Rozdział 41
W gardle czułam ogień piekielny, dysząc, charcząc i zanosząc się kaszlem. Pochyliłam się nad brzegiem kanapy w obawie, że zaraz zwrócę płuca. Kiedy pozbyłam się nadmiaru śliny, zauważyłam, że plwocina była podbarwiona sadzą, zupełnie jak moje ręce. Ręce, skóra, zniszczone ubranie. Włosy na pierwszy rzut oka nie wyglądały na popalone. W końcu ociekały wodą, kiedy to się stało.
Gdy atak ustąpił, starłam łzy z kącików oczu — przy okazji odkryłam, że miałam całą mokrą twarz — i złapałam się za pulsującą głowę. Szok związany z odzyskaniem przytomności był porównywalny do wylądowania w arktycznej wodzie przez spękany lód.
Przyuważyłam stolik zasnuty mniej lub bardziej wypełnionymi butelkami alkoholu, brudnymi kieliszkami i szklankami. Jakże chciałabym się ocknąć po zwykłym, nieskomplikowanym całonocnym piciu, gdzie jedynym moim problemem byłby kac.
Obudziłam się w piekle. W piekle, którego nigdy nie opuściłam.
— Coś ty zrobił? — wycedziłam ochryple przez zaciśnięte zęby. Chris obserwował mnie z fotela po drugiej stronie.
— Śniadanie.
Zerwałam się na równe nogi, chcąc się na niego rzucić. Uciekł z siedzenia, zanim zdążyłam to zrobić.
— Spokojnie! — krzyknął, unosząc dłonie. Nie w obronnym geście, tylko jakby próbował mi pomóc na odległość, kiedy wpadłam na stół, mając problem z orientacją przestrzenną. Szkło zabrzęczało przy stuknięciach, gwałtownie poruszone. — Nic nie zrobiłem. Teraz już wiemy, dlaczego jesteś w stanie podgrzewać ciecze.
Oddychając ciężko, ostatkiem sił powstrzymywałam się od ciśnięcia w niego butelką.
— Mówiłem ci, że M'innamorai zawsze „władają" więcej niż jednym żywiołem — kontynuował pospiesznie, zauważając moją kończącą się cierpliwość. — Jak widać, nie tylko woda cię nie zabije, ale i ogień.
Niewiele myśląc nad jego słowami, zamachnęłam się szklanką i rzuciłam nią w kominek.
Pamiętałam wszystko, ale moje myśli były jak zatopione w smole, która powoli się przerzedzała. Coraz więcej zaczynało do mnie docierać, wspomnienia uderzały ze zdwojoną siłą, otwierając wciąż tak świeże rany. Dostałam dreszczy, pochyliłam się impulsywnie, czując kłucie w boku. Chwiejnie podeszłam do żarzącego się ognia.
Opadłam bezsilnie na kolana, bez zastanowienia wsadzając w płomienie całe przedramię. W ten sposób mogłam potwierdzić teorię Chrisa. Zresztą nie dbałam o to, czy się poparzę.
Czułam narastające ciepło, potem gorąc, delikatnie pieczenie, takie na granicy bólu, ale nic więcej. Bardziej przeszkadzał mi żar, od którego moje oczy zaczęły łzawić, gardło dotkliwiej drapać, a płuca domagać się tlenu.
— No chyba jaja sobie robisz... — mruknęłam pod nosem, pokasłując.
Ręka po wyjęciu była pokryta jeszcze gęściejszym czarnym osadem. Zero poparzeń, żadnego zaczerwienienia. Oparłam się plecami o kamienną obudowę, parskając krótko, bo żrący posmak sadzy i dymu nie pozwalał mi na dłuższy wymuszony śmiech.
— Skoro nie woda, nie ogień, to co? — ryknęłam, a on wzruszył ramionami. — Mam wskoczyć w trąbę powietrzną, zakopać się pod ziemią? Powinieneś wiedzieć, jesteś...!
Zacięłam się, przypominając sobie, że właśnie nie, wcale nie. Nie był łowcą. Był kłamcą, jak wszyscy inni, których napotkałam na swojej drodze.
— Zamierzałem ci powiedzieć, ale nie od razu, kiedy...
— Więc zmyśliłeś to wszystko?
— Nie! Nie okłamałem cię, pominąłem tylko niektóre szczegóły.
— Niektóre szczegóły?! — Wstałam raptownie, zrobiłam kilka szybkich kroków i z całej siły kopnęłam w stół. Poleciał kilka metrów dalej, aż grzmotnął o ścianę, prawdopodobnie robiąc w niej dziurę i zostawiając za sobą szklaną ścieżkę. Część alkoholu rozlała się na stary, zmechacony dywan. — To, że jesteś wilkołakiem, to nie jest mały pieprzony szczegół! To, że moja ślina jest trująca, TO NIE JEST PIERDOLONY SZCZEGÓŁ!
Wyglądał na rozbitego pomiędzy natychmiastowym wzięciem się za sprzątanie narobionego przeze mnie bałaganu a próbą wytłumaczenia się. Może jedynie kombinował nad wymówkami.
— Skąd mogłem wiedzieć, że urządzicie sobie randkę? — Oderwał wreszcie wzrok od szklanego pola minowego. — Miał cię tylko nakłonić do wejścia do wody. Poza tym myślałem, że o tym wiesz!
— Skończ! Skończ, do cholery! Gdybym wiedziała, nie pocałowałabym cię na tej zasranej sofie!
Podeszłam i do niej, ale zanim zdążyłam ją posłać na drugi koniec pomieszczenia, stanął mi na drodze.
— Sądziłem, że się domyślałaś, że nie jestem człowiekiem i w ten sposób chciałaś mieć pewność, ale wyglądałaś na bardziej zainteresowaną tematem Julii, a później przyszła Pilar... — zawiesił głos. Odsunął się, widząc, jak napięłam wszystkie mięśnie, zacisnęłam usta i dłonie, nie mając już siły słuchać jego dennych tłumaczeń. Chciałam ukręcić mu kark, czułam się jak dynamit. — Mówię przecież, że i tak zamierzałem ci powiedzieć! Widoczność księżyca spadła poniżej osiemdziesięciu procent, długo bym przed tobą nie ukrył skuwania się łańcuchem w bunkrze.
Odpowiedziałam mu wiązanką przekleństw.
— To kara za zdradę — ciągnął, wciąż się cofając, kiedy szłam do przodu, kopiąc butelki lub to, co z nich zostało. — Zmieniono mi układ krwi na ujemny, zrobiono ze mnie Przeistoczonego, a jeśli kogoś zabiję, sam zginę. Dlatego nie mogę opuszczać domu w czasie, gdy nie kontroluję przemian. Kocham twoją kuzynkę, ale chcę ją znaleźć również dlatego, że tylko ona może odwrócić czar. Nikt inny się tego nie podejmie.
Dopiero tym zaskarbił sobie moją uwagę.
— Skoro Exodus potrafi zmieniać układ krwi, dlaczego nie pozmieniają ludziom z ujemnego na dodatni, żeby się nie przemieniali?
— W tę stronę jeszcze nikomu nie udało się tego zrobić. — Ostrożnie położył mi rękę na ramieniu, nakłaniając mnie do zajęcia miejsca na kanapie. — Łatwiej jest czynić zło. Dobro wymaga znacznie większego wysiłku.
— W takim razie skąd pomysł, że Julii się to uda?
— Bo ona musi tylko cofnąć rzucony czar!
Rozejrzałam się po pokoju, tak naprawdę bardziej pogrążając się w zamyśleniu niż zwracając uwagę na jego wystrój. Patrzyłam, ale nie widziałam. Zawładnęła mną paraliżująca obawa, że tak już będzie zawsze, że już nigdy nie będę w stanie spojrzeć na to miejsce, na jakiekolwiek miejsce w ten sam sposób. Moja głowa była zbyt przepełniona rozpaczą, bym mogła zaprzątać ją sobie nieistotnymi detalami.
Z tego, co wywnioskowałam, Julia nie była jedyną czarownicą, jaką znał Chris. Nie interesował mnie jego problem, ale może dzięki niemu znalazłabym rozwiązanie swojego. Ciężko mi się myślało, ciężko było łączyć wątki i powstrzymywać myśli zjeżdżające się tylko w jednym kierunku. Położyłam płasko dłonie na udach, bo znów zaczęły drżeć.
— Znasz jeszcze jedną czarownicę, tę, która zaklęła ten dom, by łowcy nie mogli nas w nim zobaczyć...
— To stara znajoma z Exodusu, nie pomoże mi w tej sprawie — uciął.
— Och, mam gdzieś twoją klątwę — sarknęłam, co chyba trochę go dotknęło. — Powiedziałeś, że niemal wszystko jest możliwe z syrenimi łuskami. Oskubiesz mnie z nich i zaniesiesz jej, żeby wskrzesiła Collina. Nawet nie próbuj kłamać! — dodałam pospiesznie, kiedy sapnąwszy, otworzył usta. — Wiem o nekromancji!
— Dziewczyno, nie oglądasz filmów? Nie wiesz, że igranie ze śmiercią zawsze źle się kończy?
— Nic mnie to nie obchodzi! Muszę to zrobić! Muszę coś zrobić, nie pozwolę mu tak po prostu...
Znów się zaczęło. Nie mogłam oddychać. Wciągałam łapczywie powietrze, ale ono zamiast trafiać do płuc, znikało gdzieś w próżni. Podniosłam się, żeby nie naciskać na przeponę, jednak w niczym to nie pomogło.
— Przykro mi. Nawet gdybym był na tyle niespełna rozumu, żeby na to przystać, poza Julią nie znam żadnej Czarownicy Cienia.
— A więc ją znajdź! — krzyknęłam w przypływie niekontrolowanej furii. Podążyłam za jego wzrokiem, który zatrzymał się na mojej nodze. Z wciąż niespokojnym oddechem rozerwałam materiał spodni i tak już przesiąkniętych krwią, zniszczonych oraz zbrudzonych sadzą. Dotknęłam rany, przyglądając się w oszołomieniu ciemnej mazi na palcach. — Jest fioletowa. Przecież... Jak to...?
Ilość niebieskiego ichoru w mojej krwi zwiększyła się na tyle, że zaczęła ona zmieniać barwę. Wiedziałam o takiej możliwości, ale to nie powinno mieć miejsca! Nie teraz, nie w tym przypadku, nie popełniłam morderstwa z premedytacją!
— No chyba nie pocałowałaś go przez przypadek.
— Ale nie wiedziałam, co się stanie! — zaprotestowałam histerycznie.
Westchnął, wstając, bym nad nim nie górowała.
— Masz wyrzuty sumienia, obwiniasz się o jego śmierć, przyjmujesz do wiadomości, że ty ją spowodowałaś. To wystarczy.
Zakręciło mi się w głowie, zrobiło jeszcze bardziej duszno. Od kiedy Pilar sprawiała wrażenie nieświadomej istnienia ichoru, łudziłam się, że może to zwykły wymysł, jedno z wielu kłamstw, którymi karmili mnie Evansowie. Tymczasem naprawdę płynął w moich żyłach i to w coraz większych ilościach.
Skuliłam się na fotelu, objęłam rękami nogi, dystansując się od wilkołaka. Kiedy w wiadomościach podano informacje o ciałach wyrzuconych na brzeg, Bree podejrzewała istnienie trzeciej syreny. Wtedy poinformowała mnie o wytwarzaniu saksytoksyny przez nas lub inne morskie stworzenia, nie miałam jednak pojęcia, że trucizna znajdowała się w ślinie. Ostrzegała też przed całowaniem, ale, dopóki nie zrobiłam tego z Christopherem, sądziłam, iż chodziło o sam akt. Nic się nie wydarzyło, przez co straciłam czujność.
Niesłusznie. Brak negatywnej reakcji u Chrisa mnie nie usprawiedliwiał. Nie byłam wtedy w syreniej skórze, powinnam chociaż to wziąć pod uwagę, zamiast później dać się ponieść emocjom, egoistycznym pobudkom i zaryzykować życiem Collina.
Saksytoksyna to jedno, jej występowanie w ślinie to drugie. Gdy Chris wyjaśnił, że te rzeczy są ze sobą powiązane, zrozumiałam, kto był winny śmierci Shane'a. Na imprezie Bree nie stała się jeszcze syreną. Mnie blokowała bransoletka, ale najwyraźniej zapobiegała tylko przemianie samej w sobie, skoro potrafiłam wbijać noże głęboko w drzewa, a rana na ręce po pękniętej szklance się zagoiła. Wystarczyło więc, że Shane napił się z mojego kubka... Czyżby zatem Bree miała wyrzuty sumienia przez to, że gdyby mnie tutaj nie ściągnęli, nic by się nie wydarzyło?
Bree. Nie mogłam zdzierżyć nawet myśli o niej, nie interesował mnie jej temat, ani to, co się z nią stało. Gdyby nie zachciało jej się pływać, nie musiałabym pokonywać lęku, Collin nie spotkałby się tam ze mną, nie weszlibyśmy do wody...
Nie chciałam o to pytać. Bałam się odpowiedzi, wszystko się we mnie zaciskało w głuchym proteście, niemal czułam krzepnącą krew i serce gubiące rytm, ale wydukałam, nie patrząc na niego:
— W jaki sposób odszedł?
— Dessie...
— Jak? Szybko? Powoli? Boleśnie? Muszę wiedzieć. Nie zasługuję na życie w błogiej nieświadomości.
Po chwili ciszy przeniosłam wzrok na wilkołaka, wmawiając sobie, że będę w stanie ocenić, czy powie prawdę.
— Przy takiej ilości i takim stężeniu to się stało, zanim zdał sobie z tego sprawę. Pocałunek syreny jest chyba jednym z najprzyjemniejszych sposobów na odejście.
— Boże, jednak jesteś koszmarnym kłamcą. — Przyłożyłam dłoń do skroni, chcąc zamaskować załzawione oczy, mimo zdradliwego tonu wypowiedzi. — W cholerę z wami wszystkimi! Gdybyś się nie uparł, gdybyś nie kazał mi jechać...
— Chcesz prawdy? — zirytował się. Może oskarżeniem, może tym, że znów zaczęłam się mazgaić. — Jego los był przesądzony. Wkrótce zahipnotyzowany sam by cię znalazł, nieświadomie doprowadzając do ciebie łowców. Zabiłabyś go prędzej czy później, tego nie da się przeskoczyć!
Przestałam bezmyślnie przyglądać się ziemi schowanej pod paznokciami. Nie godziłam się z jego wersją wydarzeń, nie zamierzałam jej zaakceptować, ale jeśli dobrze zrozumiałam, co próbował przez to powiedzieć...
— Ty... ty go tam ściągnąłeś. Wiedziałeś, że słyszał mój śpiew! Wiedziałeś, na co go narażasz, dobrze wiedziałeś, jak to się skończy!
Coraz bardziej podminowany pokręcił powoli głową, choć nie miało to nic wspólnego z zaprzeczeniem.
— Myślisz, że żywiłaś do niego prawdziwe uczucia? Albo on do ciebie? — prychnął. — To tylko iluzja, nic więcej.
Wstałam butnie z fotela, posyłając go z trzaskiem na podłogę. Chris nie miał prawa wiedzieć, co czułam, ani usiłować mi wmawiać, że było inaczej. Zanim zdążyłam mu to wykrzyczeć pomiędzy obelgami, opuścił pokój niczym tchórz, a ja, poszatkowana psychicznie i emocjonalnie, nie miałam siły go ścigać. Wylądowałam na dywanie pośród odłamków szkła, ponownie zanosząc się płaczem.
Nie robiłam nic. I właśnie to powoli mnie zabijało.
Doszłam do wniosku, że sama woda krzywdy mi nie zrobi, z kolei jej brak — jak najbardziej.
Leżałam. Egzystowałam. Straciłam poczucie czasu, świadomości zachowały się tylko resztki. Tkwiłam w czymś w rodzaju półsnu, tak bym to nazwała. Moje życie nie dzieliło się już na dzień i noc, aktywność i spoczynek, cały czas byłam gdzieś na pograniczu. Traciłam zmysły, zupełnie jak kiedyś u Evansów — mój wzrok diametralnie się pogorszył: spoglądając z łóżka na drugi koniec pokoju, dostrzegałam wyłącznie rozmazane kontury. Podobnie stało się ze słuchem. Uświadomiłam to sobie, gdy pewnego razu słońce wymykające się spod zaciągniętych burgundowych zasłon dało mi znać o poranku, a nie trel ptaków. Przestałam słyszeć kroki nadchodzącego Chrisa, skrzypienie schodów i podłogi. Pogrążyłam się więc w ciszy i względnej ślepocie, dzięki czemu byłam zmuszona wysłuchiwać własnych myśli, przebywać z samą sobą, najbardziej znienawidzoną przeze mnie istotą na świecie.
Za domem znajdowała się dwudrzwiowa klapa prowadząca pod ziemię. Kilka stromych schodków, chropowate kamienne ściany, wilgoć i chłód, a przede wszystkim ciemność. Myślałam o niej, o tym, kiedy nadejdzie i czy rozróżnię ją, tę wieczną, od spowodowanej całkowitą utratą wzroku. Niby już raz zginęłam, podgrzewając benzynę w samochodzie do temperatury powodującej samozapłon, niby miałam eksplodować wraz z pojazdem, spłonąć żywcem, tymczasem zatrułam się tlenkiem węgla, uprzednio tracąc przytomność. Nic z tego nie pamiętałam. Huk i tyle, koniec, czarna dziura aż do przebudzenia. Żadnego światełka w tunelu, żadnego życia śmigającego przed oczami.
We wspomnianej „piwnicy" Chris przykuwał się za szyję do ściany i zawsze kazał komuś zamknąć grube, metalowe drzwi od zewnątrz. Robił to, gdy jasność księżyca wynosiła mniej niż osiemdziesiąt procent, a więcej niż pięćdziesiąt, ponieważ wtedy nie kontrolował przemian następujących po jego wschodzie, co zdarzało się zwykle od sześciu do ośmiu razy w miesiącu. Teraz, leżąc na łóżku, przypominałam sobie dźwięk potężnego łańcucha, brzęk metalu o metal, klaustrofobiczne pomieszczenie przeszyte pustą samotnością, nie mogąc się jednak zdobyć na współczucie.
Zeszłam tam tylko raz. Miejsce za bardzo przypominało mi jaskinię tortur Chase'a, choć było znacznie ciaśniejsze i nie wypełniała go woda.
Widziałam różne przerażające sceny: jak płonęłam w samochodzie, widziałam języki ognia zjadające mnie kawałek po kawałku, innym razem tonęłam we krwi, zajmowałam miejsce Chrisa dwa piętra niżej, siedziałam w akwarium, gdzie przeprowadzano na mnie eksperymenty, krwawiłam ichorem, polowałam na ludzi...
Widziałam też dobre rzeczy. Alternatywną rzeczywistość, w której ja byłam zwykłą Polką na wymianie, Collin zwykłym, ŻYWYM Amerykaninem i to ta ostatnia wizja zmuszała mnie do otworzenia oczu i drgnięcia, by ją przepędzić. Bałam się, że się w tym zatracę i zwariuję, zapomnę, gdzie tak naprawdę utknęłam i co zrobiłam. Nie chciałam zapomnieć. Nie zasługiwałam na taki luksus.
Nadeszła ostatnia kwadra, kiedy to księżyc nie jaśniał już wystarczająco, by umożliwić wilkołakom przemianę. Gdyby Chris nie wrócił do ludzkiej postaci na czas, zostałby w ciele wilka aż do pierwszej kwadry, a więc przez ponad dwa tygodnie. Mogłam mieć jeszcze dwa tygodnie spokoju...
Nie słyszałam, jak wszedł. Dowiedziałam się o tym, dopiero gdy szarpnął moje ramię. Jego głowa była tylko niewyraźną plamą, głos stłumionym szumem. Wziął mnie na ręce, łapiąc za nogi i kark, po czym w błyskawicznym tempie pobiegł do łazienki, gdzie twardo wylądowałam w zimnej wannie. Odkręcił prysznic na całą moc.
Czekałam. Czekałam, aż chłód rozejdzie się po moich nogach, przekształci je w rybi ogon, aż zrogowaciała skóra nawilży się, odnowi, wytworzy śluz. Napiłam się wody wprost z kranu. Pozwoliłam sobie na dawkę tej energii witalnej w płynie, bo chwilowo potrzebowałam odzyskać pełnię sił. Zmysły wróciły niemal natychmiast.
— Słoneczko, musisz się ogarnąć — powiedział, siląc się na spokojny ton, ale ściągnięta niepokojem twarz go zdradzała. — Mam dla ciebie dobrą nowinę.
— Wiesz, jak przywrócić mu życie?
— Jej, odezwałaś się. Robimy postępy. — Posłał mi uśmiech, kładąc dłonie na brzegu wanny. Wiele dni temu przestałam mówić, bo nie mogłam znieść brzmienia własnego głosu. Nie chciałam w ogóle otwierać ust. — Nie wiem, ale...
— Więc nie masz dobrej nowiny.
Przeczesał dłonią włosy, nie odrywając oczu od mojego ogona. Po raz pierwszy mógł się mu dokładnie przyjrzeć, nie po ciemku, nie w pośpiechu. Długi brak dostępu do wody odbił się na jego stanie. Łuski poszarzały, stały się matowe, mętne, odniosłam też wrażenie, że nie pokrywały tak dużej części podbrzusza, jak w oceanie. Płetwa wyglądała na dziwnie postrzępioną, a błony między palcami na nadzwyczaj wątłe.
— Odżyj, ubierz się i zejdź na dół. — Odsunął się, dając znać, że zamierza pozwolić mi pobyć chwilę samej. — Kupiłem dobrą szkocką.
— Nigdy więcej nie tknę alkoholu — oznajmiłam tonem tak surowym i oschłym, że aż się zatrzymał.
— Dlaczego?
— Bo może gdybym go wtedy nie wypiła — doszczętnie zmiażdżyłam w ręce króliczą łapkę, którą odczepiłam mu po drodze — zrobiłabym więcej — nareszcie byłam w stanie wyczuć jego krew! — żeby — włożyłam wszystkie świeżo nagromadzone siły w podniesienie jej temperatury — was — Chris uderzył kolanami o podłogę, poczerwieniały krzyknął, łapiąc się za głowę — powstrzymać!
Przestałam, kiedy już zwijał się na kafelkach. Jeszcze przez dłuższą chwilę się nie poruszył, dochodząc do siebie.
Wyciągnęłam kurek, zakręciłam wodę.
— Podaj mi ręcznik.
Podniósł się z rozwagą. Napotkawszy moje spojrzenie, zrobił, o co go poprosiłam, wpadając jeszcze na szafkę i przytrzymując się ściany.
Zrzuciłam przemoczone ubranie. Nie chciało mi się wycierać łusek, to było zbyt czasochłonne i wymagające cierpliwości, więc po prostu odparowałam wodę z mojego ciała. Wyszłam z wanny, owijając się ręcznikiem i bez słowa wróciłam do łóżka.
Wszedł do pokoju chwilę po mnie, trzymając się na dystans. Miętolił w dłoni pozostałości króliczej łapki, mrucząc coś do samego siebie.
— Nawet się nie ubierzesz? — rzucił.
— Nigdzie się nie wybieram, więc co za różnica?
Potarł oczy.
— Jak twoje udo?
Tym razem nie odpowiedziałam. Niech interpretuje milczenie, jak chce.
Od wejścia do oceanu rana goiła się zdecydowanie szybciej. Założyłam jednak, że to nie sprawka czasu spędzonego w wodzie, a tego, czego się w niej dopuściłam. Collin zmarł, a ja dzięki temu miałam wracać do zdrowia?
Rozdrapywałam ją, zanim doszłam do fazy, w której ledwo mogłam się poruszyć. Obecnie czułam bardziej dyskomfort aniżeli ból, do tego wyłącznie przy zginaniu nogi.
Chris nie dał za wygraną. Podszedł do łóżka, opierając się łokciem o słupek podtrzymujący baldachim.
— Znalazłem ci łowcę gotowego się z tobą wszczepić.
Planowałam go ignorować, ale tego nie mogłam puścić mimo uszu.
— Ty chyba jesteś jakiś opóźniony w rozwoju. Myślisz, że po tym wszystkim zaufam kolejnemu łowcy? Myślisz, że chcę mieć z wami coś wspólnego?
— Twoja krew wróci do normalnej barwy, nie będziesz stanowić zagrożenia, Exodus nie będzie mógł cię skrzywdzić — nie ustępował.
— Czy ty nie rozumiesz, że już milion razy oddałabym się w ich ręce, gdybyś nie zamontował tych pieprzonych zraszaczy dookoła domu? — warknęłam, przykrywając się kołdrą. Jeszcze chwila i go stąd wykurzę. Nareszcie miałam asa w rękawie. — Gdyby nie twoje pieski na posyłki niepozwalające mi się oddalić na pół kilometra?
— Będziesz mogła skontaktować się z rodzicami. Pod nadzorem, ale przynajmniej dasz im znać, że żyjesz i wszystko gra.
Żyję. Wszystko gra. Co za wierutne kłamstwa.
Teraz już nie miałabym odwagi, choć z całego serca pragnęłam ich usłyszeć, porozmawiać. Ich córka nie żyła. Wolałam, żeby wierzyli w to, w moje nielegalne mieszkanie gdzieś z Julią, czy cokolwiek im naopowiadali, niż żeby dowiedzieli się, kim się stałam i co zrobiłam. Nie miałabym odwagi, nie mogłabym, nie dałabym rady. W myślach już słyszałam głos mamy, śmiech taty, ich radość, bo tak by zareagowali, nie zaczęliby krzyczeć, nie byliby źli, nie musiałabym słuchać wykładu, żalów, rozpaczy i panicznych błagań o powrót do domu, po prostu cieszyliby się z tego zwykłego telefonu, z jakiegokolwiek kontaktu. Nie zasługiwałam na nich. Nie zasługiwałam na nikogo.
Zniszczenie króliczej łapki Chrisa dało mi poczucie kontroli. Zyskałam nad nim władzę, przez co straciłam ochotę na tkwienie w łóżku przez okrągłą dobę jak słaby, bezsilny więzień.
Stopniowo zaczynałam przekonywać się do pomysłu ze wszczepieniem. Wciąż nie zamierzałam dzwonić do rodziców, ale pragnęłam mieć taką opcję. W ten sposób wyznaczyłabym sobie jakiś cel, nadając swojemu pustemu życiu sens. To chyba taka ludzka ciągota, żeby wszystkiemu obierać znaczenie.
Choć Chris mnie o to nie prosił, zabierałam jego zielnik i każdego dnia wędrowałam wąską ścieżką między drzewami gdzieniegdzie ogołoconymi już z liści, jałową ziemią pokrytą zaledwie kępkami trawy, między spalonymi, rozkładającymi się chatami, aż docierałam do lasu. Tam kamienista droga prowadziła pod górę.
Za każdym razem przemarzały mi stopy w cienkim obuwiu, palce kostniały z zimna, kręgosłup bolał od ciągłego schylania się. Kto by pomyślał, że listopad w Kalifornii będzie tak chłodny? Może to specyfika górzystego terenu. Taszczyłam tę ciężką biologiczną Biblię, przeszukiwałam ją, studiowałam strona po stronie, zrywałam napotkane rośliny tylko po to, by pod koniec dnia wyrzucić je wszystkie. Nigdy żadnej nie przyniosłam do domu.
To nie było jak terapia, bardziej jak pokuta. Chciałam robić coś bezcelowego, kompletnie pozbawionego sensu. Tak, jak Syzyf taszczył kamień, ja spędzałam godziny na zimnie, przeczesując teren, porównując listki, łodygi, korzenie. Skupienie na szukaniu i wykopywaniu roślin pozwalało mi się oderwać od natłoku myśli. To był mój sposób na ukaranie samej siebie, który momentami graniczył z natręctwem.
Czasami łapałam się na bezmyślnym nuceniu pod nosem jakichś przykrych melodii. Wtedy zawsze przebiegał mnie dreszcz, zaczynałam się płochliwie rozglądać w obawie, że jednak napatoczy się jakiś człowiek, który usłyszy mój śpiew i historia zatoczy koło. Na szczęście nikogo nie spotkałam.
Kilkakrotnie chciałam pobiec w stronę oceanu. Chociaż może nie tyle chciałam, ile czułam taką potrzebę. Słyszałam w uszach jego szum, fale uderzające o brzeg, zderzające się ze skałami, dopiero po chwili orientując się, że to tylko szmer opadających liści.
Nawet gdybym spróbowała, nie dałabym rady czającym się wszędzie wilkołakom. Brakowało mi samozaparcia, wiary w siebie, determinacji. Nigdy żadnego nie widziałam, ale były tam, obserwowały mnie. Czułam na sobie ich wzrok.
— Dziś nikt stąd nie wychodzi ani tu nie wchodzi. — Chris zablokował mi drogę do wyjścia, kiedy, jak co dzień, wybierałam się z reklamówką i zielnikiem pod pachą na zbiory. — Wiesz, jaki mamy dzień?
— Twojego zgonu, jeśli się nie przesuniesz.
Skrzyżował ręce. Zachciało mu się zgrywać twardziela.
— Jest piątek.
— Wybacz, nie mam nastroju na balowanie. — Odepchnęłam go i szarpnęłam za klamkę, ale zatrzasnął drzwi z jazgotem. Tynk posypał się między nami.
— Trzynastego dnia miesiąca — dodał naprędce, zanim zdążyłam zareagować.
Kiedyś bym go wyśmiała, teraz nie mogłam z siebie wykrzesać nawet szyderczego uśmiechu.
— Ja codziennie mam piątek trzynastego — rzuciłam na odchodne.
Tego dnia zapuściłam się w dalsze rejony, jakby chcąc zrobić mu na przekór, chociaż przecież nie był świadom zakresu moich wędrówek. A może jednak ktoś składał mu raport?
Dzień był wyjątkowo chłodny, przez noc na trawie osiadł szron, a ziemia twardniała, nie ułatwiając mi roboty. Wydmuchiwałam parę z ust, co chwilę pocierałam zaczerwienione z zimna ręce.
Przyzwyczajona do względnej ciszy przerywanej wyłącznie ćwierkaniem ptaków i szuraniem butów o glebę, myślałam, że dostałam urojeń na dźwięk świstu zwieńczonego stuknięciem.
Podniosłam anemicznie głowę. W drzewie tuż obok mnie pojawiła się wciąż drgająca strzała.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro