Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

14. Nic straconego

O braku Pocisku zdał sobie sprawę dopiero po rozstaniu z Amelią, gdy byli już na parkingu przed komisariatem. Sięgnął wtedy do kieszeni, by upewnić się, że ten cały niesamowicie ważny artefakt, którego powinien strzec jak oka w głowie, dalej siedzi bezpiecznie na swoim miejscu. Niespodzianka! Jego palce pod dżinsowym materiałem nie wyczuły kompletnie nic.

Strwożony natychmiast przystanął i całą ręką złapał za kieszeń. Po wcześniej wyczuwalnej, wyraźnej wypukłości nie było ani śladu. Księgowy jęknął cicho. Najpierw zrobiło mu się gorąco, później zimno, a na koniec znów powróciła fala ciepła.

– Niemożliwe – wyszeptał.

W końcu zdobył się na sięgnięcie drżącą dłonią w głąb kieszeni. Zanurkował palcami na samo jej dno i rzeczywiście coś tam znalazł. Nie była to jednak rzecz, na której mu zależało.

Bystry poczuł, jakby sopel lodu prześlizgnął się przez całą długość jego kręgosłupa. Wspomnienia powróciły do niego z impetem młota walącego w potylicę. "Zależy mi, żeby zapamiętał pan z tej lekcji przynajmniej jedną rzecz" — słowa Maxwella dźwięczały mu w głowie niczym złowrogie uderzenia dzwonu.

To miałeś na myśli? Naprawdę, kurwa, to?! Musiałem pamiętać... żeby Pocisk nie... – Dave poczuł łzy napływające mu do oczu. – Jeżeli o to chodziło, to czemu, cholera, nie wytłumaczyłeś mi tego jak człowiek?! – Złapał się za głowę, którą wypełniała teraz mieszanina bezradności, gniewu i niedowierzania. Miał ochotę wrzeszczeć. Wydzierać się prosto w burzową noc, aż kompletnie zabraknie mu tchu.

Jakby na to nie patrzeć uzyskał wreszcie wytłumaczenie dla niezrozumiałej wówczas decyzji swojego sobowtóra, momentu, w którym jego wybawca nagle porzucił drużynę. Wyglądało na to, że mimo usilnych starań na obranie innego kursu podążył dokładnie tą samą ścieżką co on.

Phillips wstąpił w coś w rodzaju transu. Orbitując wokół jednego pytania, powoli tracił kontakt z rzeczywistością.

Jak mogłem do tego dopuścić?

Sen... No jasne. No przecież. Jakie to banalne! To musiał być tylko straszny sen. Magia? Czarodzieje z rewolwerami zamiast różdżek? Jaki musiał być naiwny, żeby chociaż na chwilę uwierzyć w prawdziwość tych wszystkich absurdalnych rzeczy! Przecież zgubienie czegoś naprawdę wartościowego razem ze spóźnieniem się na ważne wydarzenie i przebywaniem nago w miejscu publicznym są klasycznymi tematami snów bazujących na ludzkich fobiach. Nawet dziecko zorientowałoby się, że coś jest nie tak.

Wszystkie te myśli pojawiły się w jego umyśle, ale ostatecznie pozostały tam tylko na parę chwil. Wizja, którą przedstawiały, okazała się niczym więcej jak ulotnym pragnieniem powrotu do normalności. Sen był zbyt prawdziwy, aby rzeczywiście być snem i nic nie sugerowało, żeby księgowy miał zaraz obudzić w swoim własnym łóżku.

Dwójka jego kompanów zorientowała się tymczasem, że coś jest nie tak. Edward zwrócił na niego uwagę, zapytał, czy wszystko gra. Oj, zdecydowanie nic tutaj nie grało. Niemniej spojrzenie w oczy alchemika i usłyszenie jego pełnego napięcia głosu pozwoliło Bystremu wrócić do rzeczywistości i po części zaakceptować, że wszystko to dzieje się naprawdę.

Ale w każdym razie co? Miał im teraz przyznać, że jak kompletny idiota poniósł klęskę w najprostszym z zadań, jakie zostały mu powierzone? W momencie, gdy byli już tylko parę kroków od ucieczki przed niebezpieczeństwem?

– Ja – wykrztusił napięty jak struna – muszę jeszcze coś załatwić.

David czuł, że zawiódł pokładane w nim nadzieje, a na samą myśl o przyznaniu się do błędu serce podchodziło mu do gardła. Wyartykułowanie jakiegoś sensownego wyjaśnienia okazało się dla niego dosłownie niemożliwe. Wszystkie słowa skruchy, jakie tylko przychodziły mu do głowy, jawiły się jako zbyt żałosne, by w ogóle myśleć o wypowiedzeniu ich na głos. "Sorry chłopaki, ale musimy się wrócić. Zgubiłem Pocisk". Jak idiotycznie by to brzmiało?

Paradoksalnie nie oznaczało to jednak, że zamierzał wszystko tak zostawić. Był aż nazbyt świadomy tragicznych skutków swojego potknięcia i nawet pomimo targających nim emocji wiedział, że nie może teraz zrezygnować. Nieważne jak kusząca byłaby ta opcja.

– Mam jeszcze coś do zrobienia – wykrztusił w końcu. – Muszę wracać na komisariat.

Zrozumiałe zdumienie wymalowało się na twarzach jego towarzyszy. Zbył pytania o powód, zapewnił, że później się skontaktują, po czym przekazał im większość amunicji razem z drugim Pociskiem, który dotychczas znajdował się w komorze jego rewolweru, robiąc za plan B.

Już miał odchodzić, kiedy naszła go jeszcze jedna myśl.

– Gdzie byście nie jechali – rzucił w stronę Edwarda – nie bierzcie drogi przez most Jenkinsa.

Jego kopia szybko wytłumaczyła, o jaką budowlę chodzi. Anderson zmrużył oczy i skinął tylko głową w odpowiedzi. Prawdopodobnie spodziewał się, że z tego dziwaka już nic więcej nie uda mu się wyciągnąć.

Chociaż tyle mogę zrobić – pomyślał Phillips, obracając się na pięcie. Przyszła teraz pora na wypicie piwa, którego sam sobie nawarzył. Lękał się tylko, że nie będzie miał na nie wystarczająco mocnej głowy.

Piąty już raz dzisiejszego dnia pokonał parę schodków prowadzących do frontowych drzwi. Jego pierwszym zamiarem było zwyczajne wyczekanie, aż Legion opuści posterunek w pogoni za jego pick-upem. Szybko go odrzucił. Niebezpieczne było ryzykować, że Victor wcześniej znajdzie Pocisk, który prawdopodobnie wala się teraz gdzieś po korytarzach komendy.

Ostrożnie i z żołądkiem zwiniętym na supeł stawiał pierwsze kroki na podwójnych schodach głównego holu. Pomimo ściskanego w dłoni rewolweru czuł się praktycznie bezbronny. Nawet sam fakt bycia Bystrym — tym całym wyjątkowym człowiekiem z jakąś tam niesamowitą mocą — niewiele mu pomagał. Co prawda miał jeszcze na sobie świeżo nałożoną przez Amelię barierę i zapas nabojów, ale to brak wyjścia awaryjnego w postaci Pocisku bolał go najbardziej. Na dodatek wyczerpał już zapas przydanych wskazówek, który mogłyby mu dać jakieś istotne podpowiedzi na temat nieodgadnionej już teraz przyszłości.

Niemniej wciąż miał jakieś szanse, prawda? Przecież jeszcze się nie poddał. Nawet, mimo że odpowiedzialność ciążyła mu nad głową niczym miecz Damoklesa, nie uciekł w obliczu obowiązku. I to się liczyło. Kto wie? Może po tej serii niefortunnych zdarzeń los znowu się do niego uśmiechnie i pozwoli odkręcić całą tę zagmatwaną sytuację? W świecie musi przecież być jakaś równowaga, co nie? Jeszcze nic straconego – Desperacko próbował wydobyć z siebie ostatnie resztki odwagi. Z determinacji, która kipiała w nim, gdy przybył tutaj z Hamilton, zostały już tylko opary. Jego nogi drżąc, dosłownie rwały się do ucieczki. Ale nawet mimo wszelkich wątpliwości trzeba przyznać mu jedno — nieustannie parł naprzód. Co prawda powoli oraz ze strachem w sercu, ale jednak w dalszym ciągu naprzód.

Niestety nie każdy umie docenić tego typu poświęcenia. Dave nie był tego jeszcze świadomy, ale jego podróż miał zostać niebawem gwałtownie i przy tym boleśnie przerwana.

Błysk rubinowego światła za plecami. Huk. Wyładowanie elektryczne wokół ciała. Zapach ozonu w nozdrzach. Wszystkie te bodźce nastąpiły po sobie błyskawicznie i w dokładnie tej kolejności.

Jak?! – Zaskoczony rzucił się do przodu i potoczył na dywanie u szczytu schodów. Zbyt późno, by zdziałać coś na pierwszy atak, jednak w sam raz, by uniknąć drugiego. Kolejny pocisk świsnął dosłowne centymetry nad jego głową i z hukiem uderzył w pobliską ścianę. Pozbawiony bariery mężczyzna uskoczył w bok, by szukać schronienia za marmurową balustradą antresoli. Z trudem łapiąc oddech, wychyli się zza osłony i nerwowo omiótł wzrokiem rozległy hol.

Skurwysyn... – Szybko spostrzegł ciemną sylwetkę po prawej stronie pomieszczenia. Sterczała między kolumienkami na wysokości drugiego piętra.

Przekonany, że z wahania nigdy nie wynika nic dobrego, pospiesznie uniósł broń. Legion, widząc to, przechylił się do przodu i na oczach zdumionego Phillipsa jak pijany przewalił przez balustradę. Zamrażający pocisk przeszył przestrzeń, w której przed chwilą się znajdował i trafił prosto w jedną z lamp ściennych, w ciągu kilku sekund zmieniając jej styl na zdecydowanie dużo bardziej awangardowy.

Księgowemu wydawało się, że Victor runie na posadzkę holu, jednak ten w ostatniej chwili złapał się balustrady i obiema nogami odepchnął od ściany. Mroczna postać wystrzeliła w kierunku jednego z dwóch filarów podtrzymujących strop pomieszczenia i zniknęła za nim. Bystry stracił adwersarza z pola widzenia. W napięciu wbijał wzrok w kolumnę, próbując dostrzec chociaż najdrobniejsze ślady ruchu. Mijała sekunda za sekundą, echo wywołane wystrzałem zdążyło już dawno zaniknąć, a przeciwnik nadal się nie pokazywał.

W chwili ataku, gdy serce zabiło mu mocniej, a adrenalina uwolniła się do krwiobiegu, David momentalnie zapomniał o wszelkich wątpliwościach. Stery przejął u niego stary, dobry instynkt przetrwania i pod jego wpływem naszło go właśnie dziwne przeczucie. Mimo że nie zauważył nic, co mogłoby sugerować, że nieprzyjaciel opuścił swoją kryjówkę, coś podpowiadało mu teraz wbrew logice, że skoro nie widzi swojego oponenta, to drań równie dobrze może znajdować się wszędzie. Phillips poczuł się jak zaszczute zwierzę i to przelało czarę goryczy.

– Diabli by to. – Drżącą ręką otworzył magazynek swojej broni, wysunął z niego pustą łuskę i sięgnął do kieszeni kurtki.

Szukał wybuchowych pocisków — tych samych, których Edward w trosce o lokalną architekturę wyraźnie zabronił mu używać.

– Wszyscy diabli! – Księgowy nie miał czasu ani chęci, by rozwodzić się teraz nad jakimiś zakazami. Był już skłonny wysadzić w cholerę cały budynek, byle tylko dorwać tego sukinsyna.

Niestety wyglądało na to, że jeżeli chodzi o posianie odrobiny spustoszenia, znowu będzie musiał obejść się smakiem. Nie zdążył nawet wyciągnąć naboju z kieszeni, kiedy z korytarza za jego plecami bezszelestnie wystrzeliły dwa czarne pociski. Kształty dopadły Bystrego, obierając za cel jego bok oraz kark. Ciepła krew polała się po szyi mężczyzny.

– Przeklęte szkodniki – wycedził, gdy zaskoczony atakiem upadł na podłogę. Amunicja wysypała się z jego kieszeni i potoczyła po płytkach.

Zasłaniając twarz, bezskutecznie próbował odpędzić od siebie pierzaste bestie. Najgorsze w tym wszystkim było jednak to, że teraz naprawdę stracił wszelkie pojęcie o położeniu Victora. Paląca myśl z tyłu głowy kazała mu spodziewać się kolejnego ataku dosłownie w każdej chwili. Musiał poradzić sobie z tymi krukami. I to szybko.

W przeciągu niespełna trzech kolejnych sekund doszedł do takiego oto wniosku: większością dostępnych naboi prędzej sam by się zranił, niż zaszkodził jakoś wczepionym w niego ptaszyskom. Z jednym wyjątkiem. Potrzebował zwiększenia dystansu i szczęśliwie jedna z pozycji w jego pięciostrzałowcu nadawała się do tego idealnie. Były nią pociski podmuchowe — te same, których jeszcze niedawno użył do oczyszczenia pogorzeliska, w jakie zamienili jeden z korytarzy. Jeśli go pamięć nie myliła, pojedyncza sztuka tej amunicji powinna być gotowa do wystrzału po przekręceniu magazynku o dokładnie dwa miejsca w lewo.

Nie było czasu na dłuższe zastanawianie się. Szansę miał właściwie tylko jedną. Przetoczył się na brzuch, prędko podciągnął nogi i skoczył w przód, by zyskać trochę przestrzeni. Kruki momentalnie ruszyły za nim. Rozbrzmiało szybkie, podwójne kliknięcie, magazynek się obrócił i naboje zamieniły miejsca przed młoteczkiem. Na pociągnięcie spustu został mu dosłownie ułamek sekundy.

Pamięć rzeczywiście go nie zawiodła. Potężny podmuch w turkusowym rozbłysku uderzył we wredne zwierzęta, zmiatając je z siłą godną huraganu. Porwane kruki z głuchym plaśnięciem rąbnęły w sufit.

Udało się! Dave czym prędzej poderwał się na równe nogi, jednak zanim zdążył choćby zastanowić się nad tym, co dalej, coś złapało go za prawy nadgarstek i obróciło niczym szmacianą lalkę. Przerażony mężczyzna stanął twarzą w twarz z Victorem.

Dostał tym samym okazję, by pierwszy raz przyjrzeć się całkowicie odkrytemu obliczu swojego przeciwnika. I w tym momencie był to szczególnie okropny widok. Marionetka Legionu nie przypominała już nawet żywego człowieka.

Opuchnięta, zdeformowana twarz. Mokre, posklejane włosy. Skóra wcześniej po prostu blada teraz sina niczym ciało topielca. Rozerwany nos. Popękane usta a między nimi krzywe, wybrakowane uzębienie. Wszystkie te elementy — mimo swojej niezaprzeczalnej groteskowości — w dalszym ciągu należały do tych z łagodniejszych efektów, jakie pocisk zamrażający wywarł na nieumarłym. Najgorsze były zdecydowanie głębokie, geometryczne otwory — pozostałości po lodowych kryształkach — które niczym bezdenne szczeliny wydrążone w zmrożonym pustkowiu rozsiane były po jego policzkach, czole oraz skroniach.

Warto chyba ponownie nadmienić, że już nic nie maskowało tego szpetnego oblicza. Ciemna przepaska gdzieś zniknęła i jej brak wyciągnął teraz na światło dzienne iście szokującą prawdę. Enigmą, która od samego początku skrywała się za tym kawałkiem materiału, okazało się nic innego jak... zwyczajna para oczu. Żadnych ohydnych blizn, pustych oczodołów, czy błyszczących czerwienią ślepi. Zwyczajne, ciemne oczy. Czemu więc były zakryte cały ten czas?

Phillips bezradny w swoim położeniu wypuścił rewolwer ze zgniatanej dłoni. Zanim upadająca broń zdążyła choćby dotknąć posadzki, Victor wykonał dwa błyskawiczne ciosy wolną pięścią. Obrzydliwy gruchot kości zmieszał się z okrzykiem bólu. Złamane w dwóch miejscach ramię opadło bezwładnie u boku księgowego, podczas gdy nietracący czasu napastnik zamachnął się, by bokiem dłoni przyłożyć mu w bark. Impet uderzenia zwalił Bystrego na kolana. Nieprzyjaciel momentalnie rzucił się na niego, chwycił za lewe ramię i popchnął w tył. Twarde kolano wbił w brzuch sprowadzonego do parteru biedaka — gwarancja, że już nigdzie się nie wybierze.

Spojrzenia obu mężczyzn spotkały się. Ostatecznie wyszło na jaw, że w oczach prześladowcy było jednak coś niezwykłego. David nie zauważył tego od razu, ale teraz, gdy już poza szarpaniną z bliska mógł obejrzeć wykrzywioną paskudnym uśmiechem aparycję, doszedł do wniosku, że nie pasują one do niej ani odrobinę. Zza pozlepianych, smolistych włosów patrzyły na niego przeraźliwie smutne oczy nieprawdopodobnie zmęczonego człowieka.

Mężczyzna w czerni uniósł rękę ku ustom i zębami ściągnął z niej jedwabną rękawiczkę. Jednym, szybkim szarpnięciem zerwał z twarzy Phillipsa szalik oraz okulary i po dziwnie długiej chwili wahania obnażoną dłoń przystawił prosto do jego czoła, ściskając resztę głowy rozcapierzonymi palcami. Księgowy krzyknął cicho. Ręka była tak nieznośnie gorąca, że jeszcze tylko kilka stopni i spokojnie mogłaby parzyć.

– Prosimy wybaczyć opóźnienie. – Spomiędzy połamanych zębów wydobył się ochrypły rechot. – Jeszcze tylko chwila i zabawa zaraz się zacznie...

Bystry nie miał pojęcia, co to mogło oznaczać i raczej nie miał ochoty się dowiadywać. Kolejny raz — równie żałośnie co bezskutecznie — spróbował wyszarpać się z uścisku adwersarza. Prawa ręka zgruchotana leżała bezwiednie u jego boku, przechodząc co chwila od kompletnego braku czucia do obezwładniającego bólu. Lewa ściskana z siłą stalowej obręczy zaczynała już sinieć od braku krwi.

Wtem do całej gamy różnych nieprzyjemnych odczuć dołączyło jeszcze dziwne mrowienie na powierzchni czoła. W pierwszym momencie myślał, że powodem była temperatura, ale gdy swędzenie, przybierając na sile, zmieniło się w kłucie, zrozumiał, że coś bardzo niepokojącego dzieje się między dłonią Victora a skórą jego głowy.

Mógł zacząć wrzeszczeć, mógł kontynuować bezsensowną szarpaninę, mógł nawet się rozpłakać, ale już zwyczajnie nie miał na to sił. Wszystko wskazywało na to, że koniec tej przygody zbliżał się właśnie dużymi krokami i jego przyjście było chyba jedyną rzeczą, na którą się jeszcze szykował. Niemniej, wspominając teraz swoje wojaże, zbytnio ich nie żałował. Właściwie to był pewny, że gdyby jeszcze raz postawiono przed nim wybór między dołączeniem do tej bandy wariatów a ucieczką w swoją stronę... nie zmieniłby swojej decyzji. Na koniec koncertowo zawalił sprawę, to prawda, ale nie miało to już chyba znaczenia. Jakby na to nie patrzeć, to mimo jakiejś tam niezwykłej mocy kim on był wobec tego świata magii i czarowników? Miał tylko nadzieję, że następny Dave odwali lepszą robotę niż on. Że będzie bardziej uważnym uczniem.

Ale, tak czy siak, w końcowym rozrachunku to, co popodróżował w czasie i postrzelał magicznymi nabojami to jego, co nie? Blady uśmiech zagościł na ustach mężczyzny, który z błogością witał ustępujące już poczucie ciągłego obowiązku. Zrobił, co mógł. Miał pecha. Koniec.

Jednak niedane mu było odpocząć. Jeszcze nie teraz. Legion bynajmniej nie miał zamiaru uśmiercać nieszczęśnika.

– Tutaj jest! – Gardłowe gulgotanie, które tylko częściowo przypominało ludzką mowę, przecisnęło się przez zniszczoną krtań.

Wszystkie mięśnie w ramieniu napastnika naprężyły się, przypierając czaszkę Phillipsa do podłogi. Kościste palce zacisnęły się jeszcze mocniej, pozornie chcąc zmiażdżyć jego głowę niczym soczystą brzoskwinię. Kłucie osiągnęło nieznośny poziom i w tym samym momencie ciało rannego przeszył nieopisany dreszcz. Jeżeli to w ogóle możliwe, uśmiech wykrzywiający usta nieumarłego stał się jeszcze szerszy.

Ból skoncentrował się na środku czoła księgowego, po czym wniknął w głąb jego czaszki równie gwałtownie co stalowy pręt przebijający łeb przeznaczonego na ubój zwierzęcia.

Gdzieś w oddali zaczęły zawodzić syreny.

Ból oraz dreszcz odeszły, ale razem z nimi zniknęło coś więcej. Coś, co Bystry zawsze nosił przy sobie. Małe, ciepłe światełko. Znajome uczucie głęboko w środku, które towarzyszyło mu, od kiedy pamięta, a którego obecność uświadomił sobie dopiero, gdy go zabrakło. Wraz z jego wygaśnięciem poczuł się nie tyle bezbronny — bezbronny był już od dłuższego czasu — ile w jakiś sposób nagi.

– Już czas! – ogłosił Victor zimnym, opanowanym tonem. Jego aparat mowy musiał się już w pełni zregenerować.

David jęknął, gdy szponiasta dłoń nie tyle oderwała, ile odlepiła się od jego czoła. Zapiekło, przywracając nasilone uczucie okropnego swędzenia. Skóra zaczęła świerzbić go tak niemiłosiernie, jakby setka moskitów zdecydowała się zatopić w niej trąbki na umówiony sygnał. Szybko odwrócił myśli od zniknięcia tajemniczego "czegoś". Miał wrażenie, że jeżeli bezzwłocznie się nie podrapie, to zaraz całkiem oszaleje.

Z tego powodu, gdy nieprzyjaciel w końcu puścił jego lewe ramię, pierwszym odruchem mężczyzny nie była żadna próba samoobrony a właśnie podrapania tego cholernego czoła. Marne były jego wysiłki. Ramię było tak odrętwiałe, jakby przespał na nim całą noc. Ledwie mógł poruszyć palcami. W tym momencie na koniec języka przypływały mu tylko zduszone przekleństwa.

Victor zamaszystym ruchem odgarnął połę smolistego płaszcza i wydobył zza pasa swój srebrzysty rewolwer. Broń błysnęła złowieszczo, gdy uniósł ją do góry. Szybki ruch nadgarstka otworzył magazynek. Pojedyncza łuska wysunęła się ze środka i zagrzechotała o podłogę. Księgowy, wlepiając zmącone spojrzenie w pięciostrzałowiec, nie zwrócił uwagi na lewą rękę nieprzyjaciela, która powędrowała w dół, prosto do jednej z kieszeni jego płaszcza.

Nabój pokryty gęstą siatką zawiłych wzorów zalśnił neonowo-czerwonym blaskiem między palcami Legionu. Kula znalazła swoje miejsce w zwolnionej komorze a lufa rewolweru na czole Bystrego. Ironicznie dotyk zimnego metalu był dla niego niczym błogosławieństwo. Chociaż odrobinę łagodził nieznośne swędzenie.

Ciemiężca, kontynuując swój dziwaczny rytuał, zawiesił obnażoną dłoń na wysokości oczu Davida. Ręka była obrócona wnętrzem do góry a palce zgięte, jakby zaciskały się wokół niewidzialnej sfery. Phillips podskoczył, gdy migotliwy, karminowy płomień buchnął między nimi w gwałtownym rozbłysku. Z uzasadnioną obawą obserwował, jak potwór powoli składa wszystkie palce z wyjątkiem wskazującego, a chaotyczny ognik skupia się na jego czubku i staje mocny oraz stabilny niczym płomień z palnika acetylenowego.

Ale naprawdę interesująco zrobiło się dopiero, gdy Legion zaczął zbliżać palec do jego skroni. To zdołało pobudzić księgowego jeszcze lepiej niż swędzące czoło. Z szybkim końcem mógł się jeszcze pogodzić, ale to?

Korzystając z resztek swoich sił, zaczął się szamotać, szarpać i krzyczeć, próbując odsunąć głowę jak najdalej od płomienia. Na darmo. Nie, nie, nie, nie! – Spodziewając się tylko najgorszego, zacisnął powieki. Lada moment. Jeszcze tylko jedna, rozciągnięta na całą wieczność sekunda i jego skóra zacznie się zwęglać.

I w końcu poczuł, ale zupełnie coś innego niż się spodziewał. A było to łaskotanie. Na swojej skroni zarejestrował uczucie podobne do smyrania piórkiem, a zaraz po tym, poczynając od głowy, przez jego ciało przeszła raptowna fala dziwnie kojącego ciepła. Swędzenie czoła, skurcze uciskanego brzucha oraz ból połamanego ramienia — ku zdumieniu mężczyzny wszystko odeszło, pozostawiając ciało w stanie przyjemnego otępienia. Ponownie otworzył oczy. Mimo jego nadziejom mężczyzna w czerni nie podzielił losu reszty jego utrapień.

– Jesteś już gotowy, by poznać resztę gości – wysyczał, poprawiając chwyt na rękojeści rewolweru. – Prosimy, postaraj się nie przynieść nam zawodu.

Bystry nie zdążył zareagować w żaden sposób. Ostatnim, co zobaczył, zanim wszystko zakrył całun ciemności, były... łzy? Łzy powolnie spływające ze smutnych oczu Victora.

Legion pociągnął za spust.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro