Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

1. Nowa dostawa fantów

Choć zapowiadano pochmurną i deszczową noc, chylące się ku zachodowi słońce połyskiwało jeszcze wesoło na wywoskowanych karoseriach radiowozów nienękane na razie przez złośliwe obłoki. Pojazdy zajmowały wyznaczone białymi liniami miejsca na parkingu przed dwupiętrowym, schludnie wyglądającym budynkiem, którego funkcję obwieszczał wszem i wobec ułożony z chromowanych liter napis "Springfield City Police Department". Kiedyś, zanim jeszcze obiekt ten stał się komendą, mieścił on muzeum sztuki. Ta informacja wyjaśnia genezę nietypowej fasady budynku zdobionej przez wymyślne, alabastrowe kolumny i łuki.

Architektura — mimo ogólnie nienagannego wyglądu — zyskiwała jeszcze, gdy zwróciło się uwagę na pospolite detale. Metalicznie błyszcząca barierka stabilnie towarzysząca równym, kremowym stopniom, lśniące rzędy pucowanych regularnie i z należytą pieczołowitością okien, amerykańska flaga — istna wisienka na torcie — łopocząca dumnie na strzelistym maszcie po prawej stronie od wejścia. Wszystko to dające poczucie, że pieniądze podatników nie idą na marne, a wręcz przeciwnie — sprawiają, że świat staje się odrobinę lepszym miejscem.

Niestety mimo usilnych starań zarówno zwykłych obywateli, jak i wysoko postawionych urzędników ta perfekcyjna sceneria została odrobinę popsuta przez niezbyt już sprawny ani ładnie wyglądający pick-up, który powoli wtoczył się na parking, raz po raz parskając silnikiem. Za kierownicą siedział mężczyzna, który ukazuje nam się przed oczami, gdy myślimy o typowym dwudziestopięciolatku. Ciemne, brązowe włosy, krótki zarost, biała koszula wetknięta w dżinsy. Jeszcze tak niedawno młody dorosły teraz siedzący już po uszy w "poważnej" dorosłości. Taki właśnie był Dave. No może poza tym, że "typowy dwudziestopięciolatek" ma lat dwadzieścia pięć, a nie dwadzieścia cztery.

David wydobył ze stacyjki połączony z otwieraczem do piwa kluczyk i wsunął go do kieszeni spodni. Wzdychając ciężko, zgarnął z bocznego siedzenia niedużą skórzaną teczkę oraz paczkę papierosów. Właściwie był już gotowy, ale zanim zdecydował się na opuszczenie pojazdu, jego spojrzenie musiało mimowolnie przykleić się do fotografii na opakowaniu fajek. Przedstawiało ono czyjąś szczękę wyposażoną w całkowicie pożółkłe, zrujnowanie uzębienie.

– Już dawno miałem rzucić to świństwo – mruknął pod nosem, przejeżdżając językiem po swoim zestawie perełek.

W końcu włożył papierosy do aktówki i otworzył drzwi. Te zaskrzypiały okrutnie. Tak samo, jak nasmarować zawiasy... – dodał w myślach, wysiadając z samochodu.

Gdy dłoń z zegarkiem podniosła się do jego oczu, druga odruchowo powędrowała do tylnej kieszeni spodni, sprawdzając, czy zaufany, rozkładany nóż siedzi na swoim miejscu. Była 15:46. Zmianę rozpoczynał dopiero za czternaście minut, więc w stronę wejścia udał się raczej bez większego pośpiechu.

Uwagę przecinającego parking mężczyzny przykuła nagle spora, tłusta plama dumnie zdobiąca przód jego koszuli. Westchnął po raz kolejny. Musiał jej wcześniej nie zauważyć. Przeklął nieładnie i po wyłuskaniu chusteczki jednorazowej z foliowego opakowania zaciekle przystąpił do eksterminacji zabrudzenia. Dało to jednak mizerny efekt. Świeżo wyprana koszula! – Warknął. – Oszaleli z laniem sosu w tej knajpie!

Złorzecząc pod nosem, dotarł do wejścia. Jakby tego było mało, przyszła teraz pora na jeden z najmniej przyjemnych etapów jego codziennej rutyny.

Gdy tylko pokonał próg komisariatu i wkroczył do obszernego holu przecinającego w pionie wszystkie kondygnacje budynku, jego spojrzenie spotkało się z małymi, świńskimi oczkami Janice Carter lustrującymi go uważnie zza okularów połówek. Stara kobieta siedziała jak na tronie za swoim wielkim, półkolistym biurkiem między dwiema nośnymi kolumnami w samym centrum pomieszczenia. Chociaż można by się kłócić, że "tron" nie jest tutaj odpowiednim określeniem. Bardziej pasowałoby coś w rodzaju leża bestii, gdzie na stosie skarbów — w tym przypadku idealnie uporządkowanym stosie skarbów — wyleguje się ogromny i bardzo, bardzo stary smok pożerający w całości każdego śmiałka, który odważy mu się przeciwstawić.

Sekretarka niemal z obrzydzeniem wlepiała wzrok w Davida, jakby samą tylko mocą swojego spojrzenia chciała doprowadzić do pęknięcia jakiejś ważnej żyłki w jego mózgu.

– Dzień dobry, pani Carter – wymuszając z siebie odrobinę optymizmu, przywitał się kulturalnie.

– Kłóciłabym się co do jakości tego dnia... panie Phillips – odburknęła.

Wyżej prowadziły dwie pary szerokich schodów, które zbiegały się u szczytu na pierwszym piętrze. Skierował się do tej z lewej strony i już po kilku krokach udało mu się przerwać linię nienawistnego wzroku na jednej z marmurowych kolumn. Nie oglądał się więcej na starą Janice, ale gdy wspinał się po kolejnych stopniach, miał wrażenie, że znowu czuje na plecach jej palące spojrzenie.

Mężczyzna zaczął nawigację między korytarzami komisariatu równie schludnymi co fasada budynku. Po drodze udało mu się wpaść na parę znajomych z widzenia osób, ale nie skończyło się na niczym więcej niż zdawkowe powitania. Podążając znaną trasą, pokonał jeszcze jedne schody i w końcu stanął u celu swojej podróży. Otworzył drzwi, zapalił światło, rzucił teczkę na biurko, po czym ciężko zwalił się na wysiedziany fotel.

David zajmował się katalogowaniem i przechowywaniem mienia osób, które miały wątpliwą przyjemność trafić do tutejszego aresztu. Znalazł tę posadkę jakieś cztery miesiące temu — komisariat szukał wtedy paru cywilów do uzupełnienia braków kadrowych — i choć nie dostawał tutaj żadnych kolosalnych pieniędzy, pensja wystarczała mu w zupełności. Pewnie dlatego, że jedyną osobą, na którą wydawał pieniądze — poza samym sobą — był jego pies Feliks. Trzeba przyznać, że praca tutaj objawiała się jako odrobinę nudnawa, ale z drugiej strony nie wymagała specjalnego wysiłku i nazwanie ją całkiem przyjemną nie byłoby znowu takim wielkim naciągnięciem. No może po wykluczeniu spotkań z Janice. Stara wiedźma przyczepiła się do niego już pierwszego dnia po tym, jak podczas przerwy przypadkowo oblał ją gorącą kawą. Wielokrotne przeprosiny na nic się zdały.

Miejsce pracy Phillipsa prezentowało się jako niewielkie biuro połączone z przechowalnią pełną szafek magnetycznych. Stało tu kilka stalowych regałów na akta, szeroki stół oraz nieduże biurko zawalone różnymi szpargałami. Pokój zdobiło kilka klasycznych roślin doniczkowych: jedna, większa przy biurku i druga, mniejsza na parapecie okna. Na ścianie tykał zegar i wisiała tablica korkowa, a podłogę pokrywała szara wykładzina. W podobnym kolorze były ściany. Nad biurkiem widok na korytarz dawało przykurzone okienko, przez które mężczyzna zwracał oddane w depozyt przedmioty zwolnionym z dołka delikwentom.

Nim wziął się do roboty, spróbował jeszcze coś poradzić na tę nieszczęsną plamę. Wyjął z szuflady swój identyfikator i przyczepił na sam środek zabrudzenia. Ostatni wysiłek przeciwko tyranii chińskiego sosu bezprawnie okupującego terytorium białej koszuli spełzł na niczym. Plama była zbyt duża i wyglądało to raczej nieudolnie. Zrezygnowany zostawił ją w spokoju i przystąpił do swoich obowiązków.

W kartonowych pudłach na stole znajomy policjant imieniem Robert zostawił już nowe przedmioty odebrane najświeższym osadzonym. To właśnie on był zwykle odpowiedzialny za dostarczanie skonfiskowanego dobytku. Papiery o właścicielach fantów czekały w nierównym stosie po lewej stronie biurka. Księgowy włączył lampkę, otworzył jedną z szuflad i wydobył z niej parę niebieskich, gumowych rękawiczek. Założył je, obowiązkowo strzelając lateksem, po czym wreszcie wziął się do pracy.

Pierwszą osobą, jaka wpadła mu w ręce, był niejaki John Baker. Został zatrzymany za drobną kradzież. Nu-dy. Zresztą jak zwykle. Nieczęsto trafiały się takie wyśmienite pożywki dla wyobraźni jak morderstwo ze szczególnym okrucieństwem albo coś w ten deseń. Po spojrzeniu na zdjęcie zamieszczone na formularzu można było z całą pewnością stwierdzić, że John nie był zbyt fotogeniczny. Ot ponury łysol, jeden z tych, których nie chciałbyś spotkać w ciemnym zaułku. Dane osobowe złodzieja oraz jego dobytek pod postacią bluzy bejsbolówki, zapalniczki, telefonu i portfela zostały wpisane do odpowiedniego formularza, a sam dokument trafił do jednej z szafek na akta. Gdy przedmioty były już zapakowane do swoich strunówek, Dave schował je do wolnej szafki magnetycznej. Rzecz powtórzył kilkakrotnie z innymi osobami.

Po czterech godzinach przerywanych właściwie tylko na podjadanie przekąsek z teczki — umówmy się, poza przechowywaniem prowiantu aktówka było raczej na pokaz — uporał się już z większością obowiązków. Po takim czasie pragnienie zaczęło mu doskwierać, uznał więc, że to idealna pora, by nacieszyć się dobrodziejstwami ustawionej na korytarzu butli z wodą.

Niespodziewanie wpadł na kogoś zaraz po opuszczeniu gabinetu.

– Gdzie ty się wybierasz? Właśnie przyszła nowa dostawa fantów! – rzucił Robert, potrząsając trzymanym w rękach, kartonowym pudłem.

– Tylko... napić się trochę?

– Jasne, jasne. Pewnie zachciało się nadprogramowej przerwy na papieroska, co? – Funkcjonariusz uśmiechnął się. – Nie bój nic. Twój sekret jest u mnie bezpieczny. – Przekręcił niewidzialny kluczyk w kąciku swoich ust. – Chyba nie jestem jakimś gliną, żeby na ciebie donosić, co Dave?

Gdy tamten zarechotał widocznie mocno rozbawiony swoim wymyślnym dowcipem, Phillips również się uśmiechnął. Bobby ze swoim przesadnie pozytywnym nastrojem mógł czasami wydawać się irytujący, ale był o niebo lepszy od pewnych innych osób, które również pracowały w tym departamencie.

– Masz tam coś ciekawego? – zapytał księgowy, zapraszając policjanta do środka.

– I to jak! Muszę przyznać... Takich rzeczy nie widuje się często!

– W sensie?

– Wiesz może, gdzie stoi ta stara huta stali? "M.W. Wilson"... czy jakoś tak.

– Jasne – potwierdził, mimo że nie wiedział nic o żadnej hucie.

– To ciężko teraz powiedzieć, że stoi – funkcjonariusz dramatycznie uderzył pudłem o metalowy blat – bo wyleciała w powietrze!

– Że co? Jakiś wypadek przy pracy?

– Co ty gadasz? Ten budynek stoi pusty od jakichś piętnastu lat! Wyobraź sobie, że chłopaki dostali dzisiaj zgłoszenie — nie zmyślam — o serii eksplozji, które było słychać w starym budynku fabrycznym. Kawał ściany i połowa dachu się zawaliły!

Trzeba przyznać. To było całkiem interesujące. David nie wiedział tylko, na ile wierzyć w historię Roberta. Policjant miał tendencję do drobnego ubarwiania swoich opowieści.

– I byłeś tam? – Wymownie oparł się o framugę.

– Nie no. Henry był, to mi opowiadał.

– Mhm.

– Ale słuchaj teraz – z zapałem kontynuował funkcjonariusz. – Nasi przyjeżdżają na miejsce, a tam jak gdyby nigdy nic z gruzów wychodzi jakiś facet z klamką w łapie. Obszarpaniec. Brytyjczyk chyba. Zachowuje się jak pijany i jak tylko policję widzi, chce brać nogi za pas. To nasi paralizator w ruch i zgarnęli dziwaka.

– Czyli mam rozumieć... – zaczął Phillips, wskazując na pudło.

– Dokładnie. – Policjant postukał w karton. – To jego rzeczy. Chciałbym nawet usłyszeć, co o nich myślisz... ale przydałoby się już chyba wracać do obowiązków.

Funkcjonariusz poklepał znajomego po ramieniu i mężczyźni pożegnali się. Wyglądało na to, że księgowego czeka jeszcze trochę pracy.

Jak wynikało z dokumentów, złapany "obszarpaniec" nazywał się Edward Anderson. Został zatrzymany jako podejrzany w sprawie poważnego zniszczenie mienia i narażenia tym samym... bla, bla, bla. Z policyjnego zdjęcia wynikało, że domniemany Brytyjczyk może pochwalić się rudą czupryną i gęstym wąsem, który lepiej ułożony rzeczywiście mógłby przywodzić na myśl angielskiego gentlemana. Twarz mężczyzny wyraźnie podkreślona przez ciemne wory pod oczami była obrazem bezgranicznego znużenia. Według informacji miał trzydzieści dwa lata.

Dave przeszedł do oględzin przedmiotów. Robert mówił prawdę — Edward miał przy sobie rzeczy, które można było uznać za całkiem niecodzienne. Pierwszym, co rzucało się w oczy, był sporych rozmiarów rewolwer wraz ze skórzaną kaburą w zestawie. Mężczyzna mógł z całą pewnością stwierdzić, że nigdy nie widział czegoś podobnego, a z bronią palną miał już pewne doświadczenie. Nie było jakieś imponujące, bo zaczynało się od hobbystycznych wypadów na strzelnicę, a kończyło na obowiązkowych szkoleniach pracowniczych, ale jednak. Choć ze swoim ogólnym kształtem i cylindrem typu "swing-out" przypominał trochę S&W Model 500, to wariant tej broni był dla niego zupełnie nieznany. Wszystko wskazywało na to, że pięciostrzałowiec musiał zostać wykonany na specjalne zamówienie. Świadczył o tym również profilowany, zdaje się hebanowy uchwyt oraz misterne zdobienia, jakimi pokryty był cały rewolwer. Wokół cylindra można było dostrzec szczegółowo wygrawerowane główki kwitnących róż, a ich splątane, cierniste łodygi ciągnęły się dalej wzdłuż broni, sięgając aż do końca lufy. Po bliższej inspekcji wyszło na jaw, że gdzieniegdzie między różanymi kolcami naniesione zostały dziwne — można by nawet rzec: runiczne — symbole. Bynajmniej nic mu nie mówiły te osobliwe znaki. Co interesujące próby znalezienia logo firmy rusznikarskiej albo chociaż inicjałów wykonawcy nie przyniosły żadnych efektów.

Na próbę złapał za uchwyt i wycelował przed siebie. Ku zdziwieniu mężczyzny rewolwer zawibrował nagle w jego dłoni. Trwało to tylko moment, ale mógłby przysiąc, że czuł drganie odchodzące z hebanowego uchwytu. Z lekkim zaskoczeniem wpatrywał się w kwiatowe wzory. Może tylko mu się wydawało? Bo niby dlaczego broń miałaby się trząść jak jakaś zabawka erotyczna? Już na pewno nie było tu miejsca na wciśnięcie baterii.

W końcu wzruszył ramionami na całe zajście. Ile bowiem ma się gapić w ten kawałek metalu, kiedy inne rzeczy wymagają jego uwagi? Pięciostrzałowiec opisany pokrótce znalazł swoje miejsce w strunowym worku.

Następnym, co wpadło mu w ręce, był bawełniany płaszcz w szkarłatnym kolorze. Ubranie znajdowało się — lekko rzecz ujmując — w beznadziejnym stanie. Phillips chciał rozłożyć odzież w powietrzu, by się jej lepiej przyjrzeć, jednak szybko pożałował swojej decyzji. Rozwijający się materiał sypnął garścią popiołu na spodnie księgowego, momentalnie wypełniając jego nozdrza zapachem spalenizny.

– Cholera – wycedził, otrzepując się z pyłu. Chęci na dalsze oględziny poszarpanego płaszcza jakoś szybko z niego uleciały.

Zirytowany mężczyzna, zanosząc się kaszlem, gniewnie wpakował ubranie do standardowego pokrowca na odzież. Zabrał się za kolejny przedmiot dopiero po bardzo, ale to bardzo głębokim westchnięciu.

Tym razem przyszło mu oglądać nieduży, posrebrzany zegarek kieszonkowy zawieszony na kilkunastocentymetrowym łańcuszku. Pokrywka czasomierza ozdobiona paroma prostymi wzorami nie prezentowała się jakoś imponująco, jednak co innego można było powiedzieć o wnętrzu urządzenia. Dave ze zdumieniem wpatrywał się w umieszczony na samym środku cyferblatu niewielki łepek czarnego kota radośnie połyskujący żółtymi ślepiami. Za wskazówki zegarka robił kolejno ogonek zwierzęcia oraz jego łapka z wysuniętym pazurem. Phillips mógł powiedzieć jedno — dotychczasowe przedmioty zdecydowanie nie portretowały Edwarda jako konwencjonalnego bandziora.

Zaintrygowany odłożył wszystko na bok. Ostatnią rzeczą w dobytku tego niezaprzeczalnego oryginała był szeroki skórzany pas. Wydawał się dosyć solidny. Z zapinanymi kieszeniami przymocowanymi po obu stronach stalowej klamry przypominał odrobinę pas taktyczny — z tych, które policjanci często nosili w terenie. Po otwarciu jednej z nich wyszło na jaw, że jest wypełniona wieloma sztukami tego, na co profesjonaliści mówią "speedloader". Każda z ładowarek była uzupełniona pełnym zestawem amunicji — mężczyzna założył — do rewolweru. Wątpliwość wynikała z tego, jak dziwacznie prezentowały się same naboje. Ostrożnie wyciągnął jeden z magazynków. Nawet ktoś zupełnie z bronią palną nieobyty mógłby łatwo stwierdzić, że łuski oznaczone połyskującymi symbolami o najróżniejszych kształtach i kolorach nie są czymś, co uznaje się za standard. Co to ma być, do cholery? – zastanawiał się. – Ktoś wcisnął w te naboje małe diody? Po jakie licho robić coś takiego? Zafascynowany zaczął szybko rozpinać kolejne kieszenie, natykając się na więcej sztuk tej niecodziennej amunicji. Otwierając ostatnią, nie spodziewał się niczego innego, jednak ku swojemu zaskoczeniu po podniesieniu klapki nie zobaczył kolejnych magazynków. Na dnie kieszeni leżało małe, samotne zawiniątko ściśnięte sznurkiem. Gdy zaintrygowany rozsupłał je, na blat wypadł jeszcze jeden nabój. Ten wyróżniał się spośród reszty. Może sama łuska wyglądała całkiem zwyczajnie, ale trudno było powiedzieć to samo o naboju, który niczym kryształ opalizował hipnotycznym światłem przed oczami księgowego.

(parę słów od autora na końcu kolejnego rozdziału)

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro