującej. Powinno im przejść w ciągu najbliższej godziny.
Amunicja paraliżująca? – Uspokoiło go to odrobinę. Na pewno było łatwiej uwierzyć w istnienie czegoś takiego niż naboi eksplodujących z siłą napalmu.
Kiedy wreszcie zatrzymali się na skrzyżowaniu, dziewczyna zwróciła się do niego ponownie:
– Umiecie tworzyć własne bariery, prawda?
Księgowy był jej w stanie odpowiedzieć jedynie zmieszanym spojrzeniem.
– Kto obroni nas lepiej niż dwóch Bystrych? – wymamrotała do siebie, unosząc dłoń.
Gdy pierścień na jej palcu rozbłysnął błękitnym światłem, David ze zdumieniem poczuł, jak powietrze wokół niego zaczyna się elektryzować. Ręka młodej kobiety zwróciła się następnie w stronę zakapturzonego faceta.
– Stworzyłam wokół was fluktuacyjne kalibrowane... – zaczęła, gdy pierścień zgasł. – Ehhh... – Pokręciła głową ze zrezygnowaniem. – Stworzyłam wokół was magiczną tarczę, jasne? Ochroni was przed większością zagrożeń. Od rzuconego kamienia, przez płomienie, do strzałów z broni palnej. Powinna wytrzymać parę ataków.
Magiczna tarcza? No proszę. Jasne, czemu nie?
Ashbrook obróciła się też w stronę Edwarda, lecz ten powstrzymał ją, zanim zdążyła rzucić zaklęcie.
– Amelia – powiedział poważnie. – Cztery bariery na raz? Wystarczy ci na to sił?
– O mnie się nie martw. – Spojrzała mu w oczy z mieszaniną zgryźliwości i determinacji. – Pamiętaj... Lepiej. Obiecaj mi, że zabierzesz stąd Pocisk i że zabierzesz stąd tych kretynów. Że nie zrobisz już nic głupiego.
– Amy...
– Zbyt wiele zaryzykowałeś idioto i zbyt wiele nerwów mnie to kosztowało, żeby teraz wszystko poszło na marne. – Lekki uśmiech zagościł na jej ustach. – Nareszcie mamy szansę zakończyć ten nonsens.
Zrezygnowany mężczyzna nie miał innego wyjścia, jak obiecać. Ashbrook z kolei dopięła swego, tworząc wokół przyjaciela "magiczną" barierę. Przyszedł czas na chwilowe co prawda, ale jednak rozstanie. Dziewczyna pobiegła w stronę tyłów komisariatu — do swojej maszyny — a oni ruszyli dalej, ku głównemu wejściu. Była to najkrótsza droga do zaparkowanej pod budynkiem półciężarówki.
Nie minęło wiele czasu, zanim udało im się dotrzeć do głównego holu. To, że Legion nadal nie dawał żadnych znaków życia, sprawiało tylko, że każda mijająca sekunda potęgowała narastające uczucie niepokoju. Bez słowa pobiegli w stronę drzwi. Szczyt napięcia nastąpił, kiedy przecinali sam środek opustoszałego pomieszczenia. Ich kroki, wyraźnie słyszalne na granitowej posadzce i zagłuszane właściwie tylko przez ulewę, jaka rozpętała się na zewnątrz, odbijały się echem w korytarzach komisariatu. Rozległy hol razem ze swoimi podwójnymi schodami, okalającą go wielopiętrową antresolą i imponującymi kolumnami nadawał się idealnie do jakiegoś widowiskowego starcia. Phillips praktycznie widział już mroczną postać pojawiającą się znikąd, by z szyderczym uśmiechem wymalowanym na twarzy zagrodzić im drogę ucieczki. Niemniej przeciwnik musiał przygotować dla nich coś dużo bardziej spektakularnego, gdyż nic podobnego nie nastąpiło i niewiele więcej niż kolejne parę sekund później mężczyźni bezpiecznie stanęli na zewnątrz.
Lało jak z cebra. Płytkie zagłębienia na rozciągającej się przed nimi asfaltowej płycie zdążyły już wypełnić się wodą. Mrok deszczowej nocy rozświetlało kilka latarni ulicznych.
– Który to? – spytał Edward, przejeżdżając wzrokiem po nielicznych pojazdach zostawionych na parkingu.
– Ten. – Księgowy wskazał na samochód, stojący w rogu placu.
Towarzysze od razu ruszyli w jego kierunku, jednak nie ubiegli nawet paru metrów, kiedy facet w sztormiaku niespodziewanie stanął jak wryty.
– Co jest? – Anderson zatrzymał się kilka kroków dalej.
– Ja – wykrztusił tamten napięty jak struna – muszę jeszcze coś załatwić.
– Jak to?
– Mam jeszcze coś do zrobienia – kontynuował nerwowym głosem. – Muszę wracać na komisariat.
Potężny grzmot przetoczył się po niebie, prezentując iście dramatyczne wyczucie czasu.
– Chyba sobie ze mnie żartujesz – stwierdził Edward, szarpiąc wąsa. – Nie słyszałeś wykładu, który urządziła mi moja koleżanka?! Nie możemy tutaj zostać!
– Dobrze się składa. – Wyciągnął w ich stronę otwartą dłoń. Światło Pocisku zalśniło w półmroku. – Nie potrzebuję waszej pomocy.
– Zdaje się, że nie rozumiesz. – Anderson oskarżycielsko wycelował w niego palcem. – Musisz. Z nami. Jechać. Wiesz, jak bardzo jesteś potrzebny?
– Zostaję tutaj. Chyba że zamierzacie zabrać mnie siłą. A nie wydaje mi się, żebyście mieli na to czas.
Przez smętnie oklapnięte od wilgoci wąsy Edward wydawał się bardziej zirytowany, niż był w rzeczywistości, co nie oznacza, że temu dziwakowi nie udało się wyprowadzić go z równowagi. Wpatrując się w zasłonięte okularami oczy, musiał przyznać jedno — nie mieli na to czasu.
– Jak mamy się znowu spotkać? – spytał, odbierając Pocisk.
– Po prostu zadzwonię na telefon Dave'a.
– Znasz mój numer?
– Znam – odparł, przekazując im cały pas z amunicją. Sobie zostawił tylko parę magazynków.
Mężczyzna obrócił się na pięcie i właściwie bez żadnego pożegnania ruszył z powrotem w stronę wejścia. Zupełnie jakby, korzystając z pierwszej lepszej wymówki, chciał opuścić męczące towarzystwo. Phillips jeszcze przez chwilę patrzył, jak odchodzi. Żałował nagłej decyzji nieznajomego. Choć nie umiał tego do końca wytłumaczyć, jego obecność w jakiś nieokreślony sposób dodawała mu odwagi.
Osłaniając się przed deszczem, w końcu dotarli do półciężarówki.
– Może ja będę prowadził – zaproponował Edward. – I tak nie nadaje się do strzelania. – Pomachał ranną ręką.
– Będziemy jeszcze strzelać?
– Kto wie?
Księgowy obszedł samochód od strony maski i wręczył mu kluczyki.
– Tylko nie zarysuj. – Niezbyt efektywnie spróbował rozładować atmosferę.
Mężczyźni zajęli swoje siedzenia i zatrzasnęli drzwi. Anderson włożył kluczyk do stacyjki i wykonał nim zdecydowany obrót.
Silnik zawarczał parę razy, ale warczenie szybko zmieniło się w niemrawe pokasływanie i maszyna umilkła. Spróbował znowu, lecz i tym razem rezultat był podobny. Zimny pot zalał Phillipsa. Przyjacielu, nie rób mi tego – błagał w myślach, przypominając sobie, jak z trudem odpalił pojazd dzisiejszego ranka. Kierowca zmarszczył brwi, spojrzał na pogrążonego w modlitwie pasażera, a następnie zwrócił wzrok w stronę wskaźników na desce rozdzielczej. Benzyny było prawie pełno, ale jedna z lampek się świeciła i była to ta sygnalizująca awarię silnika.
– Dave... – zaczął gniewnym głosem.
– Chwileczkę! – wykrzyknął, gwałtownym szarpnięciem otwierając schowek. Na oczach Andersona wyciągnął z niego pokaźnych rozmiarów klucz francuski.
– Będzie go teraz naprawiał... – szepnął do siebie, szarpiąc wąsa.
Księgowy zerwał się z siedzenia, wyszedł na przód pojazdu i podniósł maskę. Wśród strug deszczu uniósł klucz nad głowę, jakby miał zamiar łapać nim błyskawice i po chwili z metalicznym łoskotem opuścić narzędzie na bebechy starego pick-upa. Już kilka sekund później z powrotem zajął swoje miejsce.
– Odpalaj.
– Już? – Edward spojrzał na deskę rozdzielczą. Lampka zgasła.
Lekko zbity z tropu przekręcił kluczyk. Tym razem silnik odpalił dużo energicznej i już po chwili ustabilizował się na rytmicznych, miarowych tonach. Mężczyzna wrzucił bieg, docisnął gaz, wykręcił i zaraz byli na drodze. W samą porę, by uprzedzić policyjne posiłki z sąsiedniego miasta, których niechybne przybycie zwiastowały słyszalne już w oddali syreny.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro