Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 5

Nigdy nie miałam trudności z zasypianiem w obcych łóżkach, ale rewelacje pierwszego dnia pokonały nawet mnie. Ostatnim razem tyle się wierciłam i przewracałam w nocy, gdy usłyszałam wieści o wyjeździe Julii.

Rano — a właściwie późnym południem — obudziło mnie pukanie do drzwi. Ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu, wcale nie tych głównych, a balkonowych.

Tym razem rozbudziłam się w mgnieniu oka, dostrzegając za nimi Chase'a. Skąd on się tam, do cholery, wziął?

Nie chciałam się barykadować w sypialni, co noc zamykając okna, wejście i zaciągając wertykale, ale w ciągu dwunastu godzin wtargnął do mnie już drugi raz — i to podczas snu! — więc najwyraźniej nie będę miała wyjścia. Tylko jak tam wszedł i się zamknął?

Zwlekłam się z łóżka w pomiętej koszulce i otworzyłam niepewnie drzwi balkonowe, mrużąc oczy w starciu z górującym słońcem. Wystawiłam głowę przez próg, już rozumiejąc, w czym rzecz – balkon biegł przez całą ścianę, był wspólny dla wszystkich trzech pokoi.

Cudownie. Jakie niespodzianki jeszcze mnie czekały?

– Cóż to, czyżby kac po gazowanej herbacie?

Ten to wiedział, co powiedzieć kobiecie z rana. Tak, jakby jemu włosy nie sterczały we wszystkich kierunkach świata. Stał w kąpielówkach, przemoczony do suchej nitki, ale całą moją uwagę pochłonęło limo wielkości jabłka wokół jego oka.

– Kiepsko spałam. – Potarłam twarz i przeciągnęłam się, ziewając. – Jakiś natręt z bronią wyszarpał mnie w nocy z łóżka.

Chase pokręcił głową z dezaprobatą i powiedział tonem pełnym zrozumienia:

– Ci Amerykanie i ich zwyczaje.

– Wygląda na to, że Karma go dopadła. – Spojrzałam wymownie na śliwę. Jego dolna powieka wciąż była napuchnięta i zapewne ograniczała mu pole widzenia. – Polski zwyczaj nakazuje spać z nożem pod poduszką, więc myślę, że to był pierwszy i jedyny raz.

Oczy aż mu zabłyszczały z rozbawienia. Lub na wspomnienie o białej broni, którą przecież się parał.

– Jeśli chodzi o noże, znam natręta, który może ci pokazać kilka przydatnych sztuczek. Ale to nie są tanie rzeczy.

– W jakiej walucie?

– Prawdzie.

Przekrzywiłam głowę ze szczerym zaciekawieniem. Z tym akurat nie miałam problemów. Głównie dlatego, że kłamanie szło mi tragicznie, ale też zwyczajnie nie znosiłam obłudy. Wielu osobom łatwiej przełknąć kłamstwo niż spojrzeć w oczy prawdzie, ale ja wolałam wiedzieć, na czym stoję, nawet jeśli podłoże miało się okazać pękającą taflą lodu.

Zwłaszcza wtedy. 

— Co jest między tobą a wodą? — spytał podejrzliwie.

Wiedziałam, że to pytanie w końcu padnie. Nie chciałam wdawać się w szczegóły, nie zamierzałam też obnażać się przed nim w ten sposób już drugiego dnia znajomości.

– Najlepiej, jeśli odległość. Jak największa.

Gdy zrobił krok wprzód, natychmiast wycofałam się w głąb pokoju. Moja reakcja spotkała się z jego zdumieniem.

– Aż tak się boisz, że nawet nie wyjdziesz na balkon? Myślisz, że co się stanie, przerzucę cię przez barierkę?

– Ani przez chwilę nie wątpię, że byłbyś do tego zdolny.

Roześmiał się beztrosko, ale mnie wcale nie było do śmiechu. W obliczu takich temperatur przestałam się jednak dziwić, że Evansowie wybudowali sobie mini kąpielisko. Odrobina ochłody i Chase już był mniej gburowaty, choć równie irytujący, co wczoraj.

– Hej, nie jestem aż takim potworem. – Odgarnął mokre włosy z czoła. Niby próbował mnie udobruchać, ale dobrze wiedziałam, że tylko się naigrywa. – Nie po to uratowałem ci życie przed krwiożerczym szopem, żeby teraz rzucić cię na pożarcie basenowi. 

— Daruj sobie. Dobrze wiesz, że nie wystawię nogi poza ten próg. 

Bez ostrzeżenia, siarczyście chwycił moje przedramię. Zaparta, zaczepiłam o stopień i pewnie wyrżnęłabym orła, gdybym nie złapała się balustrady. Stanęłam pokurczona, wbijając mu paznokcie w rękę, którą mnie szarpnął. Obrzuciłam go jadowitym spojrzeniem, jednocześnie próbując zapanować nad kołataniem serca. Zanim zdążyłam nabrać powietrza, by zrobić go na perłowo, powiedział:

— I co? Wystawiłaś. Nawet dwie. Możesz mnie już puścić.

— Ty pierwszy — syknęłam.

— Ja ci nie wbijam paznokci — zauważył z niewinną miną. — Dobra, ale nie uciekaj do środka. Pokażę ci coś.

Rozmasowałam rękę po zwolnionym uścisku. Starałam się nie myśleć o wodzie, która znajdowała się kilka metrów pode mną, choć odgłosy pluskającej się Bree bardzo mi to utrudniały. Oddychając miarowo, spoglądałam na otaczający nas zewsząd las. Widok był co prawda piękny — spokojna, ciemna zieleń choinek przeważających nad drzewami liściastymi wyglądała naprawdę malowniczo, acz przytłaczająco. Nigdy wcześniej nie mieszkałam blisko natury, byłam więc przyzwyczajona do ciągłego hałasu, ruchu, świateł, swędu benzyny i zanieczyszczonego powietrza. Przy nieustannej ciszy, takiej jak tutaj, na środku pustkowia, czułam się nieswojo.

— Tam jest Lafayette. — Popchnął mnie delikatnie ku bocznej barierce.

Spojrzałam we wskazanym kierunku. Drzewa rosły tam niżej, tworząc swego rodzaju „okienko" na miasteczko, które wydawało się strasznie odległe. Wystarczyło jednak dla psychicznego komfortu, że gdzieś, w zasięgu wzroku, znajdowała się cywilizacja. Zastanawiałam się, jak to wygląda nocą.

Obserwował mnie. Skrzyżował ramiona i oparł się przekornie o balustradę, stając w złotych promieniach słońca.

– Czemu wybrzeże? Jesteś masochistką czy po prostu tak bardzo chciałaś ze mną zamieszkać?

Wytrzeszczyłam oczy i zamrugałam kilkakrotnie, bo nie brzmiało to jak żart czy autoironia. Gdyby jego arogancja nie odjęła mi mowy, pewnie bym go wyśmiała.

– Odpowiedź na to pytanie jest częścią zapłaty za trening.

A wsadź sobie ten swój trening w...

– Nie dziwi mnie już, że często dostajesz w mordę – skwitowałam. – Poza tym prawda jest zgoła odwrotna. To wy wybraliście mnie, więc prędzej to tobie zależało, żeby zamieszkać ze mną.

– Cóż mogę powiedzieć. Mieszkając w lesie, dobrze mieć pod ręką kogoś, kto poluje na niedźwiedzie.

Odpowiedziałam mu szyderczym uśmiechem.

– To nie są tanie rzeczy.

Stał dość blisko, żebym mogła wyraźnie zobaczyć wszystkie blizny, otarcia i siniaki na jego ciele. Wyglądały co najmniej niepokojąco, ale sam Chase nie wydawał się nimi w żaden sposób skrępowany. Jeśli zawsze jeździł tak, jak dzisiaj, to najprawdopodobniej patrzyłam na pamiątki po wypadkach motocyklowych, z których jakimś cudem uchodził żywy.

A przynajmniej miałam nadzieję, że tylko w tym rzecz.

Poniżej prawego biodra, spod gumki jego kąpielówek wystawał fragment tatuażu przypominający czerwony pentagram z jakimś niebieskim znaczkiem. Próbując zrozumieć, co to takiego, prawdopodobnie wpatrywałam się dłużej, niż powinnam. Niestety nie uszło to jego uwadze.

Odchrząknął.

— Winterhood, oczy mam wyżej.

Naciągnął spodenki, chowając tatuaż pod materiałem.

– Subtelnością to ty nie grzeszysz – dogadywał. – Chyba nie chcę poznać twojej waluty...

– Już sobie nie schlebiaj, patrzyłam na twoją dziwną dziarę – odparłam szorstko, a po chwili dodałam z niewinną miną: – Jak pokażesz mi swój, ja pokażę ci mój.

Wahał się przez moment, ale na szczęście szybko zrozumiał, że była to oferta nie do odrzucenia. Zsunął niżej kąpielówki, odsłaniając tatuaż. Nie myliłam się – przedstawiał czerwony pentagram i obręcz wokół niego, a przez środek biegł niebieski symbol dwóch przeplatających się węży pod skrzydłami. Jak ten stosowany w medycynie.

– Co on ma oznaczać?

– A czy musi coś oznaczać? Błędy młodości. – Wzruszył ramionami, ale nawet nie próbował brzmieć przekonująco. – Nigdy nie daj się nikomu zaciągnąć do studia tatuażu po pijaku. Twoja kolej.

Gdy przyszło co do czego, pożałowałam zaproponowania tej wymiany. Odwróciłam się niechętnie i zebrałam skołtunione po nocy włosy w kucyk, odsłaniając kark z tatuażem przedstawiającym kod kreskowy.

Chase tak się roześmiał, że pewnie było go słychać w centrum Lafayette.

Namówiła mnie oczywiście Julia. Ponadto nie przepadałam za igłami, więc naturalnie musiałam tego spróbować, choćby dla emocji na kilka chwil przed całą procedurą. Z perspektywy czasu śmiało stwierdzam, że chodzenie do końca życia z rozpuszczonymi włosami, żeby nie świecić ceną, nie było tego warte. Zwłaszcza tutaj, w Kalifornii, o niczym tak nie marzyłam, jak o upięciu tego koszmarnie gęstego, i tak już wysuszonego siana, które przegrzewało mi kark i ramiona.

– Szkoda, że nie mam czytnika pod ręką. Ile kosztujesz?

Co za oryginalność. Tak, jakbym nie słyszała tego od każdej osoby, która się o nim dowiedziała.

– Nie stać cię. Tysiąc prawd.

Otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale z tego zrezygnował.

– Cóż, nie mylisz się – przyznał po chwili. Przynajmniej nie zamierzał udawać, że nasza znajomość będzie się opierać na szczerości z jego strony. Choć tego już się zdążyłam domyślić.

– Jest możliwość spłaty w ratach. Zacznijmy od jednej. Co się stało w nocy, że skończyłeś z limem na pół twarzy? Flynn oddał ci za tamto spotkanie w magazynie?

— Pudło. Nie miał za co oddawać — odpowiedział z przekąsem, nie zdradzając zbyt wielu szczegółów. — Jamie przywalił mi z gitary.

Moje brwi powędrowały do góry.

— Coś mu zrobił? — zapytałam zaskoczona, mając nadzieję, że tym razem mnie nie zbędzie.

— Cholera, co mu zrobiłem! — prychnął. — Przecież poznałaś go. Skacze jak wariat, nie patrzy na nikogo, a daj mu coś do łapy, to zacznie tym wymachiwać jak pieprzony idiota.

Wszystko pięknie, ładnie, ale do tego prawe przedramię host brata było zdarte, jakby zarył nim o szorstki beton, a knykcie wydawały się czerwonawe.

— Aaa... A rękę to ci pewnie harmonijką odrapał?

Spojrzał na mnie ptasim wzrokiem, po czym zmrużył oczy — no, przynajmniej jedno, które umiał — jakby jego również oślepiło słońce. Stał do niego tyłem, nie było to więc możliwe.

– Twoja fascynacja moim ciałem zaczyna się robić niepokojąca.

– Wiesz, co jeszcze jest niepokojące? Wszystkie te rzeczy, które rzekomo agencja kazała wam zataić. Sytuacja w magazynie. Twoje zachowanie w Walmarcie. Dziwne aluzje, groźby, strzelanina pierwszej nocy. Tajemnicza dźwiękoszczelna piwnica, w której chciałeś mnie zamknąć...

– Skończyłaś? – przerwał mi. – Świetnie. Pokażę ci tę tajemniczą piwnicę

Podążyłam za nim, kiedy przeszedł przez mój pokój. Miałam wrażenie, że z całych sił starał się ukryć, jak bardzo był obolały — szedł jednak dość sztywno. A może tylko mi się wydawało.

Po drodze mruknął jeszcze sam do siebie „kod kreskowy", kręcąc głową.

Otworzył drzwi do komórki. Podeszłam do nich z rezerwą i ani mi się śniło wchodzić pierwszej. Na szczęście nie robił problemów, dość ospale zszedł po znanych mi już schodach. Ciszę przerwał zgrzyt zamka, przeciągły jęk zawiasów.

Stanął przy rozwartych drzwiach, z triumfalną miną zapraszając mnie gestem ręki do środka. Wyglądał jak diabeł wcielony.

— Jeśli myślisz, że wejdę pierwsza do dźwiękoszczelnej piwnicy domku w środku lasu...

Sapnął, wywrócił oczami tak mocno, że aż mnie zabolało i, nie pozwalając mi dokończyć, wmaszerował do pomieszczenia. Ech, a miałam taką dobrą puentę.

Kiedy zapalił światło, kamień spadł mi z serca. Serio, poczułam się lżejsza o kilka kilogramów. Studio wyglądało dość... zwyczajnie, w porównaniu do moich wyobrażeń, choć spodziewałam się większej ilości instrumentów. Po lewej stronie na stojakach znajdowały się trzy gitary, nieco dalej niewielka perkusja. Nagłośnienie, mikrofony, masa kabli na podłodze, stolik i krzesła — bynajmniej nie wyglądało to profesjonalnie.

Ściany były pokryte czymś, co przypominało ogromne, białe ćwieki. Nie to jednak mnie najbardziej zdziwiło, a jakaś stara, masywna szafa grająca, która stała naprzeciw wejścia, po drugiej stronie obszernego, jak na tak niewielką ilość sprzętu, pokoju.

Im dalej w głąb, tym ciekawiej. Nie potrafiłam określić co konkretnie, ale coś mi nie pasowało.

Zapach! Zapach był przedziwny. Nie trącało ani piwnicą, ani potem, nie było też duszno, choć gorąco — jak najbardziej... Pachniało szpitalem: bandażem, spirytusem i lizolem lub jakimś innym środkiem do dezynfekcji. Znałam go aż za dobrze — brakłoby mi palców, żeby zliczyć, ile razy Julia wylądowała na izbie przyjęć.

Obróciłam się do Chase'a, który wyraźnie czekał na moją reakcję.

— Czemu tu tak śmierdzi? — spytałam, rozglądając się. Podeszłam do gitar.

— „Śmierdzi"? Chyba chciałaś powiedzieć, że pachnie czystością. To jest ten zapach, jaki można poczuć po sprzątaniu. Spróbuj kiedyś, a się przekonasz. Nie dotykaj niczego! — pouczył mnie, gdy zbliżyłam się do instrumentów.

— A gdzie ja jestem, w muzeum? — wymamrotałam, bardziej sama do siebie. Pierwszy z kolei był akustyk. Z odległości wyglądał jak nowy, ale gdy przejechałam po nim ręką... — No, chyba jednak tak. — Uniosłam brudny palec. — Jak to możliwe, że gitara zdążyła się zakurzyć?

— Od dawna gramy tylko na elektrycznych. No, głównie Jamie i Flynn — burknął niezadowolony, że go nie posłuchałam.

— Chcesz mi powiedzieć, że szorujecie podłogi jakimś denaturatem, ale instrumentów nawet nie przecieracie szma... — Przerwałam, bo po spojrzeniu na posiniaczonego Chase'a, pomyślałam o filmie „Podziemny Krąg". — Czy wy się tu bijecie?

Posłał mi zagadkowe spojrzenie, pewnie nie mając pojęcia, skąd wyciągnęłam takie wnioski — tak jakby jego wygląd nie mówił sam za siebie. Raz jeszcze kiwnęłam na jego obdartą rękę.

Zassał powietrze do zapadniętych policzków, by zaraz wypuścić je nosem z cichym syknięciem.

— Przewróciłem się podczas jazdy. Wiem, że drżysz o moje zdrowie, więc bez obaw — wyliżę się. I nie powtarzaj mojej mamie, bo zabierze mi motocykl i każe jeździć jakimś starym rzęchem.

Mrugnęłam kilka razy, przetwarzając informacje.

— I... to tyle? — bąknęłam z niedowierzaniem. Nie było to coś kompletnie niewiarygodnego: mógł się przewrócić, a później oberwać z gitary — niektórzy mają nawet większego pecha — ale biorąc pod uwagę wydarzenia z magazynu, które przypadkiem zaobserwowałam, nie zamierzałam wierzyć w każde jego słowo. Raz naruszone zaufanie trudno odbudować. — Skoro tak, czemu nie mówiłeś od razu?

— Bo wolałem tego uniknąć, żebyś przypadkiem nie rozgadała? — powiedział takim tonem, jakby to była najoczywistsza oczywistość.

Obruszyłam się. Daleko mi było do kapusia. Cieszyłam się jednak, że Dayenne wciąż miała tam coś do powiedzenia. Chase olał mnie kompletnie i ruszył ku wyjściu.

— Zaczekaj! Nie zaśpiewasz mi nic? Nie zagrasz?

— Jeszcze czego! Wyłaź! — krzyknął.

Nie chciałam dawać mu możliwości zamknięcia mnie w środku jak w słoiku, więc tym razem nie oponowałam.

— Ty za to mogłabyś się w końcu do czegoś przydać — kontynuował. Zapowiadało się na tyradę. — Od początku nic, tylko krytykujesz, kręcisz nosem i wtrącasz się w nie swoje sprawy.

W które sam mnie zamieszałeś już pierwszego dnia dzięki naszej małej wycieczce po Los Angeles, pomyślałam. Nie chciałam mówić tego na głos, bo liczyłam, że pojadę z nim tam jeszcze nieraz. Nie do tego magazynu, rzecz jasna, a tych wszystkich wartych zwiedzenia miejsc — nie tylko w Mieście Aniołów, ale i San Francisco czy Sacramento.  Obiecywali mi to przed moim przyjazdem.

Następne dni upłynęły dość spokojnie. Powiedziałabym, że — zwłaszcza w porównaniu do jakże intensywnych pierwszych dwóch — aż zdecydowanie za spokojnie. Nawet walizka wróciła w jednym kawałku.

Większość czasu spędzałam z Bree, gdyż Chase, jak się dowiedziałam, prowadził z Jamiem sklep muzyczny w Los Angeles. Magazyn, do którego wtargnęłam pamiętnego dnia przylotu, okazał się właśnie jego zapleczem. Pewnego razu wyjechali nawet na jakiś rzekomy koncert do Santa Barbara i wrócili dopiero po dwóch dniach. Wpakowałabym im się choćby do bagażnika, gdybym nie dowiedziała się o tym po fakcie.

Dayenne również pracowała do popołudnia, a większość znajomych host siostry nie wróciła jeszcze z wakacji, toteż wpadłam w lekką monotonię.

Nie mogłam się pobawić nawet z psem, gdyż Bernabi z jakiegoś niewytłumaczalnego dla mnie powodu nie pozwalała mi się do siebie zbliżyć choćby na krok. Szczekała, ujadała, wyła i rzucała się na łańcuchu, gdy tylko stanęłam w zasięgu jej wzroku.

Rozważałam założenie bloga, ale nie byłam osobą, która łatwo doprowadzała coś do końca. Często rezygnowałam w trakcie, więc umarłby śmiercią naturalną po dwóch tygodniach. A nie daj Boże, rodzice by go znaleźli!  

Czy ktoś w ogóle uwierzyłby mi, gdybym opisała te wszystkie dziwne zdarzenia?

Ożywiłam się, gdy Bree zabrała mnie do placówki o nazwie Marble Hills High School w celu złożenia papierów i zapisania na przedmioty. Dało mi to świetną okazję do zwiedzenia miasteczka i skonfrontowania rzeczywistości z realiami przedstawianymi w filmach, serialach, książkach, ale także na blogach.

Pokonawszy wyboistą drogę, host siostra skręciła w kierunku przeciwnym do Los Angeles. Drzewa szybko przerzedziły się, pozwalając nam dojrzeć skrawek migoczącego oceanu. Wkrótce jechałyśmy już bulwarem, którego końca nie było widać; prawdopodobnie ciągnął się przez całe miasto. Po obu jego bokach rosły kilkumetrowe palmy przypominające parasolki.

Najmocniej odczułam falę ciepła — powietrze z oczywistych przyczyn było gęstsze i gorętsze niż to, do którego zdążyłam się przyzwyczaić w lesie. Żadne korony drzew nie blokowały już słońca, które całą swoją mocą nagrzewało Lafayette, choć nie nastało jeszcze południe.

Jechałyśmy bardzo powoli, ponieważ Bree obrała sobie za cel opowiedzenie mi o umiejscowieniu domów jej wszystkich znajomych — którzy dla mnie wciąż byli tylko przypadkowymi imionami i na tym etapie nawet nie zamierzałam próbować ich zapamiętać — jednocześnie wskazując dłonią na jakieś dalekie punkty u podnóża gór. Opowiadała chyba też o swoich ulubionych knajpkach, ale upał i zapach rozgrzanego asfaltu tak mnie rozpraszał, że słuchałam piąte przez dziesiąte. Później nawet mniej, gdyż utkwiłam wzrok w srebrzystym piasku plaży znajdującej się pod niewielkim spadem. Wsłuchałam się w szum oceanu rytmicznie uderzającego o brzeg, odgłos odbijanej piłki plażowej, gwar spowodowany przez ludzi korzystających z ostatnich dni wakacji.

Nagle usłyszałam coś jeszcze, coś o wiele mniej przyjemnego dla ucha. Wysoki dźwięk, pisk, początkowo jak przy nagłym spadku ciśnienia, szybko jednak zaczął narastać i przypominał przeraźliwy wizg mikrofonu.

— Co to jest, do cholery? — przerwałam jej w pół zdania. Nie zareagowała w żaden sposób, podczas gdy ja zatykałam już uszy dłońmi.

— Lodowisko. To znaczy, w zimie, teraz można tam jeździć na wrotkach.

— Nie! To piszczenie!

Obróciła głowę ze zdziwieniem. Jazgot przybierał na sile, stawał się coraz bardziej nieznośny, sprawiał mi już fizyczny ból. Przeszywające rwanie zmusiło mnie do przeniesienia rąk na głowę, z moich ust wydobył się niekontrolowany syk.

— Des, ja nic nie...

— JEDŹ!

Wcisnęła pedał gazu i aż pobladła na twarzy.

Dźwięk nie zaczął stopniowo maleć. W pewnym momencie ból był tak silny, że myślałam, że to już koniec, że głowa mi eksploduje. Zacisnęłam zęby i powieki. Nie potrafiłam się skupić, myśleć, oddychać ani nawet krzyczeć, zatraciłam się w udręce i pragnęłam tylko, żeby w końcu minęła.

Ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu, w ułamku sekundy wszystko wróciło do normy. Gdyby nie to, że Bree wciąż pędziła, wykrzykując w panice moje imię i każąc mi się odezwać, byłabym pewna, że umarłam.

— Zatrzymaj się — poprosiłam, oddychając głęboko z niewysłowioną ulgą.

Odpięłam pas, oparłam się ostrożnie o zagłówek siedzenia i przetarłam spoconą twarz dłońmi.

— Co się stało?! Wszystko w porządku?

— Teraz... teraz tak. Naprawdę nic nie słyszałaś? — spytałam, choć znałam odpowiedź. Nie byłaby w stanie prowadzić, gdyby czuła to, co ja.

Pokręciła głową. Otworzyła schowek, wyjęła z niego paczkę chusteczek i podała mi jedną, którą natychmiast przyłożyłam do mokrego czoła.

— Nie, Des, masz tutaj... — Wskazała na swój nos.

Okazało się, że to, co wcześniej wzięłam za spływający pot, było krwią. Przyglądałam się w osłupieniu szkarłatnym palcom drżącej ręki.

— Pewnie ciśnienie ci spadło. To nic takiego, też mi się tak czasem dzieje — usiłowała mnie pocieszyć, ale tylko się zdenerwowałam. „Nic takiego". Rzeczywiście, tylko otarłam się o śmierć.

Posłałam jej mordercze spojrzenie.

— Od dziecka podróżuję samolotami kilka razy w roku. Chodziłam po górach, leciałam paralotnią, w wesołych miasteczkach korzystam z największych atrakcji, a jakoś nigdy, nigdy nie leciała mi krew z nosa. O tak przenikliwym pisku czy bólu głowy nie wspominając.

— Może bardziej na ciebie oddziałuje zmiana klimatu niż wysokości. — Wzruszyła ramionami. — Pojedziemy do lekarza, jeśli chcesz...

— Nie — odpowiedziałam natychmiast. Leczenie w Stanach było drogie, a ja wciąż do końca nie wiedziałam, co dokładnie obejmowało moje ubezpieczenie. Nie interesowałam się tym, ponieważ jeśli już chorowałam, to na grypę, która ustępowała w ciągu dwóch dni po mieszance miodu, imbiru i czosnku. Nigdy niczego nie złamałam, nie zwichnęłam, nie skręciłam, choć nie stroniłam od wysokości i niebezpieczeństw. Miałam mocną odporność i twarde jak granit kości, co tłumaczyłam obsesją na punkcie Danonków w dzieciństwie.

Tak czy inaczej, nie mogłam sobie pozwolić na otrzymanie trzycyfrowego rachunku za jakieś tomografie, gdyż mój budżet był dość ograniczony. Rodzice exchange studentów wysyłają im około dwustu dolarów miesięcznie, moi wpłacili mi całą roczną kwotę na konto. Głównie z tego powodu, żebym nauczyła się gospodarować pieniędzmi. Pokusa była wielka, ale nie zamierzałam przekraczać miesięcznego limitu. Ani mi się śniło prosić ich o dodatkowe pieniądze — nawet jeśli w przypadku choroby byłoby to uzasadnione — a już na pewno nie zamierzałam dorabiać, kosząc trawnik u jakiejś Anity.

— Możemy pojechać do Collina — zaproponowała.

— Do kogo? — Zbiła mnie z tropu. Skąd ta nagła zmiana tematu?

Spojrzała na mnie z wyrzutem.

— Przecież ci mówiłam, jego tata jest lekarzem. Jeśli go zastaniemy, to może zbada cię za darmo.

Jakby czytała mi w myślach. Tak na wszelki wypadek zaczęłam wyobrażać sobie bardzo zdrożne rzeczy, żeby się upewnić, czy nie mam racji. Wiem, to było głupie, ale hej, słońce górowało i grzało z taką siłą, że czułam się jak kukurydza przed uprażeniem. Musiało być z czterdzieści stopni.

Odmówiłam, ale zanotowałam sobie w głowie, że muszę jej częściej słuchać.

Odwróciłam się za siebie, aby znaleźć pas. Mój wzrok mimowolnie powędrował w kierunku jednej z większych plażowych skał, które minęłyśmy.

Nagle sobie przypomniałam.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro