Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 45 część 2/3

Obeszłam ją szerokim łukiem, powoli, ostrożnie, z sercem w gardle, jak mysz niepewna tego, czy kot się zaraz nie zbudzi. Chciałam podejść z drugiej strony, żeby zobaczyć jej twarz. To był pierwszy popełniony przeze mnie błąd.

Co innego znaleźć obcego nieboszczka, truchło osoby, której się nie znało za życia, a co innego kogoś, z kim chodziło się do szkoły. Na zajęcia. Z kim śpiewało się w chórze, kogo widywało się, kiedy jeszcze krew płynęła mu w żyłach, a ciało kolorem i temperaturą nie przypominało porcelany. Co innego znaleźć siostrę swojego równie martwego przyjaciela.

Bianca wyglądała jak makabryczna lalka. Wciąż miała otwarte oczy — puste, zamglone, straszliwie odległe — i bladą twarz zastygłą w cierpieniu, częściowo przykrytą pasmami czarnych włosów. Korpus leżał bezwładnie tuż obok w jasnym płaszczu przesiąkniętym krwią. Trudno powiedzieć, co bardziej przyprawiało mnie o mdłości: jej lepki swąd czy cały ten widok. Widok głowy nie odciętej, nie odpiłowanej, nie pozbawionej tułowia w jakikolwiek „ludzki" sposób, a wyszarpanej. Brutalnie, niezdarnie, zwyrodniale... Jak ze zdjęć, które kiedyś pokazywał mi Santiago.

Wampir. Nie odważyłam się podejść bliżej, by poszukać śladów ukąszenia na potwierdzenie swojej tezy, ponieważ ledwo przełknęłam zmierzającą ku górze zawartość żołądka. Mimo to nie potrafiłam odwrócić wzroku. Z jednej strony czułam się, jakbyśmy jeszcze wczoraj przeglądały repertuar w sali muzycznej, a z drugiej odnosiłam wrażenie, że minęła wieczność, że to miało miejsce w jakimś innym wymiarze lub poprzednim wcieleniu.

Ręce tak mi się trzęsły, że wypadła z nich torba, kiedy próbowałam ją podnieść. Narobiłam hałasu. Nie wiedziałam, jakie było prawdopodobieństwo, że napastnik wciąż znajdował się w pobliżu, ale i tak, gdy adrenalina namawiała mnie do ucieczki, nogi przywarły do podłoża.

Rozejrzałam się płochliwie i zaczęłam wycofywać. Myśl, myśl, myśl rozsądnie. Jesteś Przeistoczoną, więc żaden wampir cię nie tknie. Ich celem było przemienienie jak największej ilości osób, zdobycie liczebnej przewagi oraz dominacji nad ludzkością. Spory między wilkołakami a wampirami to mit. Nie szkodzili sobie nawzajem. Jeśli nie dowiedzieli się o moim wysadzeniu jego kolegi ponad miesiąc temu, nie mieli też powodu, żeby zaszkodzić mnie.

No, poza Collinem, jeżeli wierzyć Chrisowi. Ale to nie mógł być on. Nie skrzywdziłby tak własnej siostry. Tylko co ona tutaj w ogóle robiła? Ledwo mogłam ustać na nogach, wyobrażając sobie tegoroczne święta ich rodziców. Mocniej od współczucia odczuwałam wściekłość. Już dawno powinni się stąd wyprowadzić całą rodziną! Jak mogli narażać życie własnych dzieci, mieszkając w miasteczku, które tak na dobrą sprawę powinno mieć zamknięte granice ze względu na to, co się w nim działo? Pal licho z M'innamorai. Beze mnie Collin i Bianca wciąż byli narażeni na tego typu ataki. Szczególnie jeśli nie zostali ostrzeżeni i nauczeni obrony. Nie mieściło mi się to wszystko w głowie.

Po śmierci szczęście również jej nie dopisało, skoro to ja — prawdopodobnie — jako pierwsza się na nią natknęłam. Ktoś inny zmówiłby modlitwę lub chociaż zamknął jej oczy. Ktoś inny powiadomiłby policję. Albo Exodus...

Szkarłatny szlak ciągnął się aż do biegnącej nieopodal drogi, z której to dostrzegłam ruiny cmentarza. Przebyłam dopiero jakieś półtora kilometra? W kilka godzin? Miałam mocno zakrzywione poczucie czasu, wlokłam się gorzej, niż przypuszczałam lub Chase kłamał co do odległości. Po prawdzie byłam w głębokim szoku, że w ogóle istniał tam jakiś cmentarz oraz że udało mi się do niego dotrzeć.

Miasto znajdowało się niepokojąco blisko, o czym uświadomiły mnie światła lamp ulicznych oraz przystrojonych jak choinki domów majaczące między przerzedzającymi się drzewami. Ze względu na późną porę i okres świąteczny, żaden miejski dźwięk nawet nie spróbował zagłuszyć czy chociażby wtórować jękom wiatru.

Dzięki Bogu za Julię. Dzięki Bogu za to, że nauczyła mnie, jak oswoić strach, zrobić z niego sprzymierzeńca, obrócić go w coś znośnego, ekscytującego wręcz. Czasami aż za bardzo. Dzięki za przyzwyczajenie do niego, za wielokrotne obozowanie w sercu lasu, nocne wędrówki na cmentarz i nakłanianie do robienia rzeczy, o których mi się nie śniło, bo w przeciwnym razie siedziałabym teraz skulona pod jakimś drzewem, obejmując rękami kolana i kołysząc się w otępieniu, całkowicie obezwładniona, pogrążona w letargu.

Z drugiej strony, gdyby nie ona, nie byłoby mnie tutaj. Ale to nie pora na doszukiwanie się winnego, zwłaszcza że taka lista ciągnęłaby się w nieskończoność i ja sama znalazłabym się na jej czele.

Nie zaryzykuję pójściem do Tiago, ponieważ nie wiedziałam, jak daleko sięgała jego współpraca z Chrisem. Wrócił do miasta niedawno, nie był na bieżąco — nawet nie zdawał sobie sprawy ze śmierci Charliego — więc zapewne nie miał pojęcia, na co tak naprawdę się pisał. Zabijając mnie, Evansowie potraktowaliby jego śmierć jako efekt uboczny swojego planu? Nie dali mi żadnych powodów, bym mogła myśleć, że nie posunęliby się do tego. Może i on czymś im podpadł i teraz chcieli upiec dwie pieczenie na jednym ogniu? A może Santiago tylko udawał niezorientowanego, a tak naprawdę ukartował całość wraz z nimi?

Nie miałam dokąd pójść.

Stanie w miejscu było równie bezsensowne, co podjęcie próby ożywienia Bianki. Jak nigdy wcześniej potrzebowałam jakiegoś znaku od Julii, jakiegokolwiek, czegokolwiek... To czarownica, do cholery! Jeśli czekała na moment, w którym żaden łowca się wokół mnie nie kręcił, powinna skontaktować się ze mną teraz.

Nic się nie wydarzyło.

Powstrzymałam łzy rozczarowania i już miałam ruszyć drogą, rozmyślnie uciekając wzrokiem od podniszczonych murów cmentarza przyozdobionych śladami — miejmy nadzieję — starej, zaschniętej krwi, kiedy naszła mnie myśl, że skoro tutaj dotarłam, powinnam chociaż sprawdzić, czy Collin na nim nie przebywał. Myśl dziwna, obca, bo przecież doskonale zdawałam sobie sprawę, że to musiała być pułapka lub wampirze pielesze.

Gdy nieco nazbyt pewnie wkroczyłam na jego teren, wzięłam głęboki wdech. Powietrze zatruwał natarczywy zapach czegoś w rodzaju kadzidła, słonawego dymu ciężkiego do przełknięcia.

Amerykańskie cmentarze różniły się od polskich. Nie zapalano na nich zniczy, często wyglądały jak zwykłe łąki, bo nagrobki nie stały pionowo — zamiast nich płasko na ziemi leżały tabliczki z informacjami o zmarłych. Czasami mocowano do nich krzyże, wszystkie jednakowe, zazwyczaj proste, białe, poustawiane w równiutkich rzędach. Widywałam podobny w Lafayette w drodze do szkoły.

Zdarzały się też takie jak ten, z powszechnymi kamiennymi mogiłami oraz potężnymi grobowcami. Drzewa porastał bluszcz, resztki spękanej kostki brukowej zarosły trawą i mimo tej fasady miejsca dawno zapomnianego przez ludzi, natknęłam się na oznaki wandalizmu. Gdzieniegdzie walały się śmieci, kamienne płyty wyglądały na poprzestawiane, nagrobki sterczały krzywo, a ich zdarta powierzchnia utrudniała dowiedzenie się czegoś o osobach spoczywających pod ziemią. Niektóre groby sprawiały wrażenie rozkopanych.

Nigdzie nie dostrzegłam kwiatów czy choćby pozostałości po bukietach. Właściwie, nawet gdybym dostrzegła, nie zwróciłabym na nie uwagi, ponieważ pochłonęły ją czarne pod osłoną nocy plamy, które w gruncie rzeczy okazały się świeżą krwią. Idąc jej tropem, weszłam między groby.

Czegoż ja oczekiwałam? Ktoś mógłby pokazać mi cały plik zdjęć, a i to nie przygotowałoby mnie na ten widok. Jedno, dwa, trzy, cztery ciała, pewnie więcej, ale zaczęły się zlewać, nie odróżniałam końca jednego tułowia od początku drugiego. Kobiety, mężczyźni, krew, wszędzie krew, wszystko zalane krwią niczym wyjęte żywcem z jakiegoś piekielnego koszmaru.

Żołądek wywrócił mi się do góry nogami. Złapałam się za brzuch i niewiele myśląc — kompletnie nie myśląc — na nogach jak z waty pognałam do wyjścia.

Coś mnie zatrzymało. Nie fizycznie, nikt nie stanął na mojej drodze, a jednak, wbrew sobie, zwolniłam. Chyba już traciłam zmysły.

I jakie to uczucie?

Podskoczyłam w miejscu. Musiałam się upewnić, że serce wciąż biło mi w piersi, skoro drugi najważniejszy narząd najwyraźniej skapitulował.

— Collin...? — mruknęłam nieswojo, bo chociaż ewidentnie go usłyszałam, dźwięk dochodził jakby z wnętrza mojej głowy niczym nieproszona, nienależąca do mnie myśl. — Collin, gdzie jesteś?

Rozglądałam się, udając, że kilka metrów dalej wcale nie dokonano masowego morderstwa, a ja wcale nie zwariowałam.

Przyszłaś skończyć to, co zaczęłaś?

Jezu Chryste, naprawdę słyszałam jego głos, głośno i wyraźnie. Brzmiał tak... patetycznie, oschle, zupełnie nie jak on. Cóż, chyba nie powinnam oczekiwać, że po tym wszystkim powita mnie z radością.

Widziałam dwie możliwości: po i tak zaskakująco długiej walce o względne zdrowie psychiczne mój umysł zwyczajnie wysiadł albo Collin naprawdę gdzieś tam był i właśnie robił pokaz swoich wampirzych sztuczek. Chris nie wspominał jednak o takich zagrywkach.

Cholera, dlaczego wciąż opierałam się na informacjach kogoś tak obłudnego?

„Nie rozumiem, możesz rozwinąć?", pomyślałam.

Cisza. Cisza tak długa, że aż bolesna. Wolałabym być chora na umyśle niż nigdy więcej nie usłyszeć od niego ani słowa.

Uświadomiłam sobie, o co mogło chodzić, dopiero gdy zaczęła mnie boleć dłoń od kurczowego zaciskania jej na uchu plecaka pełnego broni na wampiry. Dźwięk dzwoniącego metalu, nagły i donośny, wypełnił pustkę, kiedy posłałam go kopniakiem daleko w bok. Collin dostał jasny obraz: wtargnęłam na — prawdopodobnie — jego teren uzbrojona po zęby, a przecież ostatnie, czego chciałam, to sprawić wrażenie kogoś, kto pragnął zrobić mu krzywdę. Ponownie.

Ten pistolet nie wygląda na zabawkowy.

Zapomniałam o nim. Zapomniałam, że po upadku podniosłam go z ziemi i wpakowałam za pasek. Miałam zamiar w ostateczności skorzystać z niego na którymś z braci, nie na Collinie. Odłożyłam pistolet na ziemię.

— Collin, chcę tylko porozmawiać — powiedziałam na głos, kiedy zwykła myśl znów nie spotkała się z odzewem.

Przecież rozmawiamy.

— Pokaż się, żebym wiedziała, że nie oszalałam, że nie gadam sama ze sobą. Siedzisz mi w głowie. Znasz moje zamiary.

Nie potrafię czytać w myślach.

Co za ulga. Poniekąd. Sporo by to ułatwiło, ale wizja dzielenia z kimś wszystkiego, co przyszło mi do głowy, była jak urzeczywistnienie największych lęków. Szczególnie w parze z jego tonem. Mówił tak powoli, zastraszająco wręcz.

Potrafię je za to nawiedzać. Ludzie nie słyszą cudzego głosu, tylko swój własny, który nakłania ich do... różnych ciekawych rzeczy. Samobójstw, zabójstw, nienawiści. Pomyśl, ilu schizofreników może tak naprawdę mieć wampira wokół siebie. Zastanawiające. Ale ty coś o tym wiesz, prawda? O praniu mózgu? O manipulowaniu czyimiś pragnieniami, snami, emocjami, pamięcią i zachowaniem?

Czekałam, aż przestanie odpowiadać zdawkowo, ale gdy w końcu to zrobił, pożałowałam swojego życzenia. Wypowiadał się coraz szybciej, nerwowo, z rosnącym zniecierpliwieniem, uniemożliwiając mi racjonalne myślenie, czy nawet tak błahe czynności, jak przełknięcie śliny.

Zbyt zestresowana, by ruszyć się na krok, zaprzestałam poszukiwań. Nie znajdę go, jeśli nie będzie chciał zostać znaleziony. Wyrzuty sumienia grzebały mnie żywcem. Nie umiałam sformułować odpowiednich przeprosin i zaczynałam wątpić w to, czy cokolwiek by go obeszły.

— Nie oczekuję, że mi wybaczysz, ale proszę, wyjdź i porozmawiaj ze mną. Straciłam cię na pięćdziesiąt trzy dni, przez pięćdziesiąt trzy dni myślałam, że... — zapodziałam gdzieś oddech — że cię zabiłam. Nie wytrzymam kolejnego.

Zabiłaś mnie. Ale nie pięćdziesiąt trzy dni temu. Siódmego września, pierwszego dnia szkoły. Pamiętasz, co się wtedy stało?

Poczucie winy wydrążyło mi dziurę w płucach. A może w gardle? Mimo łapania gryzącego powietrza wielkimi haustami ono wciąż zdawało się uciekać na zewnątrz, ponadto nie byłam w stanie wykrztusić słowa.

Pytam, czy pamiętasz.

Nie krzyczał, ale brzmiał tak agresywnie i władczo, że budził tym jeszcze większą grozę.

— Tak.

Przypomnij mi.

Usłyszał mój szept. Aż się rozejrzałam, bo musiał być naprawdę blisko, chyba że, podobnie jak wilkołaki, miał wyostrzone zmysły.

Chcę to od ciebie usłyszeć, Destiny! Przypomnij sobie, jak w ciągu kilku sekund pozbawiłaś mnie wolnej woli i nie zauważyłaś tego przez miesiąc! Myślisz, że zatrucie mnie było najgorsze? Gorsze od bycia więźniem własnego umysłu? Gorsze od całkowitego braku kontroli, twojego nawiedzania mnie w snach, dziur w pamięci, poświęcaniu ci każdej myśli, nie znając powodu? Czułem, że coś było nie tak. To jak nieustanne swędzenie, którego nie można podrapać.

W myślach nie da się podnieść głosu, ale on mógł. Zacisnęłam powieki i chciałam zatkać uszy dłońmi, co przecież na nic by się nie zdało. Dźwięk dochodził z wewnątrz.

— Collin, nigdy, przenigdy w życiu nie zrobiłabym tego, gdybym wiedziała...

Dowiedziałabyś się wcześniej, gdybyś nie była tak skupiona na sobie.

— Masz rację. — Odetchnęłam ciężko, z całych sił próbując się nie rozsypać. — I nie potrafię opisać słowami jak strasznie mi z tego powodu przykro.

Przykro? Przykro? Przykro to ci dopiero będzie.

Powietrza.

Wsadziłam ręce do kieszeni kurtki, mimo że przez rozemocjonowanie bliżej mi było do ugotowania się niż zmarznięcia. Chciałam po prostu jakoś opanować narastającą histerię.

Rozumiałam jego wściekłość, ale widziałam też, jak olbrzymie piętno odcisnęła na nim przemiana. Nie takie, bym uwierzyła, że zamordował Biancę i tamtych ludzi, ale wystarczające, żeby przekierował całą złość na mnie. Stał się kompletnie inną osobą. Musiał też wiedzieć, co spotkało jego siostrę, która leżała przecież raptem parę metrów przed cmentarzyskiem. Przyszłam w najgorszym możliwym momencie.

— Kto cię przemienił? — spytałam drżącym głosem. — Kto podał ci jad? Chris to zaplanował, prawda? Collin, proszę, pokaż się. Wiem, przez co musiałeś przejść.

Nic nie wiesz o tym, co przeszedłem! NIC!

Znów miał rację — nie znałam przebiegu przemiany w wampira, którą powierzchownie opisał mi Chris, bałam się w ogóle zapytać o to, jak Collin radził sobie przez ostatnie tygodnie, gdzie przebywał, co robił za dnia, czy obserwował żałobę swojej rodziny oraz do czego zmusił go ichor, ale byłam zdesperowana, by znaleźć z nim jakąś płaszczyznę porozumienia.

— Nie tylko nie czujesz się sobą. Zapomniałeś już, jak to było. Nie wiesz, komu ufać, skoro nie możesz zaufać nawet sobie, robisz rzeczy, o które byś się nigdy nie podejrzewał i nie robisz tych, które normalnie uznałbyś za słuszne. Wszystko jest na opak... — ciągnęłam zachęcona tym, że mi nie przerywał — i nie ma na to lekarstwa. Ludzie chcą twojej śmierci przez coś, na co nie masz wpływu, a ty z każdym dniem coraz bardziej zaczynasz wierzyć, że mają rację.

Przez moment zwątpiłam w to, czy rzeczywiście roześmiał się tylko w mojej głowie.

Myślisz, że tak właśnie się czuję?

— Nie wiem! — wybuchłam rozgoryczona. — Nie wiem, jak się czujesz. Nic nie wiem. Postrzeliłam kogoś dzisiaj. Skręciłam mu kark. Nie wiem, co robię, nie wiem, jak to powstrzymać, ja...

Zamarłam. Sądziłam, że nigdy więcej się nie poruszę, kiedy w końcu, w końcu, po tak długim czasie znów go zobaczyłam. Część mnie pławiła się w uldze i radości, część trzymała te emocje w ryzach, nie pozwalając, by umknął mi fakt, że krew obficie spływała Collinowi po brodzie. Krew czerwona, ludzka, którą aż nasiąknęła mu koszulka.

Stał niemal na drugim końcu ścieżki biegnącej wzdłuż cmentarza. Ręce trzymał za plecami, a księżyc oświetlał jego rozczochrane włosy, większość twarzy okrywając cieniem. Z każdym krokiem, który przybliżał go do mnie, utwierdzałam się w przekonaniu, że to już koniec. Koniec nas? Mnie? Nie potrafiłam sprecyzować, po prostu jego mowa ciała, swobodny, ale twardy chód, bezwzględna postawa, a nawet mimika tak różna od tej mi znanej zwiastowały coś nieuchronnego. Szedł pewnie, dostojnie, z uniesioną wysoko głową. Odnosiłam wrażenie, że kontrolował każdy mięsień twarzy i reszty ciała. Przez samo jego uciążliwie przenikliwe spojrzenie zapragnęłam zapaść się pod ziemię, byle zejść mu z drogi, jednak wciąż stałam nieruchomo, nie chcąc dać niczego po sobie poznać.

Zatrzymał się kilka metrów dalej i uśmiechnął lekko. Bynajmniej nie był to ciepły uśmiech.

— Nie uściskasz mnie? — zaszydził, rozkładając zachęcająco ręce.

Wiele pytań cisnęło mi się na usta. Wiele takich, których nie powinnam zadawać i na które odpowiedzi zdecydowanie nie chciałam znać. Walczyłam ze sobą, by za wszelką cenę dostrzec Collina w osobie przede mną, by znaleźć najdrobniejszy dowód na to, że wciąż gdzieś tam był, by wbrew instynktowi nie rzucić się do ucieczki. Naprawdę nie miałam już siły.

— Podnieś pistolet — zaczął spokojnie, z opanowaniem, ale nawet wtedy nie przypominał siebie. Jego głos był teraz niższy, głębszy, wyrachowany. — Podnieś go, Destiny. PODNIEŚ GO! — wrzasnął w odpowiedzi na moje nieme zaprzeczenie, aż wszystko zadrżało w posadach. — W takim razie to nie będzie zbyt wyrównana walka. Chcesz do nich dołączyć? — Powoli przeniósł wzrok w stronę stosu ciał.

— Kto tu był przed tobą? — wykrztusiłam. — Kto zabił tych ludzi i twoją siostrę?

Mrugnął, przekrzywiając głowę z zaciekawieniem lub raczej... politowaniem.

— Wiesz, jaki ty masz problem? — Ruszył do przodu zamaszystym krokiem, na co automatycznie zaczęłam się cofać. Po drodze chwycił broń. — Zadajesz pytania, na które już dobrze znasz odpowiedź i dziwisz się, że ludzie cię okłamują. Skoro tak nienawidzisz kłamstwa, dlaczego w kółko i w kółko — wpadłam na ścianę grobowca — i w kółko okłamujesz samą siebie?

Przyszpilił mnie do niej. Dusiłam się przez intensywny zapach krwi w jego oddechu. Miał skórę odrobinę jaśniejszą niż zwykle i sińce rozchodzące się od dolnych powiek, ale gdyby nie zakrzepnięta posoka wokół ust, nie rozpoznałabym w nim Przeistoczonego. Nie dostrzegłam kłów. Nocą wampiry mogły niepostrzeżenie przebywać między ludźmi.

— Wiesz, że ja to zrobiłem — szeptał mi złowieszczo we włosy. — Wiedziałaś też, że twoja ślina mnie zabije.

Zamknęłam oczy i pokręciłam przecząco głową, bo tylko tyle byłam w stanie zrobić. Uderzył pięścią w kamień tuż nade mną, burząc fragment ściany.

— Tak, wiedziałaś. Nawet Cassidy cię przed tym ostrzegła. A teraz? — Natarczywie naśladował moje ruchy i chwycił za brodę, kiedy odsuwałam się, nie chcąc go oglądać w takim stanie. Rzeczywiście miał dłoń zimną i twardą jak marmur. Przerażał mnie. Przerażał bardziej niż Chase w Halloween. — Teraz też chcesz mnie pocałować?

— Nie wiedziałam — wybełkotałam, kurcząc się z bólu od tłumionego szlochu. — Myślałam, że nigdy więcej się nie zobaczymy.

— Faktycznie, wymazałaś mi pamięć. Jedna z tak wieeeelu — przesunął ręką po mojej twarzy, stukając w nią opuszkami, a następnie zaczął wyplątywać listki z czupryny — prób zdjęcia ze mnie uroku.

— To nie ty. Ichor przez ciebie przemawia. — Odważyłam się wyprostować, spoglądając na niego załzawionymi oczami. — Walcz z tym! Musi być jakiś sposób, żeby się go pozbyć, musi być! Proszę, po prostu powiedz, kto cię przemienił.

— Zdradzę ci sekret. — Zadrżałam ze strachu, gdy lodowatymi palcami odgarnął mi włosy do tyłu i nachylił się do mojego ucha. — Wiedziałem. Wiedziałem od początku. Wiedziałem, kiedy przywiozłem cię do domu i popełniłem największy błąd swojego życia, kłamiąc ojcu przez telefon, że nie zgodziłaś się ze mną jechać.

Nie. Nie, nie, to nie mogła być prawda, nie mógł być zamieszany w to wszystko, nie on. Jego zdrada zabolałaby mnie o wiele bardziej od tej Evansów, Bree, Chrisa czy Santiago. Nie zniosłabym tego. Może miał rację, mówiąc, że okłamywałam samą sobie, bo powtarzałam te słowa jak mantrę, ale tylko dzięki temu jeszcze stałam o własnych nogach.

Kłamał, kłamał, błagałam, żeby kłamał. Nie wypowiedziałam tych próśb na głos, obawiając się, że pociągnie temat i mnie przekona, zadrwi z mojej naiwności, powie coś nieodwracalnego. Chciałam go z powrotem, prawdziwego Collina i nie zniosłabym myśli, że nigdy nikogo takiego tak naprawdę nie poznałam. Nie powstrzymałam łez, ale udało mi się zachować względne opanowanie, pytając:

— Dlaczego? Własnego ojca?

— Uwierzyłem w plan twojej host rodziny.

— Jaki plan? Plan zabicia mnie w Halloween?

— Nie chcieli cię zabić — parsknął głosem zniekształconym od śmiechu. Sapnął, nagle poważniejąc. — Ale teraz zmienią zdanie.

Zatopił mi kły w szyi. Wciągnęłam gwałtownie powietrze, co zdławiło mój krzyk. Byłam zbyt wstrząśnięta i zaskoczona, by próbować się wyrwać. Skupiłam się na omamiającym wrażeniu wiotczejącego ciała i gorącej krwi spływającej po skórze. Czułam, że zaraz stracę przytomność.

Wtedy ból wzmocnił się kilkakrotnie. Cała moja szyja aż po barki zajęła się ogniem. Kiedy chciałam krzyknąć, krzyk uwiązł mi w gardle. Kiedy chciałam zacisnąć dłonie, straciłam w nich czucie, kiedy chciałam zaczerpnąć tchu, pozbawiono mnie płuc. Tak to się skończy. Umrę. Urwie mi głowę jak tamtym ludziom, jak własnej siostrze. Nigdy nie poznam prawdy.

W okamgnieniu oderwał się od mojej szyi, prawdopodobnie rozrywając spory kawałek skóry. Wciąż byłam zbyt sparaliżowana, zszokowana, zbolała i przerażona, żeby drgnąć na milimetr, ale on najwyraźniej czuwał nawet podczas ataku, bo wystrzelił z pistoletu, zanim zorientowałam się, że go wyjął. Nie wiedziałam, czy kogoś trafił, wiedziałam natomiast, że ktoś przestrzelił mu serce.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro