Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 7

Obeszliśmy cały dom. Zatrzymaliśmy się na polanie tuż za nim, gdzie Chase kazał mi potrzymać „obraz", a sam zrzucił plecak na pień, który posłużył za stołek. Zrobiło się ciemno i głucho, i choć byłam już przyzwyczajona do odgłosów lasu, zatęskniłam za miastem, jego gwarem, ruchliwością. Cywilizacją po prostu. Zaczęłam sobie wyobrażać moje życie, gdyby Evansowie mieszkali na jednym z tych osiedli z pięknymi ogrodami, jakie dziś pokazała mi Bree. Szybko doszłam jednak do wniosku, że byłoby zbyt sielankowo i zwyczajnie nudno.

Wiatr dmuchnął dotkliwiej na otwartej przestrzeni, smagając moją twarz kosmykiem skołtunionych włosów. Wsłuchałam się w cichy szum liści kołysanych wysoko, w oddali. Bezpośrednio przed nami dominowały drzewa iglaste — sosny, jak przypuszczałam.

— Czy przez las prowadzi jakiś skrót do miasta? — zagaiłam z ciekawości.

— Tak, ale trzeba iść z dwie mile bez utartej ścieżki.

Sapnęłam, odwracając się ku niemu.

— A na kilometry? Ja nie wiem, po co wam te wymyślne jednostki.

Przeciągnął się z bólem, a potem wykonał kilka okrężnych ruchów ramionami. Coraz mniej mi się to wszystko podobało.

— Dalej jestem w szoku, że niby tak się interesujesz Stanami, a się ich nie nauczyłaś.

— Po co? I tak nie mam kalkulatora w głowie. — Odłożyłam dyktę i usiadłam na pieńku.

— Daj mi na chwilę swój telefon.

Podałam mu go bez ceregieli, bo odkąd ostatnim razem wpadł w jego łapy, ustawiłam blokadę ekranową.

— Nieco ponad trzy kilometry. Ściągnięcie aplikacji i sprawdzenie tego zajęło mi dziesięć sekund. Dziesięć sekund, Winterhood. Nie ma za co. — Uśmiechnął się pobłażliwie.

— Skąd znasz mój PIN?

— Widziałem, jak go wpisujesz — wytłumaczył obojętnie, tak jakby to nie było poważnym naruszeniem prywatności.

Pokręciłam głową ze zirytowaniem. Przypadkiem go nie podpatrzył.

— Dobra, co tym razem chciałeś mi pokazać? Trawę?

Host brat wyciągnął z torby sztylet. Zamachnął się i rzucił nim w kierunku drzew. Nóż przeciął powietrze ze świstem, jaki towarzyszy wystrzeliwującemu ku górze fajerwerkowi i z impetem wbił się w... sam środek tarczy. Dopiero teraz zauważyłam trzy okrągłe plansze rozwieszone na konarach drzew. Rozmieszczone były w różnej odległości od siebie, na wysokość głowy przeciętnego faceta.

Zgubiłam gdzieś język, więc tylko wbiłam w Chase'a argusowy wzrok.

— Moje hobby — wyjaśnił beztrosko, jakby mówił o zbieraniu znaczków.

— Hobby? — powtórzyłam. — Myślałam, że muzyka nim jest.

Wprawdzie wspominał coś o rzucaniu nożami, kiedy odbierał mnie z lotniska, ale nie tak to sobie wyobrażałam. Właściwie w ogóle sobie tego nie wyobrażałam, bo ta informacja wleciała mi jednym uchem, a wyleciała drugim, gdzieś między wałęsaniem się z nim po ruderach a płochliwym wdrapywaniem na drzewo.

— Kiedy pasja staje się pracą, od niej też trzeba czasem odpocząć. Zdziwiłabyś się, jak glading potrafi zrelaksować. A w czym ty jesteś dobra? — zainteresował się nagle. — Poza graniem na nerwach — dodał pod nosem, dobrze wiedząc, że i tak go usłyszę.

— Potrafię się położyć pod przejeżdżającym pociągiem i nie umrzeć, to się liczy?

Zaśmiał się wesoło. Biedak myślał, że żartowałam.

Wyjął kolejny nóż, podrzucił go i... tym razem złapał w powietrzu za ostrze. Mimowolnie napięłam mięśnie karku, a on nawet się nie skrzywił, nie zawahał. Cisnął nim zamaszyście; sztylet obrócił się z dwa razy, zanim ze stuknięciem wbił się tuż obok swojego poprzednika.

— Nie rozciąłeś się? — Nie dostrzegłam żadnej świeżej rany, poza tą pokrytą już grubym strupkiem, która towarzyszyła mu od dnia mojego przylotu.

— No błagam. — Wywrócił oczami. — Po latach treningu wiem, jak chwytać, żeby nie zrobić sobie krzywdy. Dobra, bierz dyktę i zacznij biegać. Dopiero przy ruchomym celu zaczyna się zabawa.

Już nawet nic mu nie odpowiedziałam, tylko spoglądałam na niego ze zblazowaną miną. Wypuściłam pełne irytacji westchnienie.

— Mówię serio.

— Przykro mi, nie zacznę traktować cię poważnie tylko dlatego, że potrafisz wymachiwać nożykami. Tym bardziej, jeśli myślisz, że dam z siebie zrobić błazna.

Prychnął jak źrebię.

— Postaw to po prostu pod drzewem — polecił, zrezygnowany.

— Czy ja ci wyglądam na giermka? — spytałam ironicznie, nawiązując do jego wcześniejszej pyskówki, kiedy to pytałam go o miejsce pobytu Flynna.

Kwas trysnął mu z oczu. Zauważyłam już, że nie lubił, jak coś nie szło po jego myśli, lub kiedy ktoś nie wykonywał mimowiednie jego poleceń. Poczułam dziką satysfakcję, gdy posępnie chwycił za płytę i przeniósł ją w okolice tarcz.

Wracając, poprawiał pod koszulką bandaż. Miał plamę na piersi. Dotarło do mnie z niepokojem, że była to krew.

Ilekroć wracał z wyprawy z Jamiem, przynosił ze sobą kolejne rany, draśnięcia, zadrapania i siniaki, co w połączeniu z ostrzeżeniem Bree naprawdę nie wyglądało dobrze. Szczerze wątpiłam, żeby wywracał się po każdej przejażdżce, bo chociaż igrał z grawitacją, wyraźnie panował nad pojazdem. Chyba że jeździli na jakieś wyścigi, zloty, czy coś w tym stylu, gdzie pozwalali sobie na więcej. Dayenne na widok poobijanego syna wznosiła oczy do nieba i groziła zezłomowaniem jego „rzęcha", co tylko utwierdzało mnie w tym przekonaniu.

Albo należeli do kultu. Jeżeli Jamie miał taki sam tatuaż...

Właściwie mogłam to sprawdzić. Szkoda tylko, że nie wybrali łatwiej dostępnego miejsca.

— Poszedłeś ty w ogóle do lekarza? Pozwolił ci tak szybko wrócić do treningów?

— Nie zawsze będę mógł rzucać w pełni sił — odpowiedział wymijająco.

— Ale... jak to? Chodzisz na jakieś zawody?

— Nie. Potrzymaj. — Wsadził mi w dłoń nóż.

Mieli do tego skłonności. Bree, prosząc o pomoc w doborze biżuterii pasującej do stroju na osiemnaste urodziny, kazała mi macać łańcuszki od złotych, przez srebrne, aż po olbrzymie medaliony z kamieniami szlachetnymi. Zaskakująco duża kolekcja jak na kogoś, kogo ulubionym strojem na każdą okazję są wygodne dresy i rozciągnięta bluza z kapturem. Poddałam się, gdy zmusiła mnie do wybierania zastawy stołowej, jak na jakąś komunię.

Amerykanie są tacy dziwni.

Nóż okazał się o wiele cięższy, niż przypuszczałam. Miał zdobioną, pokrytą złotem rękojeść; przypominał raczej muzealny artefakt, nie wyglądał na coś, czym można tak celnie i z — zapewne pozorną — łatwością rzucać na odległość kilku, jeśli nie kilkunastu metrów. Ale nawet nie to mnie w nim najbardziej zafascynowało. Jego klinga pokryta była rozmaitymi wzorami przypominającymi pierścienie drzewne.

Gdy podniosłam wzrok, zobaczyłam, że Chase mnie obserwował.

— To stal damasceńska — wyjaśnił. — Śmiało, spróbuj.

Wyzwanie przyjęte. Naśladując go, cofnęłam prawą stopę i przymierzyłam się do zamachu.

— Ale nie stąd! — przerwał mi. — Z piętnastu jardów to ty nawet nie dorzucisz, tu potrzeba siły. Spróbuj z czterech na początek.

Prychnęłam lekceważąco. Host brat wywrócił oczami i westchnął ciężko.

— Rzut powinien wyjść z ramienia, nie z nadgarstka. Pozwól nożowi wyślizgnąć ci się z dłoni.

Dzięki za rady, ale na tym etapie nie miałam pojęcia, jak sprawić, żeby cokolwiek wyszło z jakiejś konkretnej części mojej ręki. Wyobraziłam sobie po prostu, że odrysowana postać na dykcie to Chase. Cisnęłam ostrzem najmocniej, jak potrafiłam i od razu poczułam rwący ból w barku. Nóż obrócił się, gwałtownie obniżył lot i... nie trafił nawet w tę wielką dyktę. Wbił się z charakterystycznym puknięciem w jedno z drzew, bliżej podłoża niż tarczy.

— Nawet mi się podkręcił — ucieszyłam się. Nie zamierzałam mu mówić, jak bardzo spudłowałam.

— Noże mają to do siebie, że się obracają. Sztuką jest tak rzucić, żeby poleciał prosto.

Chase ruszył żwawo ku niemu, więc zrobiłam to samo. Towarzyszył nam szelest trawy pod stopami oraz liści drzew muskanych wiatrem, który stawał się coraz dotkliwszy.

Już z jego miny wyczytałam, że coś było nie tak. Podeszłam, schyliłam się i z osłupieniem zauważyłam nóż wbity aż po rękojeść. Przetarłam oczy. To nie było możliwe. Chase rzucał pewnie z dwadzieścia razy mocniej ode mnie i za każdym razem w drewnie lądował sam szpic.

Chwycił go i pociągnął. Nic, utknął. Złapał wystający fragment oburącz, podparł się nogą i, odrzucony delikatnie w tył, w końcu wyrwał ostrze z drzewa.

Spojrzałam na niego pytająco, gdy w skupieniu obracał sztylet w ręce. Zobaczyłam, że przełknął ślinę.

— Biedne drzewo — podsumował krótko całą sytuację, wracając na polanę.

— „Biedne drzewo"?! — powtórzyłam, dotrzymując mu kroku. — Jak to się stało?

— Musiało być spróchniałe.

Prawie się potknęłam, zachodząc w głowę, w jakim stopniu jego wytłumaczenie mogło być zgodne z prawdą. Nie znałam się na tym wszystkim tak, jak on i nie potrafiłam wpaść na żadne inne racjonalne wyjaśnienie. Musiałam trafić w próchno lub jakąś miękką korę, musiałam, ale przecież... To ta stal. Na szczęście nie pokusiłam się o przejechanie palcem po ostrzu, bo z pewnością polałaby się krew.

— Chcę spróbować jeszcze raz.

— Nie. Najpierw poobserwujesz mistrza, później może pozwolę ci sobie porzucać z małych odległości. W dzień, bo jak oberwiesz rykoszetem, to mnie będą ścigać.

— Co to w ogóle za pomysł, żeby trenować nocą?

— Większe wyzwanie, większa frajda. — Uśmiechnął się bałamutnie.

Wróciłam z niezadowoleniem na pień. Obserwowałam, jak wyciągał z brzękiem kolejne narzędzia i najpierw znów celował nimi w tarcze. W końcu nóż trafił w miejsce, w które inny był już wbity i opadł na ziemię. Poza tym Chase miał naprawdę niesamowitą zręczność i celność. Po chwili tak się wkręcił, że latał po polanie jak małpa, rzucając z podskoku, obrotu, w biegu, z dołu. Momentami przerywał, żeby poprawić bandaż. Z mojego punktu widzenia krwista plama na jego koszulce wydawała się powiększać, ale on sam chyba powinien wiedzieć najlepiej, kiedy przestać.

— Oko! — krzyknął pyszałkowato i, stojąc tyłem, wyrzucił nóż przez ramię. Celował w dyktę, na której wcześniej leżałam.

Popisówa.

— Bardziej czoło — skomentowałam, choć skrycie zbierałam szczękę z ziemi. Z przejęciem przypatrywałam się jego poczynaniom.

Miotał dwoma jednocześnie. Raz za razem rozlegał się dźwięk rozrywanego powietrza. Przyznaję, że na początku byłam pod niemałym wrażeniem, jednak po dłuższym czasie zaczęło mi się najzwyczajniej w świecie nudzić. Temperatura na dworze znacznie spadła, komary doprowadzały mnie do szału. Podeszłam, by dać mu znać, że wracam już do domu, ponieważ wyglądał na pogrążonego w takim transie, że z odległości mógłby nic nie usłyszeć.

Przetarł dłonią spocone czoło. Musiał być wyczerpany. Pozbierał pozostałe noże, zapakował je do torby i poszedł ze mną.

Przechodziliśmy obok Bernabi, która leżała w identycznej pozycji, w jakiej widziałam ją rano, przed wyjazdem do szkoły. Zwróciłam na to uwagę, ponieważ nie powitała mnie donośnym ujadaniem.

— Chase, wszystko z nią w porządku?

— Śpi. ­— Odchrząknął. — Psom też się to zdarza.

— Cały dzień?

— Jaki cały dzień? Biegałem z nią, kiedy was nie było, to oczywiste, że jest zmęczona. Nie budź jej, bo sama wiesz, że za tobą nie przepada.

— Biegałeś? Czyli sam nie spałeś?

— Winterhood, ja ci dosłownie zapłacę, żebyś się zamknęła.

— Nie stać cię na mnie.

Nie skomentował już tego, ja też nie drążyłam tematu.

W kuchni Chase niedbale rzucił torbę pod stół, a następnie otworzył lodówkę.

— Z jakiej odległości potrafisz trafić? — zadałam pytanie, które nie dawało mi spokoju.

— Z takiej, jakiej trzeba — mruknął zdawkowo.

— To znaczy? Mówiłeś, że nie chodzisz na zawody.

— Bo nie chodzę. Przestań mnie łapać za słówka. Piwa?

Zaskoczył mnie tą propozycją, ponieważ według regulaminu — i wedle prawa Stanów Zjednoczonych, tak przy okazji — nie mogłam spożywać napojów alkoholowych, ale nie odmówiłam.

Cholerny regulamin. Przykra rzeczywistość była taka, że wszystko, co mogłoby być w tym wyjeździe najlepsze, było zakazane. Prowadzenie pojazdów, a więc i zrobienie prawka, spożywanie alkoholu, narkotyków, a przez jakąś laskę, która kiedyś na wymianie zaszła w ciążę, nawet uprawianie seksu mogło skończyć się deportacją. Szczerze mówiąc, nie robiłam sobie z tego zbyt wiele; to nie tak, że byłam na podsłuchu czy ktoś mnie obserwował przez całą dobę jak w jakiejś Ekipie z New Jersey. Żeby doszło do komplikacji, o wszystkim musiałaby się dowiedzieć koordynatorka. Wiedziałam jednak, że zrobienie prawa jazdy nie wchodziło w grę. Co do reszty...

Usłyszałam dwa syknięcia, a po chwili podał mi puszkę, która prześlizgnęła się po blacie i trafiła wprost w moje ręce. Niewielka, o pojemności szklanki; w Polsce w tak małych rozmiarach sprzedają głównie bezalkoholowe napoje gazowane.

— Nie mów mamie — pouczył mnie. — Do dna! — zawołał wesoło i zaczął pić.

— Hej, Iwanow, nie zapędzaj się, to nie kieliszek wódki.

Żłopał duszkiem, ale raczej przez pragnienie po treningu niż jakieś skłonności do upijania się. Ech, kto go tam wie. Odetchnął z przyjemności i wytarł usta dłonią. Odstawiwszy pustą puszkę, spojrzał na mnie wyzywająco.

Pociągnęłam kilka łyków i aż mnie cofnęło. Dobry Boże, to było jak szczyny. Żeby rozwiać wszelkie wątpliwości: nie próbowałam, ale wyobrażałam sobie, że musiały smakować właśnie w ten sposób. Piłam już piwa w Polsce, gorsze i lepsze, ale ta zabarwiona woda nawet koło browaru nie stała. Nagle zrozumiałam, dlaczego we wszystkich amerykańskich imprezowych grach pije się je za karę.

— I jak? — spytał z głupim uśmieszkiem, tak jakby moja mina nie wyrażała więcej niż tysiąc słów. Przytknęłam pięść do ust, zamykając oczy z obrzydzenia.

— Jak seks w kajaku na środku jeziora.

Zmarszczył czoło.

— Takie... dobre? — nie krył zdziwienia.

— Tak bliskie wody. Nie moje słowa, ale, matko, Oscar Wilde wiedział, co mówi.

Doznałam dziwnego mrowienia na karku, które rozlało się falą wzdłuż całego kręgosłupa i nagle zrobiło mi się słabo. W obawie, że nie ustoję na wiotkich nogach, opadłam bezsilnie na krzesło. Wsparłam łokcie o kolana, nie mając dość energii nawet na prosty siad. Przetarłam oczy. Byłam zmęczona o wiele bardziej, niż myślałam.

Wcale nie poczułam się lepiej. Głowa zaczęła mi ciążyć, powieki opadać, jak gdybym nie spała z dwie doby. Chase coś mówił, ale skupiłam myśli tylko na tym, żeby nie walnąć się na stojący przede mną stół. Obraz stawał się niewyraźny. Spanikowana podparłam się rękami o blat, chcąc wstać.

— Nie! Nie wsta...

Straciłam grunt pod nogami.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro