Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 48 część 2/2

Umilkł, patrząc na mnie z przygnębieniem. Groza zastygła w powietrzu jak gęsta zawiesina, słowa wraz z oddechem uwięzły mi w gardle. Co ona, u diabła, znowu przewidziała? Ostrzegała przed wodą i zbliżaniem się do Collina. Czy gdyby tego nie zrobiła, miałabym szansę zmienić bieg wydarzeń? Równie dobrze mogłabym próbować okantować kogoś podczas gry, nie znając ani jego, ani swoich kart.

— Wtedy w lesie twoje oczy na moment zaszły czernią. Całkowicie. Przez sekundę byłem pewien, że mnie zabijesz.

— Ja też — przyznałam szczerze. Musiałam jakoś rozluźnić atmosferę, bo ręce chodziły mi tak, że zaraz wraz z nimi zacząłby się trząść cały blat. — Nie pierwszy, nie drugi, nawet nie dwudziesty i z całą pewnością nie ostatni raz.

Uśmiechnął się szeroko. No faktycznie powód do radości.

— Nie powiedziała tego wprost, ale odniosłem wrażenie, że widziała moją śmierć — wyznał. Obawiałam się czegoś gorszego, jednak byłam daleka od odetchnięcia z ulgą. — Chyba udało nam się to obejść dzięki twojej przemianie. Nie mógłbym cię pocałować, żeby złamać zaklęcie, gdybyś wciąż była syreną.

— To dlaczego próbowałeś wtedy w przeddzień Halloween? — wypaliłam, zanim zdążyłam o tym pomyśleć. — I dokąd Bree wtedy poszła, skoro nie było żadnej czarownicy, która miała nas odmienić?

Nie chciałam już roztrząsać przepowiedni Cass, bo lada chwila palnąłby coś w stylu „zmieniliśmy przyszłość" albo „oszukaliśmy przeznaczenie", a ja martwiłam się, że w jakiś pokrętny sposób właśnie je wypełnialiśmy.

Znów zerknęłam na ranę. Nie zniknęła.

— Do Cassidy, drążyły dynie z okazji Halloween — odpowiedział bez ogródek. Zagotowałam się na myśl, że Bree dobrze wiedziała, co się stanie i na to pozwoliła, a następnego dnia udawała głupią. Nie pierwszy raz zresztą. — Na ganku naprawdę wisi kamera. Odwrócenie uroku łuską sprawiło, że moja ślina była dla ciebie trująca — wyjaśnił swobodnie, bez cienia zażenowania czy skrupułów, kiedy mnie aż zamurowało. — Chciałem, żeby widzieli, że wizja pozbycia się ciebie wydawała mi się kusząca, że nie miałem oporów przed znęcaniem się nad tobą i wolałbym mieć to już z głowy. Poza tym nie wyniósłbym cię z piwnicy z ogonem. Musiałaś być w stanie wrócić do ludzkiej postaci w mgnieniu oka, a więc odparować wodę. W ogóle nad tym nie panowałaś, nie umiałaś tego zrobić z czymś większym od czajnika, więc musiałem cię wkurzyć. Naprawdę, naprawdę wkurzyć, tak, żebyś mnie znienawidziła.

Nic, tylko pogratulować sukcesu.

— Czyli upokorzyłeś mnie i niemal zabiłeś, żeby wzmocnić swoją pozycję w Exodusie — wycedziłam przez zęby. — Cóż za niespodzianka.

Przekrzywił głowę z niedowierzaniem.

— Widzę, że masz wybiórczy słuch.

— Nienawidziłam cię na długo przed tym! Nie rób z siebie pajaca.

— Wcale nie. Nie nienawidziłaś mnie — powiedział z taką wymowną pewnością w głosie, że na moment zgubiłam gdzieś język. — Traktowałaś to jak grę. I dobrze, w przeciwnym razie skończyłbym w piachu przy najbliższej możliwej okazji. Chciałem cię wkurzyć i mi się udało, ale po tym też nie posunęłaś się dalej niż do gróźb.

— Bo nie jestem mordercą! — zdenerwowałam się, kiedy tak na dobrą sprawę zmuszał mnie do tłumaczenia się z tego, że nie odebrałam drugiemu człowiekowi życia.

Skłamałam. Częściowo, ponieważ nie postrzegałam siebie jako kogoś ze skłonnościami do zabijania każdego, kto mi czymś podpadł, jednakże miałam na sumieniu więcej, niż potrafiłam udźwignąć, a on przecież doskonale o tym wiedział.

Nie potwierdził ani nie zaprzeczył, odezwał się dopiero po dłuższej chwili:

— Winterhood, niech mnie diabli, jeśli nie jesteś najbardziej irytującą osobą, z jaką przyszło mi zamienić słowo. Ale nawet jako syrena byłaś bardziej ludzka od większości ludzi, których znam.

Bez wątpienia tym razem mówił poważnie. Prawdopodobnie sam w to wierzył. Pewnie w jego mniemaniu to zakrawało na komplement, dlatego raczej nie spodziewał się, że w odpowiedzi zacisnę dłonie w pięści i ostatkiem sił będę się powstrzymywać, żeby czegoś nie uderzyć. Uświadomił mi tym tylko, jak olbrzymia przepaść była między nami oraz że nigdy, przenigdy nie pojmie, jak to jest, dopóki sam nie znajdzie się w ciele Przeistoczonego, dopóki nie poczuje ichoru we krwi i nie zostanie zmuszony do ukrywania się przed światem. Chris przynajmniej to rozumiał.

Poza tym wśród czerni nawet brąz wypada blado.

— Bo to wciąż byłam ja, Chase! Nie jakaś tam syrena, obca osobowość, która mnie opętała! Ja. Równie świadoma, co teraz. Pamiętam wszystko, co mi zrobiłeś i nawet sobie nie wyobrażasz, ile musiałam...

Z głośnym plaśnięciem wsparłam się dłonią o kredens, kiedy niespodziewanie zakręciło mi się w głowie i niemal straciłam równowagę.

— Nie zbliżaj się! — ostrzegłam, gdy Chase poruszył się niespokojnie.

— Dobra. Daj później znać, czy zimne panele są wygodne.

Kilka głębszych wdechów i szklanka wody może nie tyle dodały mi nieco siły, ile odegnały zapowiedź wylądowania na podłodze. Potrzebowałam odpoczynku, jedzenia, kąpieli, najlepiej wszystkiego jednocześnie. Odczuwałam ból przy każdym ruchu i każdym wypowiedzianym słowie, z ledwością łączyłam wątki.

Znalazłam na półce coś niepozornego, co w innych okolicznościach przyciągnęłoby mój wzrok tylko z jednego względu. Teraz dostrzegłam w tym nadzieję. Broń. Gaśnicę na wypadek pożaru.

Wnętrze chatki przywodziło na myśl ośrodek wypoczynkowy, w którym ktoś jeszcze do końca się nie zadomowił — pełne wyposażenie, najpotrzebniejsze rzeczy, pajęczyn i kurzu nie było, ale i odrobinę świeciło pustką. Dlatego zwróciłam uwagę na masło orzechowe w towarzystwie paru przypraw i dżemu. Chase nie wiedział, że Chris poinformował mnie o jego uczuleniu. Przewaga, nawet tak drobna, dodała mi nieco otuchy. Może w bardziej sprzyjających okolicznościach wykiełkuje z tego jakiś plan.

— Skąd mam wiedzieć, że teraz nie udajesz? Że to nie jest kolejne przedstawienie?

Odwróciłam się z powrotem do Chase'a, żeby nie nabrał podejrzeń. Widok mnie wpatrującej się w słoik raczej go nie zdziwił, ale lepiej dmuchać na zimne.

Chyba pierwszy raz w życiu użyłam tego sformułowania.

— Byłaś tam, gdy zrobiliśmy inwazję na Montriverson. Sama słyszałaś, cały oddział mi nie wierzy, że nie próbuję ci pomóc. Ludzie, z którymi pracuję od lat — przekonywał usilnie, ale to wciąż było za mało. Podejrzliwość jego współpracowników nie oznaczała prawdomówności Chase'a. — Kiedy Avery przyszedł do nas, czułaś, że rozmawialiśmy o tobie i miałaś rację. Chciał, żebym cię unicestwił. Jak myślisz, co przyniósł w walizce, którą próbował mi wcisnąć?

— Wspomniałeś o kamerach w domu — zauważyłam z satysfakcją. W ten sposób przyznałby się przed Exodusem do swoich rzekomych zamiarów względem mnie, co wykluczało jego wersję wydarzeń.

— Wyłączaliśmy je kilka razy w różnym odstępie czasu, żeby Exodus zauważył, że twoja obecność na nie wpływa. Dzięki temu czarny obraz w dniu przesłuchania nie wydał im się aż tak nieprawdopodobny.

— Skończ! — krzyknęłam rozpaczliwie. Nie chciałam wymówek. Pewnie nie chciałam nawet prawdy, a potwierdzenia swojej racji. Chciałam, żeby przyznał, że ściągnął mnie tutaj z zamiarem zabicia, bo to zlecił mu Exodus, bo jedynie myśl o zemście utrzymała go przy życiu, kiedy się nań targnął po śmierci ojca. Potrzebowałam wierzyć, że to oni byli potworami, a ja ofiarą, która nie miała żadnego wpływu na wydarzenia ostatnich czterech miesięcy, niezależnie od tego, jak niedorzecznie to brzmiało. Chciałam, żeby zakończył tę farsę. — Zaraz mi głowa eksploduje!

— Oby nie. Dopiero umyłem podłogę — rzucił beztrosko, na co spiorunowałam go wzrokiem, zaprzestając nerwowego chodzenia tam i z powrotem. — Jezu, to był żart. Pamiętasz jeszcze, czym są żarty?

— Właśnie na jeden patrzę.

Chciał coś powiedzieć, ale się powstrzymał i w zamian tylko westchnął.

Przebywanie w amerykańskim domu wiązało się z życiem w ciągłym hałasie — czy to lodówka, czy klimatyzacja, sprzęty po prostu buczały głośniej. Natomiast kiedy w tamtej chatce zapadła cisza, słychać było wyłącznie własny oddech i niespokojne bicie serca.

I przeciekający kran.

Podeszłam do niego nerwowo, żeby zakręcić kurek, bo kapanie działało na mnie jak płachta na byka. Przez osłabienie miałam wątły chwyt do tego stopnia, że nawet tak prosta czynność sprawiła mi niemały problem. Sfrustrowana kopnęłam z całej siły w drzwiczki przytwierdzone do zlewu, które z kolei z hukiem wyleciały z górnych zawiasów. Zaklęłam siarczyście, łapiąc się za nogę szarpniętą bólem.

— Pieprzyć... Pieprzyć ciebie i całą twoją przeklętą rodzinę! — wrzasnęłam w nerwach. — Z jakiej racji mam płacić za wasze błędy?!

— Właściwie płacisz za błędy Julii — dogadywał bardziej zdenerwowany kolejną demolką — tudzież moją gadką — niż rozbawiony takim widokiem. Sięgnął po coś do kieszeni u nogawki spodni i położył niewielki przedmiot na stole. — To telefon dla ciebie. Ma tylko dwa numery, mój i Jamiego, i tylko na te dwa numery wolno ci dzwonić. Obaj mamy klucze, więc jeśli ktoś będzie pukał, próbował wtargnąć, szwendał się w pobliżu albo po prostu zobaczysz coś dziwnego, schowaj się i dzwoń. Nie możesz zapalać świateł, nie pal w kominku, kiedy to nie jest absolutnie konieczne — dyktował. Absolutnie koniecznie? Czyli kiedy, gdy zacznę zamarzać na śmierć? — Nie rób hałasu. Ten domek ma wyglądać na pusty dla każdego, kto się na niego natknie, nad nim przeleci lub przejedzie obok. W lodówce masz dość jedzenia, żeby z tego wykombinować dwanaście potraw. — Nagle zatracił gdzieś powagę i uśmiechnął się głupkowato. — Darowałem sobie rybę.

— Tradycja dwunastu potraw dotyczy Wigilii, nie pierwszego dnia świąt — odburknęłam. — I przestań bezczelnie mydlić mi oczy! Przerzucacie mnie z jednego miejsca na drugie, co zawsze kończy się czyjąś śmiercią. Doskonale wiem, że to kolejne więzienie.

— Tak — odpowiedział ostro ku mojemu zaskoczeniu. — Nie wolno ci wychodzić, bo nie po to postawiłem wszystko na jedną kartę, żebyś, jak kretynka, wbiegła prosto w sidła Exodusu. Jeżeli wolisz nazwę „więzienie" od „schronienia" — niech ci świeci, mi to rybka, dopóki nie zrobisz kolejnego głupstwa. Wiedz, że gdybym chciał, związałbym cię w bunkrze do przyjazdu Jamiego. Ale nie chcę, nie chcę cię traktować jak zwierzę — brzmiał tak szczerze, że byłam o krok od dania mu owacji na stojąco, ale tylko fuknęłam z lekceważeniem.

— Trochę na to za późno, nie sądzisz?

Patrzył mi w oczy niewzruszony. Tym razem nie dał się wytrącić z równowagi, ignorując moją odzywkę. Wyglądał jednak na coraz bardziej zagniewanego, przez co jego ostrzeżenie zabrzmiało jak groźba:

— Żebym nie żałował tej decyzji.

Już myślałam, że jednak zbierał się do wyjścia, ale po prostu odszedł od kanapy, co dało mi zielone światło, żeby się na niej położyć. Padałam z nóg, moja masa ciała zwiększyła się dwukrotnie, a przynajmniej stojąc, takie właśnie odnosiłam wrażenie.

Kiedy jej dopadłam, twardy i sztywny skórzany materiał zaczął przypominać gąbkę, w której przyjemnie się zatopiłam, prostując zbolały kręgosłup. W mojej sytuacji chyba nawet podłoga nabrałaby miękkości aksamitu.

— Jestem spóźniony. Jamie wyjaśni ci całą resztę — wyrwał mnie z chwilowej ekstazy. Powieki ciążyły mi niesamowicie, ale jeszcze nie mogłam sobie pozwolić na odpoczynek. Dopiero się przebudziłam, jednakże nie spałam dłużej niż pięć godzin, a po takich przeżyciach mój organizm najwyraźniej potrzebował intensywniejszej regeneracji.

— Spóźniony na co?

— Rodzinne oglądanie meczu podczas obiadu bożonarodzeniowego — mruknął sarkastycznie. — Na co ja mogę być spóźniony?

Jego matka oraz Bree wciąż były poza miastem, ale wcześniej stwierdził, że łowcy nie pracowali w święta, stąd nie przypuszczałam, że zrobi wyjątek. Chociaż może nie polowali w terenie, ale stawiali się w tej osławionej siedzibie w Los Angeles. Może jechał tam, by złożyć kolejny raport, zadanie wykonane, misja zakończona, obiekt X czeka w punkcie zero niczego nieświadomy. Może kazał mi zostać w środku, bo po jego wyjściu wylecę w powietrze z całą chatą.

Czy to by było takie złe...?

— Skończysz z tym, jak obiecałeś Dayenne? Przestaniesz polować? — spytałam przekornie.

— Oczywiście. Złożyłem już aplikację do Julliarda.

Bree, Jamie lub ktokolwiek inny, kto słyszał jego prawdziwy „talent" muzyczny, a nie głos zniekształcony przez odwrócony syreni czar, najpewniej poczułby się bardziej rozbawiony.

— Więc tyle znaczy twoje słowo — orzekłam, doskonale zdając sobie sprawę, że za nic nie porzuciłby polowań. Skoro ja, znając go parę miesięcy, byłam co do tego przekonana, Dayenne musiałaby być naprawdę naiwna, by postawić takie ultimatum i łudzić się, że Chase dotrzyma umowy. — Nie możesz oczekiwać, że ktoś ci zaufa, jeśli składanie obietnic bez pokrycia własnej matce to dla ciebie chleb powszedni.

— Czy ty myślisz, że żyjesz w jakiejś cholernej bajce? — zirytował się. — Czasami trzeba kłamać! Kiedy na szali jest czyjeś życie, chowasz moralność do kieszeni, nie zastanawiasz się nad tym, czy nadszarpiesz czyjeś zaufanie!

— Ojciec Collina też sądził, że go chronił, nie mówiąc mu o niczym i jak to się skończyło?

Potrząsnęłam głową. Zrobiło mi się zimno, częściowo na wspomnienie wczorajszej nocy, leżenia w tym samym miejscu, w tej samej bezwładnej pozycji. Częściowo z lodowatego ścisku w trzewiach. Dlaczego Avery nie uciekł z rodziną jak najdalej stąd, nie oglądając się za siebie? Dlaczego Chase nie zatroszczył się bardziej o bezpieczeństwo dzieci swojego sprzymierzeńca? Doktor został książkowym przykładem na to, czemu nie powinno się ufać Evansom.

Sofa cuchnęła krwią, mną, moim bólem. Mimo zmęczenia usiadłam, jakby próbując rozproszyć myśli, które zbierały się, tworząc obrazy przeskakujące klatka po klatce, zbyt szybko, zbyt nagle, zbyt natarczywie.

— Gdybym tego nie zrobił, myślisz, że byś teraz tutaj siedziała, cała, zdrowa i ludzka? — ciągnął z wyrzutem, nie odnosząc się do Collina. Będzie unikał jego tematu? Udawał, że nic się nie stało?

— Nie, bo gdybyś powiedział mi prawdę na samym początku, siedziałabym teraz w Polsce i nie byłabym człowiekiem tylko z nazwy!

— O. Mój. Boże. — Naprawdę złożył ręce jak do modlitwy, ale ostatecznie tylko schował w nich twarz, kończąc na przeczesaniu włosów. — To nie ma sensu — ocenił cicho, patrząc gdzieś w bok. Najwidoczniej zaczynało mu brakować argumentów i sił do nerwowego wciskania mi ich. — Ta rozmowa nie ma najmniejszego sensu, bo będziemy się w kółko i w kółko kłócić o jedno i to samo i nigdy nie dojdziemy do porozumienia, więc oszczędzaj energię na przyszłość, bo to nie koniec. To dopiero początek.

— Czyli co teraz? — wyrwało mi się z lekka panicznie, ponieważ właśnie ziszczał moje największe obawy. Wstałam. — Nie możesz mnie tutaj trzymać jak jakąś Roszpunkę! Nie chcę tutaj mieszkać, chcę wrócić do domu! — traciłam panowanie nad sobą.

— Wyglądam jak święty mikołaj? — warknął chyba ostrzej niż zamierzał, bo szybko się zreflektował. Nie dotknął mnie tym — to nie pierwsza zniewaga z jego strony. Nie poczułam się zaskoczona.

Z nas dwojga to ja wyglądałam, jakbym weszła do domu kominem. Przez ból towarzyszący mi przy każdym ruchu byłabym nawet skłonna uwierzyć, że rzeczywiście zrobiłam wejście w wielkim stylu, wlatując do pieca.

— Skoro mogłeś to załatwić pierwszego listopada, możesz i drugi raz — brnęłam w to zawzięcie.

— Po tym, jak uciekłaś, rozesłano twoje zdjęcie pracownikom... wszystkiego, tak na dobrą sprawę. Lotnisk, sklepów, klubów, posterunków policji, w każde publiczne miejsce sięgające daleko poza Lafayette.

— Wcześniej go nie mieli, skoro chciałeś mnie wsadzić do zwykłego samolotu? — Rozłożyłam ręce wyczekująco. No i co, że kupił bilet, skoro nie powinnam przejść nawet przez odprawę? — Co z kamerami na lotniskach?

— Wcześniej wiedzieli o tobie tylko główni pracownicy Exodusu, a nie każdemu odpowiadał pomysł przetrzymania cię tutaj na tak długi czas, dlatego woleliśmy nie jeździć z tobą do Los Angeles. — Tłumacząc z chase'owego na nasze: „wszyscy wiedzieli, że to fatalny plan, który źle się skończy, ale ja byłem mądrzejszy". Szkoda, że jednak nie udało mi się tam wymknąć; przypadkowe zetknięcie z innym łowcą, kiedy jeszcze nie miałam o niczym pojęcia, musiałoby być ciekawe. Z drugiej strony, jakie istniało prawdopodobieństwo spotkania ich w kilkumilionowym mieście? — Poza nimi znalazło się jeszcze trochę osób, którym ta wiedza była absolutnie niezbędna. Miastowe minimum. Prawda jest taka, że im więcej ludzi o tym wie, tym większy robi się zamęt. Są tacy, co odmawiają wychodzenia z domu czy prowadzenia pojazdów, dopóki nie zobaczą twoich zwłok.

— Co takiego?!

— Dziwisz się, że się boją chodzącego detonatora samochodów? — zapytał wielce poirytowany, jakbym nie mogła uwierzyć w coś oczywistego. Tak, dziwiłam się, bo to brzmiało absurdalnie, wyobrażenie innych ludzi na mój temat do tego stopnia mijało się z rzeczywistością, że nie potrafiłam tego pojąć. Nie byłam jakąś psycholką, która pragnęła rozlewu krwi i ciał fruwających w powietrzu, nie prosiłam się o przemianę, moce, nie obrałam sobie za cel zniszczenia ich programu eliminacji oraz każdego, kto nawinie mi się po drodze. Miałam, do cholery, osiemnaście lat! Ktoś powinien im zwrócić uwagę, by nie mierzyli innych swoją miarą. — Nie wspominając już o tym, do czego mogłabyś zmusić dziesiątki mężczyzn po krótkiej serenadzie w dowolnym miejscu publicznym.

— To, że mam broń, nie znaczy, że zamierzam z niej strzelać do wszystkich wokół. Kto, jak kto, ale akurat wy, Amerykanie, powinniście to doskonale rozumieć.

— Miałaś — poprawił mnie, chociaż jeszcze przed chwilą sam nie posługiwał się czasem przeszłym. — Zrozum, dla nich nie jesteś ofiarą, ani kimś, kto może nią paść, tylko bezwzględnym seryjnym zabójcą na wolności z pełnym arsenałem.

To śmieszne, aczkolwiek nie było mi do śmiechu. Przypomniałam sobie o skazańcach, ale założyłam, że przez przemianę, odmianę, czy co właściwie miało tutaj miejsce, urok został zerwany. Powinien.

Gdybym wiedziała, wiele miesięcy temu znalazłabym wampira i nakłoniła go do ugryzienia mnie, żeby zdjąć zaklęcie z Collina. Mogłam zrobić coś więcej w tym kierunku, szukać, pytać, próbować, bardziej się postarać. Teraz było za późno.

— Bilet nie jest prawdziwy — kontynuował, kiedy już miałam zauważyć, że nie odpowiedział na pytanie dotyczące lotniska. Słuchałam w skupieniu, ponieważ uznałam, że nareszcie postanowił przestać owijać w bawełnę i przyznać, co tak naprawdę było grane, ale mocno się przeliczyłam. Podtrzymywał swoją wersję wydarzeń. — Wydrukowałem go, bo wiedziałem, że trudno będzie zmusić cię do słuchania. Zwróciłem się o pomoc do łowców, którzy nie tykają niczego, co nie ma błękitnej krwi, a tym samym brzydzą się ściąganiem M'innamorai. Plan nie był idealny, ale to najlepsze, co udało nam się sklecić w tak krótkim czasie. Odegranie sceny w piwnicy było najłatwiejszą częścią. Myślałem, że nawet jeśli zwiejesz, zanim tam wrócę, natkniesz się na Jamiego, który czekał przy głównej drodze. Ale nie. — Posłał mi karcące spojrzenie. — Musiałaś, jak idiotka, wbiec w sam środek nieznanego ci lasu. Natychmiast do mnie zadzwonili z Exodusu i rozpętało się piekło — nie wdał się w szczegóły, chociaż potrafiłam sobie wyobrazić wszczęcie alarmu na wieść o takim zbiegu. Aż dziw bierze, że nie schwytali mnie przed Chrisem.

Podszedł do wyspy kuchennej i usiadł ostrożnie na blacie, wyprostował nogę, opierając stopę o szafkę. Rozumiałam ograniczoną przestrzeń, niewielką ilość miejsca, ale bez przesady — musiał mieć jakieś krzesło w innym pokoju, stołek, pufę, cokolwiek, na czym można usiąść, poza tą sofą. Najwyraźniej wolał nie spuszczać mnie z oczu.

— Od początku wiedziałem, że będą z tobą kłopoty, ale nie miałem pojęcia, że aż takie — podsumował.

Fajnie, że tak żartobliwie do tego podchodził. Przecież tylko zrujnował komuś życie. I to niejednej osobie.

— Odeślij mnie z Meksyku lub Kanady — nie dawałam za wygraną. Kamień raczej nie był na tyle inteligentny, by obejmować dokładny obszar samych Stanów Zjednoczonych, ale istniała szansa, że jego zasięg — oraz zasięg Exodusu — został tam mocno ograniczony. Może wieść o zbiegłej M'innamorai nie rozeszła się jeszcze tak daleko, przecież zależało im na utrzymaniu tajemnicy, zaangażowaniu możliwie najmniejszej ilości osób i niesianiu zbędnej paniki.

Skrzywił się na ten pomysł. Jak na kogoś, kto niby próbował uratować mi skórę, nie wyglądał na skorego do pomocy.

— Już nawet pomijając fakt, że jeśli zbliżysz się do kolejnego złoża Buenaventury, przemienisz następne osoby, jak chcesz przejechać przez granicę? Ostatnim razem zamierzałem wykorzystać jedną z twoich łusek, żeby cię zamaskować, teraz ich nie mamy.

— Gdybyśmy tylko znali jakąś inną syrenę... — zastanawiałam się na głos — z całym zestawem ślicznych, białych łusek...

— Czar ma dotyczyć ciebie, więc i łuska musi mieć twoje DNA — ukrócił moje nadzieje, ale na tym nie skończył, bo musiał dorzucić swoje trzy grosze tonem pełnym dezaprobaty i zniecierpliwienia: — Magia nie polega na wrzucaniu przypadkowych składników i mieszaniu ich w świetle świec, mrucząc pod nosem łacińskie formułki. Bardziej przypomina alchemię.

— No tak, głupia ja. Jak mogłam o tym nie wiedzieć?

Sapnął.

— Słuchaj, potrzebuję czasu na odbudowanie doszczętnie zrujnowanej reputacji w Exodusie. Muszą mi ponownie zaufać...

— Ile czasu? — wcięłam się. Potrzebowałam konkretów. — Tygodnie?

— Miesiące. Co najmniej.

— Miesiące?! — wrzasnęłam. Tym jednym słowem sprawił, że coś zaczęło mi się wymykać spod kontroli, coś zaczęło mnie przygniatać, burzyć od środka komórka po komórce. — Mam tu siedzieć kolejne miesiące?! A potem co? Kupisz mi prywatny odrzutowiec? — rzuciłam pół-żartem, pół-serio, już niemal śmiejąc się przez łzy ze swojego przeklętego losu.

— Myślisz, że ile ja zarabiam?!

— Dobre pytanie. Ile wam płacą za przyjęcie M'innamorai?

— Na pewno nie tyle, żeby rozdawać odrzutowce! — odpowiedział wymijająco. Naprawdę chciałam wiedzieć, na ile wycenili moje życie. — Coś wymyślę.

Wymyśli. Jak wiele osób zdąży zginąć, zanim to się stanie?

Nie powinnam martwić się na zapas, bo nic nie zapowiadało, żebym szybko miała wrócić do domu — żebym w ogóle miała tam wrócić, ale grzebałam tę obawę głęboko pod stertą aktualniejszych trosk — jednak z tego, co do tej pory wiedziałam, odizolowanie od Buenaventury nie skończy się dla mnie dobrze.

— Co ze mną będzie po powrocie?

Otworzył usta, ale tylko po to, by zaczerpnąć powietrza i zacisnąć je z powrotem, leniwie przenosząc wzrok w kierunku niewielkiego okna schowanego za zasłonami.

— Nie wiem.

Prychnęłam z pretensją.

— Stworzyłeś cały ten plan, chcąc mnie tam odesłać i nawet nie wiesz, czy miałabym szansę na przeżycie — podsumowałam krytycznie bezsensowność jego działania, a on niewzruszony dalej brnął w zaparte.

— Uznałem, że mimo wszystko wolałabyś wrócić niż zginąć tutaj. Myliłem się? — dodał uszczypliwie.

— W tym problem! Podejmowałeś tak cholernie ważne decyzje za mnie, za moimi plecami! — próbowałam mu przemówić do rozsądku, by w końcu zrozumiał, że czułam się jak jakiś Sim, którego życiem sterował ktoś wyjątkowo okrutny. — Jeśli jeszcze raz powiesz, że nie miałeś wyjścia, to, jak Boga kocham...

Widziałam tylko, jak mocno napiął mięśnie i poczerwieniał od wstrzymanego gniewu.

— Zanim Bree zdążyła dać znać, że nakłoniłaś ją do wygadania się o Przeistoczonych, sam się zorientowałem — oznajmił nienaturalnym głosem, wymuszając na sobie zachowanie spokoju. — Masz subtelność kombajnu. Nie umiesz trzymać języka za zębami i jeszcze teraz próbujesz mi wmówić, że powinienem był cię wtajemniczyć? Żebyś przed kamerą rzucała insynuacjami tak-ukrytymi-że-aż-wcale?

— Że niby sam byłeś lepszy?!

— Jak sądzisz, dlaczego to robiłem? Czemu Bree udawała, że się boi, że i jej zrobię krzywdę? Musiałaś wierzyć, że cała akcja w piwnicy była na serio. W przeciwnym razie zostałbym zmuszony do dobitniejszego udowodnienia ci tego.

Dobitniejszego? Czyli co, odkroiłby mi całą nogę?

Nie chciałam znów zacząć wymiotować — moje gardło by tego nie przeżyło — ale czułam taki głód, że robiło mi się niedobrze, a świadomość ich kłamstw, intryg, udawania i wielomiesięcznego traktowania mnie jak pionka tylko potęgowała mdłości. Usiłowałam usiąść w takiej pozycji, żeby nie naciskać na żołądek.

Wolałabym wierzyć w dobre intencje „host rodzinki". Naprawdę. Tyle że nawet wtedy ich czyny nie przekładałyby się na efekt, jaki zamierzali osiągnąć. Po tych wszystkich przejściach po prostu nie potrafiłam spojrzeć na nich przychylnie, wytworzyłam niemal namacalną blokadę, która nakazywała negować każde słowo Evansów i wiać.

Na domiar złego było ich więcej niż jeszcze niedawno sądziłam. Ta myśl przypomniała mi o tym, że czarna owca wcale nie została bezpowrotnie wygnana.

— Kontaktowałeś się z Chrisem na początku roku szkolnego — powiedziałam oskarżycielsko i pospiesznie, jakbym za chwilę miała zatracić mowę. Mogłam właśnie rozniecać iskierkę, która puści z dymem jego przykrywkę. — Co mu dałeś w kopercie, którą przekazała Bree?

Zastygł w bezruchu na nieco przydługi moment, ale ostatnie pytanie go odtajało.

— Tak jak byś nie wiedziała — prychnął. — Podobno podsłuchiwałaś nas w Montriverson. Twoje włosy.

Ciekawe, czy skłamałby, gdyby o tym nie pamiętał.

Wzdrygnęłam się, ponieważ uciął je bez mojej wiedzy. Zbyt wiele rzeczy zrobił bez mojej wiedzy.

— Masz pojęcie, jak się czuję z myślą, że kiedy byłam nieprzytomna, przeprowadzałeś na mnie jakieś eksperymenty?

— Badania — poprawił mnie. — Nic niestosownego.

— Sam fakt, że musisz to precyzować... — Potrząsnęłam głową, chcąc wyzbyć się tego nieprzyjemnego wrażenia. Niepotrzebnie zboczyłam z tematu. — Wilkołak, który czeka na okazję, żeby dopaść M'innamorai w swoje łapska, prosi cię o pukiel jej włosów, a ty je mu tak po prostu dajesz?

— Możesz przestać traktować mnie jak idiotę?

— A możesz przestać zachowywać się jak idiota? 

— No przecież nie dałem mu ich dlatego, że ładnie poprosił! — Tak żywo gestykulował, że niemal spadł na podłogę. — Potrzebowałem czegoś w zamian.

— Czego? — dociekałam, ale on tylko oparł się na rękach, prostując łokcie, a przez jego twarz przemknął cień wahania, dlatego spytałam z większą stanowczością: — Chase, czego?

— Przyrzeczenia działającego na podobnych zasadach, co zaklęcie, przez które nie mogłem ci wcześniej nic powiedzieć. Upewniłem się, że pod żadnym pozorem nie sprzeda mnie Exodusowi.

Jeśli „działanie na podobnych zasadach" oznaczało, że zerwanie zaklęcia miało nastąpić w ten sam sposób, co w przypadku Chase'a, to chyba nadszedł odpowiedni moment, by mu powiedzieć o pewnym incydencie z Chrisem. Niespecjalnie miałam jednak siłę i ochotę o tym rozmawiać, a wyraźnie powiedział „przyrzeczenie", nie „klątwa", jak określił czar rzucony na siebie. Raczej nie powinnam się tym przejmować.

Poza tym oddał mu moje DNA, które jego brat mógł wykorzystać do rzeczy, o jakich mi się nawet nie śniło w zamian za... ubezpieczenie? Jasne, gdyby Chris doniósł Exodusowi, nie byłoby za ciekawie, ale sam Chase stwierdził, że to mało prawdopodobne. Zresztą tamten nie należał do organizacji, odkąd został wilkołakiem, a jako osoba, która wprowadziła czarownicę na jej teren, nie stanowił najrzetelniejszego źródła informacji.

— Dlaczego miałby cię sprzedać? Wtedy Exodus przejmie nade mną pieczę i nici z jego zemsty. To twoje słowa.

— Ostrożności nigdy za wiele. Kiedy zrozumie, że jest na straconej pozycji, może uznać, że z braku laku zadowoli się Exodusem biorącym sprawy w swoje ręce.

— Nie jestem zabawką — syknęłam. Nie znalazłam słów określających moją sytuację lepiej niż bycie uosobieniem pluszaka czy innej lalki, którą wyrywali sobie w dzieciństwie. — Nie wierzę, że z waszej dwójki to Chris chce urwać mi głowę. To po prostu... To wszystko... To przechodzi wszelkie pojęcie.

— Bo zapominasz o jednej rzeczy. On nie zabija ludzi t y l k o dlatego, że wtedy sam by zginął, co nie zmienia faktu, że od dwóch lat w jego żyłach płynie ichor. Może nie w takich ilościach, jak u wampirów, ale on wciąż jest Przeistoczonym. Napędza go wyłącznie pragnienie złamania klątwy i wypełnienia przysięgi. Zabicia cię.

Nie umiałam sobie tego zwizualizować ani poukładać, bo widziałam ogromną różnicę między nim a osobą zawładniętą ichorem. Nie przypominał czegoś, w co zmienił się Collin. Może to było naiwne z mojej strony, może rzeczywiście Chris skrywał swoją prawdziwą naturę, ale nie mogłam się zgodzić z tym, że obchodziły go jedynie te dwie rzeczy.

— Nieprawda. Zależy mu na Bree.

— Wiem. Dlatego dałem mu fałszywy cynk, że nie powstrzymała pragnienia wejścia do oceanu. Nie wiedziałem, czy tak szybko cię znalazł, ale w najgorszym wypadku chociaż odwróciłbym jego uwagę — wyznał. — Ciągle się dziwię, dlaczego tak łatwo uwierzył w przemianę Bree. Nie powinien mieć zielonego pojęcia o amulecie.

Mnie to z kolei wcale nie zdziwiło, bo sama mu wcześniej powiedziałam o jej łuskach. Nie czułam się w obowiązku do poinformowania Chase'a.

Bardziej przejęłam się tym, że w końcu weszłam za kulisy. Nareszcie mogłam się przyjrzeć kolejnym spadającym kostkom domina, temu, co złożyło się na taki, a nie inny efekt. Paskudne pokłosie impulsywnych, nieprzemyślanych działań.

— A więc to przez ciebie zostałam zmuszona do wejścia do wody — zauważyłam, dygocząc ze złości i żalu. — Z Collinem.

— Mówiłem ci już, że musiał wcześniej planować wykorzystanie go przeciwko tobie.

— Nie wiesz tego! — Wstałam ponownie. Przeszłam się wzdłuż pokoju, do okna i z powrotem pod ścianę z kanapą, czując potrzebę ruchu nawet mimo krańcowego wycieńczenia. Nie potrafiłam tak po prostu siedzieć w miejscu, kiedy w środku gotowałam się ze zdenerwowania. Może gdyby Chase postąpił inaczej, nikt nie podałby Collinowi jadu. A już na pewno nie musiałabym wymazywać mu pamięci i przeżywać faktu, że otrułam go własną śliną. Co więcej, plan Chase'a się nie powiódł. Nic nie wskórał tamtej nocy. Wszystko na darmo. — Wywołałeś wilka z lasu, twój plan odbił się na Collinie, a i tak nic to nie zmieniło. Nie znalazłeś mnie, nie...

— Myślisz, że łatwo jest grać na dwa fronty? — denerwował się, rozumiejąc, do czego piłam. — To było kilkanaście godzin po twojej ucieczce. Największe szanse, ale i ogromne ryzyko. Zrobiłem, co mogłem.

— „Zrobiłeś, co mogłeś"? — powtórzyłam z niedowierzaniem, zatrzymując się przy stole. Skrzyżowałam ciasno ręce i skumulowałam gniew w zaciśniętych pięściach. — Wiedziałeś, że to ja jestem odpowiedzialna za śmierć Shane'a?  

— Przypuszczałem — przyznał, choć wcale nie musiał, bo zdradził się samym wzrokiem. — Przez długi czas nie byłem pewien, w jaki sposób to się stało.

— Wiedziałeś, że Collin wylądował w szpitalu przeze mnie — przerwałam mu twardo. Siedział wtedy i udawał idiotę, kombinując ze mną nad tym, kto mógł rozprowadzać saksytoksynę. Ale obecnie jego dwulicowość była najmniej istotna. — Dlaczego nic nie zrobiłeś?

— Miałem ci zakazać spotykania się z nim? I co, posłuchałabyś, czy raczej zrobiła mi na złość?

— Posłuchałabym, gdybyś mi powiedział, że pluję trucizną!

— Nie będę miliard razy powtarzał, dlaczego nie mogłem ci tego powiedzieć! — warknął podburzony. — Avery zabronił Collinowi spotykania się z tobą. Zbojkotowałem wasz wyjazd do Los Angeles. Mieliśmy was na oku, pilnowałem, żeby niczego po tobie nie pił, a Bree upierała się, że nie było między wami nic poza przyjaźnią. Potem sama ograniczyłaś z nim kontakty.

Roześmiałam się makabrycznym śmiechem całkowicie pozbawionym radości. Usiadłam jednym udem na podłokietniku, przez długi czas wpatrując się w falowane zgięcia na zasłonach i próbując w ten sposób opanować emocje wymykające się spod kontroli — podobno zieleń uspokaja — zanim ponownie na niego spojrzałam.

— Wiesz, w czym tkwi problem? Ty naprawdę jesteś przekonany, że mi pomogłeś. Ba, będziesz się teraz puszył, że mnie uratowałeś. Ale ja się nie czuję uratowana. Czuję wszystko poza tym — wyrzuciłam z siebie, kończąc łamiącym się głosem. Dopiero biorąc głębszy oddech, uświadczyłam przeraźliwości ciszy, która zapadła. Nie chciałam dłużej patrzeć na Chase'a ani przebywać z nim w jednym pomieszczeniu, chciałam zostać sama, dlatego dodałam chłodno, zanim łzy na dobre usadowiły się pod powiekami: — Nie miałeś gdzieś iść?

Najpierw do moich uszu dotarł potworny trzask, huknięcie niespodziewanie uderzające w bębenki. Dopiero potem zobaczyłam, że hałas był spowodowany jego rzuceniem Bogu ducha winną książką o blat.

— Mam tego dość. — Zeskoczył na zdrową nogę. — Myślisz, że przyjemnie jest nadstawiać karku i w zamian słuchać twojego jojczenia? Avery dobierze mi się do skóry i nawet nie będę próbował go powstrzymać. Exodus też. Matka jest wściekła, Bree niesłusznie ponosi konsekwencje, rodzony brat tylko wyczekuje najdrobniejszego potknięcia, a ty doprowadzasz mnie do szału!

To wystarczyło, żeby przelać czarę goryczy. Przestałam myśleć, po prostu wstałam i ruszyłam w stronę drzwi wyjściowych.

— Nigdzie nie pójdziesz. — Zablokował je swoim ciałem, szybko odgadując moje zamiary.

— Zejdź mi z drogi!

Oczywiście nie posłuchał, więc próbowałam się przepchnąć, przesunąć go wetknięciem łokcia w żebra czy kopniakiem w piszczel, ale stanął bokiem i boleśnie unieruchomił mi ręce.

— Czyli jednak nie załatwimy tego jak cywilizowani ludzie? Muszę cię zamknąć?

Przestałam się szarpać, żeby wyrwać nadgarstki z luźniejszego uścisku i pchnęłam go obiema dłońmi na drzwi.

— Słuchaj. — Spojrzałam w jego przekrwione ze zmęczenia oczy bez cienia współczucia, tak, by zrozumiał raz, a porządnie. — Nie prosiłam się o to, to twój bałagan, sam sobie nawarzyłeś piwa, więc niech ci nawet nie przyjdzie do głowy, że jestem ci coś winna!

Nie nastawiałam się na nic innego od kpiny czy niechęci w odpowiedzi, więc odwróciłam się prędko i wycofałam w głąb pokoju. Nie chciałam płakać, tak dobitnie okazywać słabości, ale z coraz większym trudem przychodziło mi powstrzymywanie łez.

Chatka nie została przystrojona na święta, nigdzie nie wisiały lampki, łańcuchy, nie widniały ozdoby, choinki za bardzo nie byłoby nawet gdzie postawić na tak ograniczonej przestrzeni. W sumie nic dziwnego, skoro miała udawać niezamieszkaną. Pustka doskwierała mi jeszcze mocniej, ale chociaż mniej rzeczy przypominało o tym, co zostawiłam w Polsce.

Po stronie przeciwnej do wyjścia dostrzegłam kolejne drzwi — jedne ułożone prostopadle do drugich w dość niewielkiej odległości. Wraz z pozostałymi meblami kontrastowały ciemnym brązem z jasnymi panelami podłogowymi i ściennymi. Woń drewna była przyjemniejsza od smrodu krwi, choć wiedziałam, że za bardzo będzie kojarzyć mi się z Chase'em.

To kolonie. Musiałam sobie wmówić, że wyjechałam na wczasy do domku letniskowego. To tymczasowe, to tymczasowe, to tylko tymczasowe, ani myśl się mazać...

Nikt nie będzie tu ze mną siedział. Dom Evansów prawdopodobnie wciąż miał zainstalowane kamery, skoro kryli mnie w jakiejś chatce, nie tam, a przez ciągłą nieobecność Chase'a Exodus nabrałby podejrzeń. Wątpiłam też, by Jamie się pisał na przeprowadzkę.

Zostanę sama z własnymi myślami.

Miesiące. Będę miała mnóstwo czasu na opracowanie planu awaryjnego, jeśli wcześniej nie oszaleję.

— Zachciało mi się ściągać zbuntowaną nastolatkę — mruknął pod nosem.

— Co żeś powiedział?

— Żebyś nie próbowała uciekać ukradkiem.

Usiadłszy z powrotem na kanapie, oparłam łokcie na kolanach i schowałam twarz w dłoniach, pocierając ją ze zmęczenia, zanim wzięłam głęboki wdech.

Tymczasowe.

— Nawet jeśli to wszystko ma coś wspólnego z prawdą, to niczego nie zmienia.

Szukałam triumfu na jego gębie, czegoś, co zdradziłoby przeświadczenie Chase'a o wygranej, zadowoleniu z osiągniętego celu, ale tylko zamrugał i ściągnął brwi.

— Czego nie zmienia?

— Wciąż jesteś agresywnym bucem, z którym nie chcę mieć nic wspólnego.

— Agresywny? Ja? Nie zliczę, ile razy groziłaś mi śmiercią. Raz, prawie dwa, uderzyłaś mnie, jeszcze kiedy byłem dla ciebie „host bratem".

— Bo mnie molestowałeś!

Na chwilę odjęło mu mowę. Przestał warować pod drzwiami.

— Winterhood, jak ty mnie wkurwiasz. Podsadziłem cię tylko na werandę!

— Nie fizycznie, a psychicznie. Nie wspominając już o torturach.

— Nazywasz to draśnięcie torturami?!

Nie wytrzymałam. Podniosłam się, żeby zsunąć spodnie z tyłka i naciągnęłam je tak, by odsłonić okropną bliznę na udzie. Była spora, wielkości mojej drobnej dłoni, nierówna i nieprzyjemna w dotyku, nie wypełniała całego ubytku w zdeformowanej nodze. Odcinała się jasnym, zaróżowionym jeszcze kolorem na tle nieco ciemniejszej skóry teraz brudnej od zakrwawionego materiału. Wciąż zdarzało mi się czuć rwanie dookoła niej, a ona sama przypominała doszyty plaster ciała nienależącego do mnie.

— Nazywasz to draśnięciem?! — odcięłam się natychmiast. Tego nie mógł zbagatelizować i zwyczajnie zamieść pod dywan.

Niby trochę spoważniał, ale nie wyglądał na specjalnie przejętego. Jemu blizny nigdy nie przeszkadzały i choć był nimi pokryty od stóp do głów ani razu nie widziałam, by próbował je ukryć, zasłonić, ba, prędzej można odnieść wrażenie, że się nimi szczycił. Ja z kolei wiedziałam, że w życiu nie pokażę się publicznie w stroju, który odkrywałby tę moją.

Jeżeli w ogóle jeszcze kiedyś pojawię się w publicznym miejscu.

— Exodus wie, jak wyglądają moje przesłuchania. Od razu przejrzeliby mnie na wylot, gdybym cię w ogóle nie skrzywdził. Poza tym potrzebowałem twoich łusek nie tylko do akcji ratunkowej, ale i zerwania wszczepienia, i wymazania Avery'emu wspomnień związanych z moim planem, odkąd zmienił front.

— Czekaj, zerwałeś wszczepienie z Flynnem? — zmieniłam temat, kiedy zrozumiałam, że nie doczekam się przeprosin. Z obrzydzeniem włożyłam brudne spodnie z powrotem. — Czyli mamy bazyliszka na wolności?

— Nie — odpowiedział niechętnie. — Jest w Exodusie.

Teraz to mnie opadły ręce. Był czas, kiedy miałam mnóstwo uprzedzeń co do tego, czy Flynn aby na pewno powinien chodzić samopas wśród ludzi — głównie ze względu na to, że, cóż, kilkunastu zabił — ale odkąd zrozumiałam zasady rządzące wszczepieniem, wiedziałam o jego specjalnych soczewkach i podjętych środkach ostrożności, a przede wszystkim znalazłam się w podobnej sytuacji, sądziłam, że połączenie to najlepsze, co mogło go spotkać, nawet jeśli trafił mu się taki burak jak Chase. A ten mi nagle oznajmia o zaprzepaszczeniu jego okazji do bezpiecznego funkcjonowania w społeczeństwie, czegoś, do czego sama dążyłam. Jak zamierzał wzbudzić zaufanie wrzucaniem wszystkich Przeistoczonych do jednego worka i traktowaniem ich jak śmieci, gorszy sort, którego bezwzględnie należało się pozbyć?

— Ale z ciebie skurwysyn. Odebrałeś mu szansę na normalne życie, bo co? Masz zbyt delikatne kubki smakowe na jego krew?

— To nie twój interes. — Nie podniósł głosu, nie musiał, i bez tego brzmiał stanowczo, co na kimś innym może wywarłoby wrażenie, ale nie na mnie. Ani nie przerażał, ani nie wzbudzał szacunku. — Nie mieszaj się do rzeczy, których nie rozumiesz.

— O, teraz to będzie twoja wymówka na wszystko? Nie pytaj, nie mieszaj się, i tak nie zrozumiesz mojego pojebanego świata? Ale masz rację. Nigdy nie pojmę, jak coś takiego jak Exodus może bezkarnie funkcjonować.

— Exodus jest jedyną rzeczą, która utrzymuje tę planetę w jednym kawałku!

Spojrzałam na niego ze zdziwieniem. Tyle wystarczyło? Zdenerwować go, psiocząc na Exodus, żeby spalił przykrywkę?

— Wciąż jesteś po ich stronie...? To po jaką cholerę...

— Nie jestem po niczyjej stronie! — przerwał mi z rozgoryczeniem. — Życie nie jest czarno-białe, Destiny! Mój ojciec nie tolerował ściągania was tutaj i całkowicie go w tym popieram, ale poza tym Exodus nie jest złym programem. Chcesz wiedzieć, co by było, gdyby nie on? Chaos, apokalipsa, zagłada ludzkości, jak sobie wyobrażasz świat pod władaniem Przeistoczonych?

Sami się narażali na zwiększenie ich ilości poprzez ściąganie M'innamorai. Wywracali życia niewinnych do góry nogami, a na naprawę własnych błędów widzieli jeden sposób — likwidację. Wszystko kosztem kogoś, kto najprawdopodobniej nie miał pojęcia, na co się pisał i co go czekało, nie wspominając już o jakimkolwiek wyborze.

Nie wątpiłam w to, że niektórych ludzi rzeczywiście ratowali z opresji, ale nie potrafiłam nie definiować Exodusu przez główne założenie ich programu, niehumanitarne, oburzające, absurdalne i zwyczajnie nie do przyjęcia. Pracując dla nich, Chase przystawał na to wszystko, nawet jeśli mówił co innego. Nawet jeśli naprawdę planował mnie odesłać do Polski po Halloween.

— Bawicie się w bogów, Chase. Jak decydujesz o tym, komu pozwolisz żyć, co? Ten ma jeszcze czerwonawą krew, to niech idzie, może się z kimś wszczepi, ale ten o odcień ciemniejszą, odrąbmy mu głowę? Macie wiedźmy! Zamiast mordować ludzi, którzy jeszcze niedawno prowadzili normalne życia, zacznijcie myśleć o tym, jak im pomóc, znajdźcie na to lekarstwo!

— Nie ma na to lekarstwa!

— To jak mnie nazwiesz? — Wstałam zdenerwowana. Odrobinę za szybko, aż dwoiło mi się przed oczami. Wskazałam na siebie. — Fatamorganą? Nawet nie szukacie, założyliście, że tak jest i już.

— To co, zgłaszasz się na ochotnika? Z chęcią na tobie poeksperymentują, żeby się dowiedzieć, co tak naprawdę zadziałało — powiedział ze złością, a ponieważ zacisnęłam usta i nie odezwałam się słowem, kontynuował: — Tak właśnie myślałem. Mnie też nie do końca odpowiada ich... polityka, mówię tylko, że jestem w stanie zrozumieć ich punkt widzenia. Patrzą na statystyki, mają na celu dobro ogółu. Kosztem jednej M'innamorai są w stanie ocalić tysiące osób. Za kilkaset lat Przeistoczeni przestaną istnieć.

— Dobro ogółu? — powtórzyłam powątpiewająco, nie mogąc uwierzyć własnym uszom. — Myślisz, że mnie to obchodzi? Nazwij mnie samolubną, ale mam głęboko w dupie, co będzie za kilkaset lat, kiedy ja już dawno będę gryzła piach! Jeśli ktoś chce się poświęcać i zgrywać martyra, droga wolna, ale mnie nikt nie pytał o zdanie! — krzyczałam wściekła. — Udław się tą swoją pseudofilozoficzną gadką.

Zanim się odszczekał, zrobił krok do przodu, ale albo źle stanął, albo zakręciło mu się w głowie, bo poleciał na ścianę i wyłącznie dzięki niej nie wylądował na śliskiej podłodze.

— Jaki ty masz problem, dziewczyno? — uciął, nie odrywając wzroku od palców prawej dłoni. Z jakiegoś powodu rozprostowywał je i przyglądał im się w skupieniu, a następnie obrócił rękę i zacisnął pięść, uwydatniając zaczerwienione knykcie. Jakoś mi się nie wydawało, by w ten sposób szukał ucieczki od mojego spojrzenia. To do niego niepodobne.

— Bagatelizujesz wyrządzone szkody, zamiast po prostu przeprosić!

— Nie będę przepraszał za uratowanie ci życia! Wbij to sobie do tego zakutego łba: cel uświęca środki.

— Oo tak, wasza dewiza życiowa. Po trupach do celu. Świetnie na tym wyszedłeś! Masz na karku przełożonych, stado wilkołaków, trupa w bagażniku, przemienioną siostrę i wściekłą eks-syrenę, która cię nienawidzi — przypomniałam mu o tym, co niedawno sam mi wypomniał.

Zmarszczył czoło, wykrzywiając twarz w grymasie dającym do zrozumienia, że powstrzymywał się od śmiechu.

— Ta, to ostatnie to faktycznie problem największego kalibru. Jak ja to przeżyję?

— Mówię poważnie. Kiedy na ciebie patrzę... Widzę tylko osobę, która wsadziła mi sztylet w ogon, groziła śmiercią, która okłamywała mnie przez kilka miesięcy, przez którą nie mogę wrócić do domu, a moi rodzice...

Przerwał mi gniewnym sapnięciem.

— Nie oczekiwałem, że rzucisz mi się na szyję i zaczniesz całować po stopach, ale liczyłem jednak na odrobinę wdzięczności. Ryzykowałem swoim bezpieczeństwem, mojej rodziny, wszystkim!, byleś tylko wyszła z tego cała!

— No właśnie, dlaczego? — Rozłożyłam pytająco ręce. — Dlaczego miałbyś to robić? Ledwo mnie tolerujesz. Nie potrafimy przebywać w jednym pomieszczeniu bez skakania sobie do gardeł, zawsze tak było i za nic w świecie nie wmówisz mi, że tylko udawałeś dla zachowania pozorów czy przygotowania mnie do tortur.

W porządku, nie chciał zawieść ojca, pozwalając, żeby Chris w jego imię — w imię zemsty — zrobił to, co zgodnie potępiali od pokoleń, ale kiedy sprawy wymknęły się spod kontroli, zamiast wymyślać przeciąganie tego do Halloween, mógł szybciej przejść do przesłuchania. Zostawić mnie na pastwę Chrisa. Przekazać komuś innemu, aby wykonał brudną robotę. Wykorzystać broń, którą podarował mu Avery. Teraz jeszcze siedział ze mną, zamiast pomagać prawdziwej siostrze w polowaniu na czarownicę. Trudno mi było uwierzyć, że dobrowolnie i świadomie naraził siebie i swoich bliskich, że to nie stanowiło części czegoś większego, że Exodus lada moment nie wparuje do środka.

— Czuję się za ciebie odpowiedzialny. Jestem za ciebie odpowiedzialny.

Zapadła niezręczna cisza, bo byłam gotowa się kłócić, ale na to nie miałam przygotowanej odpowiedzi, więc dodał:

— Na swoją obronę, wtedy nie wiedziałem, że okażesz się wszędobylskim, rozpuszczonym bachorem niewidzącym świata poza czubkiem własnego nosa.

— Proszę, dowal mi jeszcze, nie krępuj się — margnęłam przekornie trochę oszołomiona, nie myśląc o tym, że rzeczywiście potraktuje to, jak zachętę.

— ...cyniczną, upartą, lekkomyślną, ignorancką, niewdzięczną, zuchwałą małolatą... Ale fakt, że jesteś wrzodem na dupie, nie oznacza, że zasługujesz na śmierć. Nienawidź mnie, śmiało. Wolę to, niż żyć w przeświadczeniu, że niewinna osiemnastolatka zginęła z ręki mojego brata, chociaż mogłem do tego nie dopuścić.

Opadłam na kanapę, próbując przetrawić te informacje, podczas gdy Chase jakby nigdy nic wyjął mleko z lodówki.

— Przerażające, ale to najmilsza rzecz, jaką kiedykolwiek od ciebie usłyszałam.

— Nie przyzwyczajaj się — bąknął zaczepnie, zanim przyssał się do kartonu. Przynajmniej mogłam z ulgą założyć, że zapasy nie zalegały od dobrych paru miesięcy.

Wiele razy musiało go skręcać, żeby się wygadać, rzucić w twarz faktem, że miał moje życie w garści. Zwłaszcza biorąc pod uwagę mój lekceważący stosunek do niego, na który jednak sam sobie zapracował. Mimo to na jego miejscu chyba brakłoby mi cierpliwości.

— Gdy już przyleciałam do Stanów... żałowałeś tego kiedyś?

— O, Boże — jęknął. — Każdego dnia!

Nie zdołałam się powstrzymać od parsknięcia śmiechem, co poskutkowało dotkliwym skurczem gdzieś w środku.

— Nie rozśmieszaj mnie, to boli!

— Samozwańczy łowca, łowca-prawnik i wilkołak wchodzą do baru...

Na szczęście tylko postraszył, nie skończył kawału, a ja wyciągnęłam się na kanapie, próbując znaleźć jakąś wygodną pozycję, gdyż naprawdę bolały mnie wnętrzności. Kiedy Chase podszedł i oparł się o stolik, przyglądając mi się z zaciekawieniem, poczułam się jak na kozetce.

— Ichor sieje zniszczenie w ludzkim organizmie do tego stopnia, że po czasie już tylko on utrzymuje ciało przy życiu. To jeden z powodów, dla których odwrócenie przemiany jest niemożliwe... Wątpię, żeby twój układ rozrodczy wrócił do normy. Nie wiem, co z innymi narządami, ale twoje serce pracuje, mózg też... — odchrząknął — z grubsza.

— Dzięki, doktorze, za rozwianie wszelkich wątpliwości.

— Zostaniesz pod obserwacją Jamiego przez kilka dni, mów mu o wszystkich objawach. Właściwie najlepiej je zapisuj — poprawił się, pewnie przypominając sobie, że roztrzepanie przyjaciela mogło nieco utrudnić sprawę. — Zbadam cię, kiedy wrócę.

— Zbadasz mnie? Ty?

— Albo możemy pójść do przychodni — zaproponował sarkastycznie. — Posiedzieć w kolejce, poplotkować z pielęgniarkami.

— Chase, nie gadaj, że jesteś tak podatny na sugestie. Ja żartowałam. Nie jesteś lekarzem.

— Potrafię sobie zszyć nogę. Uczą nas wielu praktycznych rzeczy. Zresztą, nie będę z tobą dyskutował. — Rzucił mi karton mleka. Może sprawdzał mój refleks (mimo niewielkiej odległości nie złapałam, wylądował na moim brzuchu), może uznał, że byłam spragniona. Albo po prostu próbował odwrócić uwagę od tematu. — Tam jest łazienka, jeśli chcesz się umyć. A zapewniam, że chcesz.

Spojrzałam na wskazane drzwi, jedne z dwóch.

Przyjęłam do wiadomości fakt, że przestałam być syreną — rana na nadgarstku się nie goiła, ichor przestał wzmacniać moje mięśnie na tyle, bym potrafiła udźwignąć znacznie więcej niż przeciętny człowiek. Odczuwałam różnicę, ale po prostu nie pozwalałam przedrzeć się tej informacji przez masę innych, ważniejszych i bardziej uciążliwych. Teraz, kiedy atmosfera nieco zelżała, a ja miałam wrażenie, że ktoś zdjął mi jakiś ogromny ciężar z piersi, wreszcie mogłam sobie pozwolić na chwilę beztroski. Nie straciłam supermocy. Straciłam ryzyko ichoru przejmującego nade mną kontrolę i choć wszczepienie mocno mnie pod tym kątem odciążyło, dawno nie czułam się tak lekka. Spora część trosk odeszła w zapomnienie. Kawałek po kawałku odzyskiwałam swoje dawne życie, mimo że końca nie było jeszcze nawet widać na odległym horyzoncie. Daleko, ale gdzieś tam był. Tak jak Polska, mój dom. Prawdziwy i jedyny. Wciąż wierzyłam, że uda mi się tam wrócić.

Prawie potykając się o własne nogi, wleciałam pod prysznic pozbawiony kabiny — składał się ze słuchawki przytwierdzonej do ściany, odpływu i nieco prowizorycznej zasłony po lewej stronie niewielkiej, okafelkowanej butelkową zielenią łazienki. Przynajmniej miałam większą swobodę ruchu i nie istniało ryzyko, że ponownie stłukę szybę.

Woda była cudowna i, ku mojej ogromnej radości, ciepła. Jeszcze przez moment bałam się, że coś pójdzie nie tak — trudno odwyknąć od podejrzliwości, kiedy los płata ci figle kilka razy z rzędu — szukając skrzeli na szyi i wsłuchując się w kołatanie serca pośród szumu kropel uderzających o posadzkę. Przygotowałam się na chłód i dojmujące rozczarowanie, które jednak nie nadeszło. W zdumieniu przyglądałam się swoim spodniom, oczekując pękania szwów. Oglądałam dłonie, uważnie śledząc przestrzeń między palcami.

Kiedy kolejne sekundy mijały, a ja wciąż stałam o własnych nogach bez znaków przemiany, rozpłakałam się. Nie, nie rozpłakałam. Rozbeczałam. Rozwyłam. Wyszło ze mnie wszystko, co dusiłam w sobie. Usiadłam na podłodze, oparłam się o ścianę i pozwoliłam szlochowi wstrząsać moim ciałem, wodzie mieszać się ze łzami, a ubraniu przylegać z każdej możliwej strony. Obserwowałam krew znikającą w kanalizacji i czułam się, jakby brud schodził ze mnie nie tylko w dosłownym tego słowa znaczeniu.

Usłyszałam coś. Najpierw pomyślałam, że Chase nastawił wodę i to czajnik gwizdał w kuchni, która przecież była tuż obok. Potem pisk zaczął się nasilać, przebijać przez pryskającą wodę, coraz natarczywiej docierając do moich uszu, aż nagle zwiększył natężenie kilkakrotnie, wbijając mi szpilę prosto w głowę. Złapałam się za nią i wrzasnęłam z bólu.

Chase niemal natychmiast wparował do łazienki, wyciągnął mnie spod prysznica i posadził na toalecie. Nic to nie dało, nie słyszałam ani jednego jego słowa, każdy dźwięk został zagłuszony tępym wizgiem przewiercającym mi wszystkie zmysły. Umrę — tylko o tym byłam w stanie myśleć.

I wtedy diabelnie wysoki dźwięk przeszedł w znośne dzwonienie. Nie ustal, brzęczał jak na alarm, zarażając nieopisaną paniką.

— Krwawisz! — Chase pokazał swój palec, którym starł mi krew spod nosa.

Nie. Nie znowu.

Wytarłam się papierem toaletowym, nie wstając, bo szybko wylądowałabym na kafelkach. Głowa nadal mi pulsowała, dźwięk powoli słabł, ale adrenalina wciąż buzowała w żyłach, wzmagając mój niepokój.

— Przestałaś być syreną, ale nie M'innamorai — skwitował, wcale mnie tym nie pocieszając. Ciągle nie wiedziałam, co się stało i chyba nie ja jedna.

Wydarzenie z początku wymiany, kiedy w samochodzie zaatakował mnie podobny odgłos, różniło się od tego. Nie zostawiło po sobie aż takiej grozy, mimo że byłam jeszcze całkowicie zielona. Wtedy skończyło się i puściłam je w niepamięć, teraz nie mogłam tego zrobić, bo niewytłumaczalny lęk zdawał się ani odrobinę nie niknąć.

— Chcę z powrotem moje ubrania — poinformowałam go, chcąc skupić się na czymś innym.

— Jasna sprawa. Przyniosę ci je wraz z twoim laptopem, komórką, dokumentami, kartą kredytową... To w ogóle nie będzie wyglądało podejrzanie. Ani trochę.

— Dobra, skończ. Zrozumiałam.

— Kilka udało mi się przemycić — pocieszył mnie. — Pozostałe są od Bree. Tyle ci na razie wystarczy.

Spojrzał z trwogą na swój telefon.

— Muszę iść, nie mogę im bardziej podpaść. — Westchnął, tym razem chyba ze zmęczenia. — I tak już myślą, że mam słabość.

— Jaką?

Podniósł wzrok i ściągnął brwi, jakbym zapytała o coś do bólu oczywistego.

— Ciebie.

Zaśmiałam się tak nagle, że musiałam odkasłać, bo prawie zachłysnęłam się wodą spływającą mi po twarzy z włosów.

— Powinni usłyszeć, jak się do mnie odzywasz — zauważyłam.

— Powinni.

Wyprostował się, ale zamiast wyjść niemal zrzucił mnie z sedesu. Podniósł klapę i zaczął wymiotować. Stałam obok zbyt zszokowana, by ruszyć się na krok. Zresztą, co właściwie mogłabym zrobić? Przytrzymać mu włosy? Aż takich długich nie miał.

Tamto mleko chyba jednak wcale nie było zbyt świeże.

— To przez zerwanie wszczepienia — wysapał słabo, ochrypłym głosem, wciąż obejmując kibel. Splunął. — Łowcy nigdy nie wychodzą na tym dobrze. Myślisz, że w innych okolicznościach uciekłabyś mi wczoraj?

— Zdziwiłbyś się.

Podskoczyłam, słysząc jego dzwonek. Każdy niespodziewany dźwięk będzie mnie teraz przyprawiał o palpitację, chociaż brzęczenie zdążyło już ucichnąć.

Niezwłocznie wytarł usta wierzchem dłoni, podniósł się i odebrał.

— No już jadę — odezwał się pierwszy, po czym zamilkł na dłuższą chwilę. Nie ukrył zaskoczenia. — Co? Kto?

Wyszedł z łazienki, nie domykając jednak drzwi. Z jednej strony chciałam pójść za nim, żeby podsłuchać rozmowę, z drugiej niczego tak nie pragnęłam, jak zrzucić z siebie przemoknięte ubrania i doprowadzić włosy do takiego stanu, że nawet jeśli ciągle będą przypominać szczotkę od miotły, to nie taką, którą właśnie wysprzątano strych.

Wrócił, zanim zdążyłam podjąć decyzję.

— Ktoś wysadził skałę na plaży — oznajmił z udawanym spokojem, rzucając mi ręcznik, który ze sobą przyniósł.

— Skałę? — powtórzyłam skołowana, stojąc w bezruchu, póki do mnie nie dotarło. — skałę? Kto?

— Myślą, że ty.

Byłam zdezorientowana. To źle? Ktoś ucierpiał? Co ludzie robiliby na plaży z samego rana w Boże Narodzenie? Bo przecież samo wysadzenie jej w powietrze to chyba właśnie dobry znak. Ale dlaczego przypisaliby taki uczynek komuś, kogo uważali za zło wcielone?

Chase nic nie wiedział. Nie podważałam jego słów, bo rozmowa telefoniczna trwała zbyt krótko, by wprowadzili go w szczegóły.

— Czyli Buenaventura została zniszczona? — dopytywałam mimo wszystko. — Nikt więcej w okolicy się nie przemieni?

— Nie, nie wiemy, czy rzeczywiście tam była.

Bree też podchodziła do tego sceptycznie, kiedy sama raz zaproponowałam rozwalenie skały, a przecież wszystkie znaki na niebie i ziemi na to wskazywały!

— Przed chwilą mało nie rozsadziło mi głowy, jakiego innego dowodu potrzebujesz? — irytowałam się jego już nawet nie tyle powątpiewaniem, ile ignorowaniem faktów. Zupełnie, jakby nie chciał, żeby to okazało się prawdą.

— To mógł być tylko fragment, ktoś mógł go wykraść, a twój atak może być skutkiem ubocznym przemiany. Nie ma co wyciągać pochopnych wniosków. Nie wiem, czy Buenaventurę w ogóle da się zniszczyć. Uśpić, dezaktywować — możliwe. Ale zniszczyć...?

Patrzyłam na niego z rozdziawioną gębą, zastanawiając się, jakim cudem to go niepokoiło. Obym źle interpretowała jego reakcję. Prawdopodobnie po prostu martwił się sprawcą tego zamieszania — w końcu ja miałam alibi.

Spojrzał nerwowo na wyświetlacz.

— Dasz radę nie wpakować się w kłopoty przez dziesięć minut, czy mam przekazać Jamiemu, żeby szukał cię w koronach drzew? — zapytał uszczypliwie.

— Idź już, bo zaczynam żałować, że straciłam możliwość podgrzewania innym krwi. Chase! — zawołałam go, a on obrócił się w progu. — Jeden podejrzany ruch i zapragniesz cofnąć się do dnia, w którym zaakceptowaliście mnie jako wymieńca.

Uśmiechnął się, pokręcił pobłażliwie głową i zniknął za framugą.

Zostałam sama z tyloma sprawami do przemyślenia, że nie wiedziałam, od czego zacząć, jak wyodrębnić jeden aspekt ze sklejki rzeczy niepojętych. Zdjęłam ubranie i z lekką obawą ponownie odkręciłam wodę. Nie chciałam powtórki z rozrywki.

Próbowałam uratować swoje włosy, wymyć z nich całą krew, suche igliwie, pojedyncze listki. Ziemię, piach, błoto.

W dzieciństwie takie pamiątki były oznaką dobrej zabawy.

Spływająca woda przynosiła mi ukojenie, niewysłowioną radość. Wszystkie troski przestały sprawiać wrażenie tak poważnych w obliczu tego jednego faktu, że przestałam się zmieniać pod jej wpływem.

Z bólem musiałam przyznać Chase'owi rację — daleka droga dzieliła nas od mety. Ba, ledwo stanęliśmy na pierwszym polu. Nie pomagał fakt, że Chase nie był żadnym podwójnym agentem, nie do końca mogłam go w ogóle nazwać sprzymierzeńcem, skoro jasno dał mi do zrozumienia, że nie działał na niekorzyść Exodusu. Niezależnie od jego zamiarów wobec mnie, pracował jako łowca, został wychowany jako łowca i miał to we krwi. Będzie walczył o odbudowanie wizerunku przede wszystkim dla siebie, a jeśli przy okazji uda mu się znaleźć sposób na mój powrót do domu — jeden problem z głowy. Nie mogłam się jednak łudzić, że to zostanie jego priorytetem. Sama musiałam szukać rozwiązania i mieć oczy szeroko otwarte, bo podświadomie czułam, że wciąż o wielu rzeczach mi nie mówił.

Buenaventura zalegała pod ziemią od milionów lat. Nie mogłam być pierwszą M'innamorai w okolicy, która zareagowała na skałę — dlaczego więc dopiero teraz ktoś postanowił ją zburzyć?

Myślałam nad słowami Chase'a i jego przekonaniem dotyczącym jej niezniszczalności. Fakt, gdyby to było możliwe, ktoś zrobiłby to wcześniej. Z drugiej strony Buenaventurę dało się stopić. Właśnie w takim stanie wstrzyknął mi ją w serce.

Wersja ze złodziejem miała więcej sensu — kamień był cenny, rzadki, robiono z niego amulet ochronny i za jego pomocą łączono Przeistoczonych z łowcami. Jedyne dostępne zapasy przetrzymywał Exodus.

Zamarłam. Julia wykradła z siedziby czipy. Co, jeśli to ona...?

Chyba z minutę stałam jak zamroczona, nie potrafiąc się ruszyć. Sięgnęłam po słuchawkę, pospiesznie spłukałam z siebie resztki piany i już chciałam wyskoczyć, pędem wysuszyć się ręcznikiem, znaleźć ubranie i wybiec jej naprzeciw, kiedy rozsądek zaczął walczyć o prawo głosu. Połamałabym nogi, lecąc na autobus, który zdążył odjechać. Exodus był na miejscu. Jak miałam ją znaleźć przed nimi, w dodatku bez natknięcia się na któregoś z nich?

Powinnam chociaż spróbować. Nie znali sprawcy, więc Julia mogła się gdzieś ukryć, mogłaby mnie zauważyć jako pierwsza.

Albo mogła już być daleko stąd. Nie miałam też żadnego potwierdzenia, że to w ogóle ona.

Złapałam się za głowę tym razem bolącą ze zwykłego natłoku myśli. Musiałam zdecydować natychmiast, bo kiedy przyjdzie Jamie, stracę szansę. Z każdą mijająca sekundą czułam się, jakbym oddawała coś walkowerem.

Zatrzymałam wzrok na swojej ręce. Od dłuższego czasu nie sprawdzałam już, czy rana nie zniknęła i zapomniałam, w którym dokładnie miejscu widniało cięcie. Im dłużej nie mogłam go znaleźć, tym bardziej panikowałam, w popłochu oglądając dłonie pod każdym możliwym kątem.

Decyzja została podjęta za mnie.

Poczułam aż za dobrze znajome ukłucie chłodu w kościach i na szyi. Momentalnie zrobiło mi się niedobrze. Ktoś mnie topił, zanurzał po czubek głowy w najgorszym koszmarze, a ja mogłam jedynie chwycić za zasłonkę, która i tak wyślizgnęła się z moich nienaturalnie śliskich rąk. Nie miałam już na czym stać i to nie tylko dosłownie — grunt zawalił mi się pod nogami, znów wpadłam do studni bez dna. Tym razem nikt mnie z niej nie wyciągnie.

Rzuciłam się po ręcznik. Woda zalała całą łazienkę, a ja, zapomniawszy o zdolności odparowywania cieczy i Jamiem będącym w drodze, umierałam ze strachu, że nie zdołam się wytrzeć i zostanę w tej postaci na zawsze. Sama nie zakręcę wody. Materiał zaraz przemoknie. Nie wydostanę się na zewnątrz z ciężkim ogonem. Panika odebrała mi zmysły.

Z amoku ocknęłam się przez trzask drzwi wejściowych.

— Jamie?! — krzyknęłam rozpaczliwie, prawie oszalała ze strachu.

Ale to nie był Jamie.

Ponieważ niektórzy z Was lubią wracać do poprzednich rozdziałów, kiedy wspomniane są jakieś wydarzenia z nich, podaję, gdzie można znaleźć sceny, które teraz powinny nabrać sensu:

Destiny się dowiaduje, że przez Chase'a nie pojedzie do LA — rozdział 29

Rozmowa z ojcem Collina — rozdział 31

Rozmowa na dachu — rozdział 32

Destiny pierwszy raz świadomie odparowuje wodę z basenu — rozdział 34

Wyjazd do Los Angeles na imprezę halloweenową — rozdział 35

Przesłuchanie w piwnicy — rozdział 36

Chris dostał informację o Bree w oceanie — rozdział 39

Jestem bardzo ciekawa, co myślicie o takim obrocie sytuacji. Zdaję sobie sprawę, że to rozwiązanie nie każdemu przypadnie do gustu, bo część osób będzie wolała widzieć Chase'a w roli antagonisty, jednak zaznaczam, że taki był zamysł od samego początku — chciałam stworzyć opowiadanie, którego zakończenie wywróci całą historię do góry nogami. Część ważnych informacji pojawi się jeszcze w epilogu, a rozpoczęte, niewyjaśnione wątki będą miały swoją kontynuację w drugiej części. Mam nadzieję, że niczego nie pominęłam, ale jakby co — pytajcie, kwestionujcie, jeśli tylko macie jakieś wątpliwości.

Udanej majówki i powodzenia na maturach tym, którzy piszą :)

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro