Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 40

Światło dalekiej latarni odbijało się w oczach Collina, ciepły oddech muskał mój policzek. Zrobiłam się senna, mogłabym zamknąć powieki i zasnąć w jego ramionach. Zamiast tego pocałowałam go.

Sama do końca nie wiedziałam, co mnie podkusiło. Tłumaczyłam to sobie tym, że znajdowaliśmy się zbyt blisko siebie, oboje przemoczeni, kipiący z emocji i wrażeń. Każde z nas miało problem z odnalezieniem się w nowej sytuacji, każde zostało nakłonione do zrobienia czegoś wbrew własnej woli — on miał za zadanie, o ironio, nauczyć syrenę pływać, ja musiałam pokonać lęk.

Zaczęłam delikatnie, powściągliwie, jakbym próbowała się przekonać, czy jego usta były równie słone, co moje. Kiedy pocałunek przybrał na intensywności, znalazło się w nim wszystko: przeprosiny, wdzięczność, ale i pożegnanie. Każde niewypowiedziane słowo, cały nagromadzony żal. Z bolesną świadomością, że nigdy więcej się nie zobaczymy, korzystałam z tych ostatnich chwil tak zapalczywie, jak gdybym w ten sposób mogła znaleźć wyjście z sytuacji. Tej między nami oraz każdej innej, która wydawała się go nie mieć.

Gdzieś w środku tego kojącego chaosu zorientowałam się, dlaczego to zrobiłam. Nie tylko dlatego, by mu ulżyć, podziękować i w pewien sposób zwieńczyć naszą znajomość. Pocałowałam go, bo tego chciałam, co uświadomiłam sobie w najgorszym możliwym momencie. Teraz, akurat teraz, gdy dobrze wiedziałam, że nie mogłam go mieć, teraz kiedy kazałam mu zapomnieć o swoim istnieniu. Świetne wyczucie czasu, Des. Jak zawsze.

Może to jedynie moja bujna wyobraźnia, może za bardzo się wczułam, bo, wprawdzie nie otworzyłam oczu, ale przysięgłabym, że woda zaczęła wrzeć.

Ocknęłam się w głębinie. Gdybym od razu nie zlokalizowała brzegu czy dna, pewnie zaczęłabym bardziej panikować — moim największym koszmarem, poza tonięciem samym w sobie, zawsze było stracenie orientacji w wodzie; zgubienie się w nicości, gdzie wszystkie cztery kierunki świata się zacierały, gdzie niemożliwym stawało się odróżnienie góry od dołu czy boku. Podobny lęk ogarniał mnie na myśl o znalezieniu się na otwartym oceanie bez śladu lądu w zasięgu wzroku. Bezpieczniej czułabym się w samym sercu pustyni.

Tętno mi przyspieszyło, gdy zrozumiałam, że to nie był tylko kolejny sen. Nie pamiętałam pożegnania z Collinem, co gorsza — nie wiedziałam, na jak długo urwał mi się film. Zemdlałam? Mózg nie wytrzymał nadmiaru bodźców? Niewykluczone, skoro odbierałam je tak wyostrzonymi zmysłami, jakby sam Walter White mnie czymś naszprycował.

Przebywałam dobre dziesięć metrów od brzegu. Jeszcze nigdy nie dopłynęłam tak daleko i głęboko. W pobliżu nie znajdował się Collin ani żaden inny człowiek, przez co nagle poczułam, jak bardzo byłam zdana sama na siebie. Zawładnęła mną paraliżująca obawa, że jeśli nie dam rady wydostać się na ląd, nikt mnie nie znajdzie. Przynajmniej nie prędko.

Trochę nam nie wyszły te korepetycje z pływania. Cóż, nie spodziewałam się takiego obrotu spraw. Wciąż nie miałam pojęcia, co robić, jak się poruszać. Odgarnęłam włosy, które otoczyły mnie jak klosz, swobodnie unosząc się wokół mojej głowy i spojrzałam w dół. Łuski ogona mieniły się odcieniami fioletu, przechodząc w głęboką czerń. Może w innym życiu, gdybym nie utożsamiała go z symbolem całego nieszczęścia, jakie na mnie spłynęło, potrafiłabym spojrzeć na niego pod nieco innym kątem i określić innym przymiotnikiem niż „obrzydliwy". Ale nie teraz. Zwłaszcza widząc nad wyraz ciemną krew, wyzierającą ze swędzącej już rany na lewym boku. Zignorowałam jej kolor, uznając, że gojenie się miało wpływ na barwę.

W końcu zebrałam się na poruszenie płetwą. Zrobiłam to zbyt gwałtownie i zaczęłam opadać do tyłu, więc instynktownie machnęłam rękami, usiłując złapać równowagę.

Czułam się jak koń na wrotkach. Moje ruchy były potwornie nieskoordynowane, raz zbyt niemrawe, za chwilę zbyt nagłe. Im dłużej to trwało, tym większą czułam frustrację i przerażenie. Poprzysięgłam, że zabiję Chrisa, jak tylko się stamtąd wydostanę. Chyba wyłącznie ta myśl dodawała mi sił do dalszych nieustannych prób, ona oraz brak alternatywy. Mogłam próbować do skutku albo tkwić bezczynnie w jednym miejscu, czekając na zbawienie.

Po dłuższym czasie, kiedy to już dawno rozpłakałabym się z bezsilności, gdyby tylko pod wodą dało się płakać, zdołałam wychwycić rytm. Poruszając miarowo wyciągniętymi ku górze rękami, ogonem, płetwą i tak naprawdę całym korpusem, wypłynęłam na powierzchnię.

Tak przywykłam do jaśniejącego krajobrazu oceanicznej toni, jej wielobarwności i ogromu szczegółów, że już zapomniałam, jak jałowo wyglądał brzeg, jak noc utrudniała widzenie. Mimo to zderzenie z rzeczywistością tym razem nie przypominało niespodziewanego wybudzenia się z cudownego snu. Przyniosło mi ulgę. Szybko przyzwyczaiłam wzrok do ciemności.

Migoczące światła na wybrzeżu zmusiły mnie do podwodnej podróży. Najwyraźniej ktoś tam był, a nie chciałam zostać zauważona. To pewnie uwłaczające, ale przeciętny pływak dałby mi radę w oceanie.

Płynięcie do brzegu ciągnęło się w nieskończoność, dystans malał w ślimaczym tempie. Ciało chroniło mnie przed niską temperaturą wody, sprawiając, że przebywanie w niej było dość... przyjemne, biorąc pod uwagę okoliczności. Czułam delikatne mrowienie aż po czubek płetwy, lekkość, cieszyłam się z każdego płynniejszego ruchu. Miałam czas, by rozmyślać nad tym, co się stało. Tylko nad czym tu myśleć? To koniec. Nigdy więcej nie mogę się z nim skontaktować. Pozostawało mi mieć nadzieję, że wymazanie pamięci w czymś pomoże i Collin nie zostanie skazany na samotność do końca swoich dni.

Zatrzymałam się jakieś trzysta metrów od miejsca, w którym weszłam do oceanu, przy drodze prowadzącej do domu Chrisa. Modliłam się, żeby wkrótce wrócił i zaczął mnie wypatrywać, bo niespecjalnie miałam ochotę na nagą wędrówkę przez te wszystkie ścieżki, bagna oraz pola. Przynajmniej Pilar powinna wyczaić moją lokalizację. Po raz pierwszy doceniłam jej wyostrzone zmysły.

Planowałam ich poinformować, że mimo skrupulatnych poszukiwań nie znalazłam Bree. Trudno powiedzieć, na co chłopak liczył, ale moje zmęczenie sięgało zenitu, umiejętności pod wodą były nikłe i nie zamierzałam przeczesywać oceanu wzdłuż i wszerz, byle znaleźć kogoś, kto przyczynił się do zmienienia mojego — i nie tylko mojego — życia w istne piekło.

Bezskutecznie próbowałam wygramolić się na brzeg, tonąc w rozmiękczonej ziemi, bagnie rodem ze Shreka. Może rzeczywiście Pilar usłyszała moje stękanie, może po prostu zauważyła mnie z oddali, ale chwilę później dotarła tam wraz z Chrisem.

Kiedy podszedł bliżej i mi się przyjrzał, zrzedła mu mina. No tak, spodziewał się, że wrócę z Bree.

— Pomożesz mi wyjść, czy jedynie będziesz się tak gapił?

Bez słowa chwycił mnie za rękę, ale mieszanka śliskiego błota ze śluzem wytwarzanym przez moją skórę zdecydowanie nie ułatwiała zadania. Kiedy wreszcie wylądowałam na trawie, wrócił do zaparkowanego w pobliżu samochodu po ręcznik i ubrania.

— Wiesz, co tam się dzieje? — spytałam Pilar w międzyczasie, zaniepokojona ilością świateł oraz miejscem, w którym się zebrały. Migały na niebiesko-czerwono w towarzystwie syren alarmowych. Coś stało się akurat w pobliżu odcinka, gdzie weszłam do wody, tylko kawałek dalej, na bardziej dostępnej przestrzeni. Ogarniał mnie coraz silniejszy niepokój, nieposkromione wrażenie, że coś było nie tak.

Zadziwiające. Leżała przed nią istota, którą prawdopodobnie widziała po raz pierwszy w życiu, a ona, zamiast wpatrywać się w płetwę, przyglądała się mojej twarzy.

— Wiem — odparła.

Wiem. I tyle. Czekałam zniecierpliwiona na jakieś rozwinięcie, ale wcale się do niego nie kwapiła. Odwróciła się na pięcie, gdy zażądałam wyjaśnień.

Chris dał mi chwilę na zmycie z siebie błota i wysuszenie ogona. Nic nie powiedział, ale wyraźnie zniecierpliwiony wzdychał ciężko, z rękami w kieszeniach rozpiętej kurtki przechodził z miejsca na miejsce, a wzrok latał mu po całej okolicy.

— Szukałam Bree, ale nigdzie jej nie... — zaczęłam, stanąwszy znów na równe nogi.

— Bree jest już bezpieczna, wsiadaj do auta — ponaglił mnie, pchnął lekko ku samochodowi, kiedy ja się jeszcze nawet porządnie nie ubrałam!

„Bezpieczna". Co to znaczy „bezpieczna"? Znaleźli ją, wyciągnęli z wody, przetransportowali gdzieś, odesłali do domu? Tyle zachodu, wykłócania się... Ech, przestałam nad tym główkować, kiedy przypomniałam sobie, że dopóki nie zamierzali jej zabrać do Instytutu Krzysztofa dla Utalentowanej Młodzieży, nic mnie to nie obchodziło. Martwiłam się o kogoś innego.

— Najpierw zadzwoń do Collina — naciskałam. Fakt, że nie pamiętałam jego wyjścia na ląd, był co najmniej niepokojący. Dostałam dreszczy nie tylko przez brutalny wiatr i mokre włosy, z których wciąż spływała ciurkiem woda, ale i z nerwów. Co, jeśli spędził w lodowatym oceanie zbyt wiele czasu? Co, jeśli właśnie próbowali go odratować? Nie mogłam tak myśleć, ale nie umiałam przestać. — Chcę wiedzieć, czy dotarł do domu w jednym kawałku.

— Nie widzisz, że tam są ludzie? Chcesz, żeby ktoś cię rozpoznał? Wsiadaj, zadzwonimy w drodze. Nic mu nie jest.

Wręcz wepchnął mnie na siedzenie z niebywałą siłą. Przypadkiem, kątem oka zwróciłam uwagę na swoje odbicie w bocznym lusterku — tym, które się ostało. Serce mi zadrżało na widok cienkich, kilkucentymetrowych żyłek rozchodzących się od moich ust w kierunku policzków i brody. Natychmiast wyszłam z pojazdu, po czym nachyliłam się do odbicia. Żyłki wtapiały się w skórę, a wargi były sine, podobnie zresztą do języka. Wyglądałam jak upiór.

Podświadomie połączyłam fakty, świadomie odgrodziłam się od nich murem.

Nie byłam w stanie się ruszyć, choć kazali mi wracać na miejsce. Nie byłam w stanie nalegać na wykonanie telefonu, przerażona odpowiedzią, która zdawała się unosić na wietrze wśród szelestu liści. Szum przypominał ten zasłyszany przeze mnie w oceanie, tyle że tym razem zrozumiałam go aż za dobrze.

Bez jakiejkolwiek reakcji, na sztywnych jak kłody nogach ruszyłam w stronę świateł.

— Zwariowałaś?! — Chris podbiegł i chwycił mnie za przedramię stalowym uściskiem.

Musiałam wiedzieć.

— Dzwoń w tej chwili! — wrzasnęłam histerycznie, próbując się wyrwać. Na próżno. — Słyszysz?! Dzwoń!

Głos mi się łamał, coraz bardziej zmieniając każdy kolejny rozkaz w żałosne błaganie. Otworzyłam ponownie usta, ale tym razem nie zdobyłam się na żaden dźwięk. Nie musiałam. Spojrzałam na niego zaszklonymi oczami, a i bez tego wiedziałby, o co chciałam zapytać. Puścił mnie powoli, z nadzwyczajną ostrożnością. Wyraz jego twarzy złagodniał. To było jak cios wymierzony w płuca, bo współczucie oznaczało, że nie chodziło tylko o niezostanie rozpoznaną przez funkcjonariuszy.

— Pocałowałaś go? — mruknął tak cicho, że cudem zdołałam usłyszeć, co powiedział. Przeszukałabym ocean centymetr po centymetrze, byle zmienić znaczenie jego słów. Byle nie zmierzał do tego, czego się obawiałam, a co moje ciało zaczynało rozumieć, zanim pozwoliłam tej informacji przesiąknąć do rozsądku.

Nie musiałam nawet potrząsać głową, by poznał odpowiedź. Nabrał powietrza, zamykając oczy, z każdym takim gestem doprowadzając mnie na skraj szaleństwa. Widząc, że nie byłam w stanie nic z siebie wydusić, wyjaśnił tonem przepełnionym ledwo wstrzymywaną goryczą:

— Twoja ślina jest śmiertelnie trująca! Myślałaś, że po co syreny wabią mężczyzn? Jak ci się wydaje, w jaki sposób zabijają?

Świat zawirował, a w uszach narósł pisk. Kiedy myślałam, że zemdleję, treść żołądkowa podeszła mi do gardła i zwymiotowałam cały wypity alkohol na trawnik.

Gdybym nie straciła kontaktu z rzeczywistością, może bardziej zwróciłabym uwagę na fakt, że to Pilar kazała mu się uciszyć. Chyba jednak wyłącznie z powodu znajdujących się nieopodal ludzi, którzy mogli go usłyszeć.

— Łżesz — wymamrotałam, zbierając się do kupy, choć to było jak próba ulepienia czegokolwiek z suchego piasku. Chwytałam się ostatniej deski ratunku, tak naprawdę całą sobą wypierając nieuniknioną prawdę. Popchnęłam go, nieomal tracąc przy tym równowagę. — Przecież cię pocałowałam, a tobie nic nie jest!

Objął się ramionami, wyglądał, jakbym przyparła go do muru. Naprawdę mogłam mieć rację? Kłamał? Czyżby próbował mnie nastraszyć, żeby odwrócić moją uwagę od czegoś innego?

O wiele za szybko zrobiłam sobie nadzieję i o wiele za szybko urosła do tak ogromnych rozmiarów.

— Ale Collin był człowiekiem — wydusił w końcu. Uniósł koszulkę, ukazując kawałek brzucha. Dopiero po chwili zrozumiałam, co mi pokazywał: jedynym śladem po draśnięciu nożem była zaschnięta plamka krwi na materiale. Skóra całkowicie się zagoiła. — A ja jestem wilkołakiem.

Zaczęłam biec ku karetce, nie zastanawiając się nad niczym. Niczym. Zanim Chris mnie doścignął, zaryłam kolanami w ziemię. Upadłam, bo nie byłam w stanie dłużej przebierać nogami.

Nie docierał do mnie ból uda. Nie docierało do mnie nic, poza tym, że pozbawiłam człowieka życia i niezależnie od tego, ile jeszcze razy powtórzę „nie", krztusząc się własnymi łzami, jak mocno wbiję palce w ziemię oraz jak bardzo zapragnę cofnąć się w czasie czy zająć jego miejsce, niczego nie zmienię.

Chciałam umrzeć. Naprawdę chciałam, żeby ktoś wyrwał mi serce, bo nie mogłam już tego znieść. Czułam skurcz w każdej części ciała, zapierającą dech udrękę, katując się wspomnieniami i wyobrażeniami. Obracałam w myślach wszystko, co o nim wiedziałam, by zaraz zrozumieć, że nie wiedziałam nic. Nawet nie jeden procent tego, kim naprawdę był i już nigdy, przenigdy nie będzie mi dane go bliżej poznać. Mnie, jego znajomym, rodzinie, nikomu.

Z jednej strony byłam świadoma po stokroć bardziej, niż bym chciała, a z drugiej nie potrafiłam pojąć, jak ktoś mógł w jednej chwili, dosłownie parę minut — godzin? — temu istnieć, rozmawiać, być tak niesamowicie namacalnym, a w drugiej zniknąć z powierzchni Ziemi. Nigdy więcej się nie odezwać, nigdy więcej nie uśmiechnąć, zostawić świat tak pustym. Nigdy nie pozna swoich prawdziwych korzeni. Jego rodzice będą zmuszeni pogrzebać własnego syna. Nigdy nie wyślą go na studia, nigdy nie zobaczą, jak...

Dyszałam tak ciężko, że oddech przerodził się w świst. W jednej sekundzie tyle bolesnych, wdrążających się w duszę myśli, w drugiej kompletna nicość. Czułam się, jakbym oszalała, jakbym przekroczyła jakąś barierę, zza której nie było już odwrotu. Czyż nie miałam racji? Czy ktokolwiek dopuściwszy się morderstwa, zdołał odzyskać chociaż cząstkę utraconego człowieczeństwa?

— Ta trucizna — zaszlochałam. Powtórzyłam, gdyż Chris nie zrozumiał za pierwszym razem. Mój widok musiał być horrendalnie przykry, bo cała wcześniejsza złość z niego uleciała. Siedział kawałek dalej, pilnując mnie, bym nie wbiegła w paszczę lwa, jednak dobrze wiedział, że nie zasługiwałam na pocieszanie. Wiedział, że nie zdołałby ani on, ani nikt, nie istniały takie słowa, które mogłyby choć odrobinę... — Jak się nazywa?

— Saksytoksyna.

Myślałam, że znałam cierpienie. Miewałam złamane serce, poważne rodzinne konflikty, gdzie już wtedy oskarżano mnie o zabicie kuzyna, bywałam świadkiem kłótni rodziców tak zaciętych, że pragnęłam uciec z domu, zostałam opuszczona przez swoją najlepszą przyjaciółkę, gdy ta uciekła do Stanów. Na wymianie przeżyłam piekło — od życia w nieustannej niepewności, wśród kłamstw i obłudy, przez przemianę w coś, czego przez bardzo długi czas nie potrafiłam wypowiedzieć na głos, odkrycie prawdy, której tak naprawdę wcale nie chciałam znać, o świecie, w którym nie umiałam dłużej funkcjonować. Zostałam obdarta nie tylko z łusek, ale przede wszystkim z bezpieczeństwa, jakiegokolwiek oparcia, kontaktu z rodziną, z kimkolwiek bliskim czy choćby wartym zaufania, ale nic, absolutnie nic, czego doświadczyłam, nie równało się z tym. To tak, jakbym straciła grunt pod nogami, nigdy nie mając przestać spadać.

Podniosłam się i, powłócząc nogami, zrobiłam kilka kroków przed siebie. Szłam jak w transie, widząc tylko zlepek barw, niekształtne formy, czując wyłącznie oblepiające mnie mokre włosy, drżące ręce, łomot w głowie. Twarz miałam gorącą od łez. To było jak sen. Dlaczego to nie był sen? Dlaczego?

— Dessie...? Dokąd się wybierasz?

— Chase miał rację — łkałam głosem nabrzmiałym od łez. — Powinien był mnie zabić. Powinien był mnie zabić, kiedy miał okazję!

Tym razem zrozumiał aż za dobrze. Nie miałam sił się opierać, po prostu nie miałam sił, więc z dziecinną łatwością przerzucił mnie przez ramię jak szmacianą lalkę i posadził na tylnym siedzeniu samochodu.

Czas zwolnił. Przestałam kontaktować. Nie myślałam, nie rozumiałam, nie istniałam, a jednak wciąż żyłam. Wciągnęłam pospiesznie haust powietrza, jakby miał być moim ostatnim, podciągnęłam stopy na siedzenie i wrzasnęłam. Prawdopodobnie. Szyby samochodu nie zachrzęściły, nie pękły, sypiąc się po karoserii tak, jak tego oczekiwałam. A jednak w jakiś sposób dawałam upust złości, czułam, jak tornado emocji powoli, niczym powietrze delikatnie spuszczane z balonika, opuszczało moje ciało, mój umysł, moje serce.

Trzęsłam się, bo chyba wszystko wokół się trzęsło. Ktoś kazał mi przestać. Ktoś krzyczał, żebym wysiadła z auta, walił w drzwi, ale ja byłam zamknięta wewnątrz i nie miałam zamiaru dłużej tego znosić. Nie mogłam. To mnie przerosło.

— Odsuń się — powiedziałam stanowczo, gdy stłukł okno.

Moje ostatnie słowa i ostatni uczynek. Ostatnim, co zobaczyłam, były puste oczy Chrisa, zaraz zanim obrócił się, szarpiąc Pilar, by uciekała wraz z nim jak najdalej od wozu. Wiedział, co robiłam, wiedział, że nie mógł temu zapobiec. A może wcale nie chciał? Usłyszałam huk tak głośny, jakby piorun roztrzaskał się o dach pojazdu, kiedy samochód eksplodował ogniem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro