Rozdział 45 część 3/3
Ptaki uciekły spłoszone, łopocząc skrzydłami. Wystrzały jeszcze długo dzwoniły mi w uszach. Nagle wszystko odbywało się z dziesięć razy wolniej, ale to po prostu moja reakcja była tak opóźniona. Jakbym dochodziła do siebie po uderzeniu w mur z rozpędu i wciąż nie rozumiała, co się właściwie stało.
— Nie. Nie, nie, NIE! — Chwyciłam go za ramiona, co pozwoliło Collinowi utrzymać się w pionie.
Tylko na moment. Zakołysał się i naparł na mnie, tracąc siły. Broń wypadła mu z dłoni. Wsparł się ręką o ścianę grobowca, ale zaraz ją opuścił, krztusząc się, jakby próbował coś powiedzieć.
— Hej, hej, to nic takiego, uleczysz się, prawda? — wybełkotałam roztrzęsiona błagalnym tonem. Z rany na jego piersi sączył się błękitny płyn. Nie wiedziałam, czy powinnam zacząć ją uciskać, próbować to zatamować; bałam się sprawić mu większy ból, bałam się, że pogorszę sytuację i umarłam z przerażenia, gdy przestał reagować. — Collin, słyszysz mnie? Collin? Collin, otwórz oczy! — krzyknęłam zrozpaczona, obawiając się najgorszego.
Złapałam go pod pachami, zanim zdążył upaść. Osunęłam się wraz z nim na ziemię. Siedziałam tak, z całej siły przyciskając go do siebie i nie mogąc się uspokoić, nie mogąc zapanować nad szlochem i organizmem kurczącym się w konwulsjach, nad drżeniem ciasno oplatających go rąk. Oddałabym wszystko, by odwzajemnił uścisk.
Czułam, jak uleciało z niego życie, jak jego ciało robiło się wiotkie, ciężkie, bierne, a twarda, lodowata skóra miękła. Nigdy czegoś podobnego nie doświadczyłam. Nigdy czegoś tak obezwładniającego. Zapomniałam o bólu po jego ukąszeniu, choć wiedziałam, że wciąż tam był. Kawałek dalej stał ktoś, kto nacisnął spust. Znajdowałam się na cmentarzu. Żadna z tych rzeczy nie miała najmniejszego znaczenia, liczył się tylko fakt, że Collin wydał ostatnie tchnienie w moich ramionach, a ja nie mogłam nic zrobić. Nie spróbowałam wyjąć kuli, a może gdybym zdążyła...
— Nie możesz umrzeć. Nie zostawiaj mnie. Nie możesz mnie zostawić — mamrotałam bezmyślnie w jego szyję między spazmami łkania, dobrze wiedząc, że już to zrobił. Już za późno.
Gdy zmarł ostatnim razem, czułam złość. Olbrzymi, niewyobrażalny gniew na siebie, wszystko i wszystkich wokół, na tyle potężny, że znalazł ujście dopiero w baku z benzyną.
Teraz nie byłam wściekła. Tak intensywna emocja jak wściekłość wymaga energii. Zgasłam.
— Musiałem — rozpoznałam zbolały głos Chase'a. Raczej nie udawał skruchy. Mimo tego, co zrobił, nie sądziłam, żeby zamordowanie syna innego łowcy i przyjaciela swojej siostry sprawiło mu przyjemność. — Jeśli nie ja, to ktoś inny, kilkanaście ofiar później. Włączając w to ciebie.
Ofiara. Nazwał mnie ofiarą. Chciałam mu coś odwarknąć, ale nie miałam siły nawet unieść głowy.
— Na co czekasz? — jęknęłam żałośniej, niż planowałam. — Na co się gapisz? Po prostu mnie zastrzel.
— Nie będę w ciebie strzelać.
Podniosłam wzrok.
— Zastrzel mnie! — załkałam ochryple. — Co chcesz usłyszeć? Gratulacje, wygrałeś!
— Powiedziałem ci już, że nie zamierzam cię zabić — odparł spokojnie. Spokojnie. W takiej sytuacji. — Winterhood, musimy iść.
Chase miał na brzuchu dziurę od postrzału, chociaż nigdzie nie dostrzegłam jego krwi, która przecież powinna lać się strumieniami. Utykał. Mogłam sięgnąć po pistolet i go mocniej unieszkodliwić. Mogłabym uciec, gdybym chciała. Gdybym miała w sobie jeszcze choć krztę woli przetrwania, jednak cierpienie przeradzało się w postępującą obojętność, znieczulicę wobec wszystkiego, co mnie dotyczyło.
Położyłam Collina na boku, znowu zanosząc się płaczem na widok jego bezwładnego ciała. Byłam mokra od łez, ichoru i własnej krwi. Wstałam, słaniając się na wciąż drżących nogach.
Jedno spojrzenie wystarczyło, aby Chase zrozumiał, że już przestałam uciekać, przestałam walczyć. Złamali mnie na sposoby, o których istnieniu nigdy nie chciałam mieć pojęcia.
Nie słyszałam niczego poza żalem dudniącym w głowie, tak na dobrą sprawę nie wiedziałam też, czy obrałam właściwą drogę. Szłam intuicyjnie, potykając się o kamienie. Przyspieszyłam, żeby nagle nie zmienić zdania, nie zawrócić, nie położyć się obok Collina i leżeć, topiąc się we własnej rozpaczy, dopóki ktoś nie odciągnie mnie na duś.
Powłóczenie nogami jeszcze nigdy nie sprawiało mi tyle wysiłku. Włosy kleiły się do mojej wilgotnej twarzy, a kiedy chciałam je odgarnąć i wytrzeć nos, zobaczyłam błękit na dłoni i gorycz znów uderzyła mnie w brzuch.
Usiadłam na ziemi, opierając się o drzwi samochodu zaparkowanego na drodze, zbyt słaba, by pociągnąć za klamkę. Dopiero wtedy zorientowałam się, że Chase za mną nie szedł. Nie oglądałam się za siebie, nie chciałam widzieć, co zamierzał zrobić z jego ciałem, ale poczułam doraźny spokój na myśl, że go tam tak po prostu nie zostawi.
Godziny mieściły się w minutach. Księżyc kilkakrotnie zdążył wyjść zza chmur i ponownie się w nich ukryć, zanim weszłam do środka, na tylne siedzenie. Poza mną nikogo tam nie było.
O ile wcześniej ból fizyczny nie dawał rady psychicznemu, teraz skutecznie odwracał moją uwagę. Co prawda ogień już nie był w stanie mnie poparzyć, ale pamiętałam, jakie to uczucie. Szyja paliła, jakby ktoś przystawił do niej płomień nieco zbyt blisko. Zdecydowanie zbyt blisko.
Z grubsza uspokojona — przestałam dygotać na całym ciele — chciałam wszystko ostrożnie przemyśleć, ale nie potrafiłam. Nie mogłam się skupić, jak odurzona narkotykami.
Zostanę tutaj, pomyślałam, chociaż czułam, że decyzja już zapadła bez konsultacji ze mną. Nagle oprzytomniałam, doznawszy nieoczekiwanej ulgi. Nie musiałam się dłużej o nic martwić, o ucieczkę, o każdego napotkanego człowieka. Koniec ze wzdryganiem się na dźwięk najdrobniejszego szmeru, koniec z odwracaniem się przez ramię i zastanawianiem, kto tym razem wbije mi nóż w plecy. Tak długo wzbraniałam się przed poddaniem, a może wcale niepotrzebnie. Ileż cierpienia bym sobie oszczędziła, gdybym zrobiła to wcześniej. Ileż cierpienia oszczędziłabym innym.
Usłyszałam dźwięk otwieranych drzwi.
— Nie wysadź samochodu.
Nie odpowiedziałam. Nawet na niego nie spojrzałam.
Najwyraźniej w myśl zasady „milczenie oznacza zgodę" postanowił jednak zasiąść za kierownicą. Rzucił mi butelkę.
Pragnienie górowało nad każdym rodzajem bólu, zwłaszcza gdy woda znalazła się w zasięgu mojego wzroku. Wypłakałam ją całą ze swojego organizmu. Zmęczone oczy piekły od wysuszonych spojówek, szczypanie czułam również w nosie, a gardło zdawało się wręcz obdarte przez lekki posmak krwi w ustach. Strąciłam butelkę na ziemię, co niespecjalnie pomogło. Skręcało mnie, wbiłam palce w brzeg siedzenia, słysząc jej chlupot pod nogami.
Próbowałam się skupić na czymś innym. Co teraz ze mną zrobią? Pierwsze, co przyszło mi na myśl, to obdarcie z łusek. Jeśli rzeczywiście były takie cenne, jak opisywał to Chris... Skrzywiłam się na samo wspomnienie. Może powinnam sobie strzelić w łeb, kiedy miałam ku temu okazję, zamiast dawać im tę satysfakcję.
A może powinnam poczekać, aż Chase wjedzie do centrum dowodzenia, zacząć śpiewać i kazać ich sercom przestać pracować. Albo na miejscu wykorzystać butelkę wody do oblania się nią i, nabrawszy dzięki temu sił, roztopić im wnętrzności na papkę.
Gdybym została wampirem, zarzuciłby torebką z krwią? Co za bezmózg. Irytowała mnie jego głupota i lekkomyślność, bo już pogodziłam się ze swoim losem, a on podstawiał mi pod nos nowe opcje. Chyba właśnie sama sobie odpowiedziałam, dlaczego w tym musiał być jakiś haczyk...
— Cokolwiek ci powiedział, cokolwiek ci zrobił, to nie był Collin. Nie chciałby, byś tak go zapamiętała. Próbowałem ci tego oszczędzić.
Oszczędzić. Wskazując mi do niego dokładną drogę.
— Nie mów. Nic. Nie mów. Do mnie — wycedziłam przez zęby.
Wiedziałam, że to nie był on. Nie musiał mi tego tłumaczyć.
Collin uświadomił mi mój koniec. Skoro ktoś będący ucieleśnieniem wszystkiego, co dobre, pod wpływem ichoru zmienił się w bezwzględnego potwora, jakie szanse miałam ja?
Żadne. Absolutnie żadne.
Wszczepienie było tylko odroczeniem nieuniknionego, niczym więcej. Prędzej czy później spotka mnie to samo. A kiedy to się stanie, powinnam siedzieć gdzieś zamknięta na cztery spusty. Już sobie nie ufałam.
Co rusz powracały do mnie ostatnie słowa Collina, ale zbyt się przywiązałam do wyobrażenia o nim, by roztrząsać czy w ogóle brać pod uwagę wyznanie na temat zdrady. Chyba po prostu nie zniosłabym tego kolejny raz. Dlatego mimo świadomości, że istniało duże prawdopodobieństwo na jego współpracę z Evansami choćby przez znajomość ich ojców, zaproszenie do siebie po krótkiej rozmowie tudzież względnie spokojną reakcję na moją zrastającą się skórę, postanowiłam w to nie wierzyć. Przecież zdarzało mi się wymuszać na nim mówienie prawdy, nie oparłby się urokowi. Tego się trzymałam. Musiałam.
Co do jednego na pewno miał rację. Nie chcieli mnie zabić. Chcieli zrobić coś gorszego.
Oparłam czoło o szybę, przyglądając się światu po raz ostatni, bo nie sądziłam, bym jeszcze kiedykolwiek miała zaznać wolności. Utraciłam ją, jak tylko tutaj wylądowałam. Przez ostatnie miesiące żyłam jej iluzją.
Chase jechał jakimś zadupiem. Nie było na czym skupić wzroku, bo migały mi wyłącznie ciemne sylwetki drzew na tle czarnego nieba. Aż po horyzont nie widziałam żadnych świateł poza tymi samochodowymi. Może uważał, że nie zasługiwałam na przejażdżkę cywilizowanym miejscem albo po prostu w razie ucieczki prędzej mnie obezwładni w takim terenie. W ten sposób nie narażał też przypadkowych ludzi.
— Dlaczego to się nie goi? — odezwał się niespodziewanie. W lusterku musiał dostrzec moją ranę. Pulsowała, nadal piekła, nie zamierzała zniknąć, nie pozwalając mi wyrzucić z głowy ostatnich zdarzeń ani na sekundę.
— Dlaczego jeszcze żyjesz?
— Magia... — powiedział dopiero po chwili, gdy uznał, że nie próbowałam odpyskować, a zrozumieć, jak wciąż funkcjonował z kulą w brzuchu — zwana również kamizelką kuloodporną.
Głupi ma zawsze szczęście. Mój paraliż całkiem szybko minął, ale Chase ledwo drasnął mi szyję tą igłą, a sam nie dość, że był człowiekiem, to jeszcze dostał większą dawkę i mimo to udało mu się pozbierać. Kiedy w końcu jego dobra passa dobiegnie końca?
Raczej nieprędko. Dopiero się zacznie, jak już mnie poda Exodusowi na tacy.
Położyłam się skulona, zasłaniając szyję i całą twarz włosami. Momentami samochodem dziwnie szarpało, jakby nie umiał nim jechać. Może tak było. Pierwszy raz widziałam, żeby jakiś prowadził.
Zamknęłam oczy. Chciałam zasnąć, wyłączyć się, zapomnieć o bólu i pragnieniu, ale nie liczyłam na to, że mi się uda.
Nie płakałam. Nie miałam już czym. Dlatego zdziwiłam się, gdy kolejne łzy zaczęły mi obficie spływać po twarzy bez jakiegokolwiek ostrzeżenia.
Odetchnęłam głęboko kilka razy, ale i to nie pomogło. Przetarłam powieki. Na widok swoich palców podniosłam się gwałtownie.
Nie było na nich łez, a krew.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro