Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 4

Głos wyrwał mnie z koszmaru, ale nie rozbudził w pełni. Wciąż zamroczona, przewróciłam się leniwie na drugi bok. Upiorna scena zdążyła ulecieć z pamięci, a jej miejsce zastąpiła niezbyt trzeźwa myśl: „oczywiście, że ktoś jest w domu".

Myślałam, że obudziło mnie uczucie spadania, ale szybko okazało się, że nie to było głównym powodem. Kiedy uchyliłam minimalnie powieki, w egipskich ciemnościach ledwo dostrzegłam, jak ktoś w pośpiechu zaciągał wertykale i zamykał okna w dość śmieszny sposób, przesuwając je w bok. Dałabym sobie głowę uciąć, że zapadłam po prostu w kolejny sen — przecież gdybym naprawdę się obudziła, patrzyłabym teraz na ścianę ze swoją tablicą korkową i mapą Stanów Zjednoczonych.

Ach, no tak...

Przypomnienie sobie, że już nie byłam w Polsce, zajęło przerażająco długą chwilę. Czułam się, jakby ostatnia doba była jednym długim męczącym koszmarem.

— Co ty robisz w moim pokoju? — wybełkotałam, nie mając siły choćby usiąść. Zorientowałam się, że powiedziałam to po polsku.

– Cicho! – syknął Chase zadziwiająco donośnie jak na polecenie, które wydawał. – Ktoś jest w domu.

Stał ze skrzyżowanymi ramionami, patrząc na mnie niecierpliwie. Co on znowu wymyślił? Czego niby oczekiwał? Cała ta sytuacja wyglądała tak nierealnie, że zastanawiałam się, czy aby przypadkiem dalej nie śnię.

– Dzięki za ostrzeżenie. – Okryłam się ciaśniej kołdrą, nadal nie rozumiejąc, czego ode mnie chciał. Chase nie ruszył się z miejsca. – Jeśli zamierzasz patrzeć, jak śpię, to uczciwie ostrzegam, że będę chrapać.

– Słyszałaś, co powiedziałem? Wstawaj i chodź.

– Nigdzie nie idę. Zamknę się od środka.

– Dziecko wyłamałoby ten zamek. No już!

Pociągnął za kołdrę, sprawiając, że prawie wylądowałam na podłodze.

– A mogę najpierw założyć spodnie? – warknęłam zirytowana do granic możliwości. Już zdążył okazać brak barier, ciągając mnie po sklepie i szarpiąc na parkingu, a teraz jeszcze wtargnął mi do sypialni w środku nocy.

Lepiej, żeby naprawdę ktoś się włamał, bo jeśli Chase żartował, to marny jego los.

Naciągnęłam opieszale wczorajsze dżinsy, podniosłam się z łóżka i podeszłam za nim do drzwi. Byłam pewna, że próbował zrobić mi otrzęsiny, a nie miałam nastroju na nic, co nie wiązało się z odpoczynkiem. 

Właściwie dopiero widząc uchwyt pistoletu wystający ze spodni Chase'a zrozumiałam, co było grane.

Cholera, przyjechałam do kraju, w którym posiadanie broni przez obywateli nie jest niczym niespotykanym, a Evansowie dodatkowo mieszkali w lesie, nie powinno mnie więc dziwić, że host brat miał spluwę. Zastygłam jednak w bezruchu jak sparaliżowana.

– Trzymaj się blisko i ani słowa – powiedział, kładąc rękę na gałce. – Nie zapalaj świateł.

Wychodząc, jeszcze nie byłam do końca przytomna. Głowa pulsowała mi z niewyspania i ostatnie, czego chciałam, to nocne wędrówki po domu. Nie miałam siły dopytywać, co dokładnie Chase miał na myśli – kto był w środku? Włamywacz? Czego szukałby akurat w moim pokoju? Często zdarzały im się takie sytuacje?

Schodziłam za nim po omacku, wciąż przekonana, że to jakiś dowcip. Chase poruszał się ostrożnie jak kot, z bronią w pogotowiu – jeśli udawał, to wczuł się na medal.

– Zaczekasz w piwnicy, zanim sprawdzę dom – rzucił szeptem, a mną aż wstrząsnęło.

– Chyba cię pogrzało.

– Cicho!

Nie zejdę z nim do żadnej pieprzonej dźwiękoszczelnej piwnicy. Miałam ochotę cofnąć się i pójść do pokoju host siostry.

– Gdzie jest Bree? – szepnęłam, jednak Chase to zignorował. Spojrzałam na pistolet, który trzymał w dłoniach. – Jeśli robisz sobie ze mnie jaja, lepiej szykuj się na dziesięć miesięcy piekła. Bo to raczej nie jest prawdziwa broń, co?

Chase odwrócił się, zatkał mi usta ręką i przycisnął do ściany. Wwiercał się nienawistnym wzrokiem w moje wielkie z zaskoczenia oczy.

– Zaraz cię zaknebluję, jak się nie zamkniesz – wycedził niemal bezgłośnie, a jednocześnie tak dosadnie, że odebrało mi mowę. Czułam na twarzy jego ciepły oddech i przełknęłam ślinę.

Rozległ się dźwięk czegoś, co uderzyło o podłogę, a potem od niej odbiło. W ciszy hałas wybrzmiał kilkakrotnie głośniej i zjeżył mi włosy na całym ciele.

Chase nie czekał ani chwili. Jednym susem pokonał resztę schodów i zanim zdążyłam pojąć, co się dzieje, wystrzelił. Huk boleśnie przeszył mi uszy. Mrowił pod czaszką jak ożywiony dzwon. Zacisnęłam dłoń na poręczy, kamieniejąc ze strachu. Czy to się działo naprawdę?

On rzeczywiście miał broń. Strzelił do kogoś z broni. Ktoś był w domu.

Na sztywnych nogach zeszłam ze schodów i z sercem w gardle dołączyłam do Chase'a w salonie. Działałam na autopilocie, jakby szok odciął mi dostęp do części mózgu odpowiedzialnej za świadome podejmowanie decyzji.

Spodziewałam się rozlanej krwi i trupa, a zastałam... ciemność. Drażniący smród prochu w powietrzu. Szukałam po omacku włącznika światła gdzieś na ścianie, ale gdy już go znalazłam, nie działał. Odważyłam się podejść bliżej Chase'a, który coś do mnie powiedział. Nie wiedziałam co, bo zbyt głośno szumiała mi w uszach krew.

Księżyc wpadał do pomieszczenia przez sięgające sufitu szklane, tarasowe drzwi i rozświetlał podłogę. Podążając za wzrokiem blondyna, dostrzegłam coś na niej. Zwierzę. Martwe. Kota? Nie...

– To tylko szop – rzucił, jakby czytając mi w myślach. – Pieprzone szkodniki.

Nie wiedziałam, czy powinnam czuć ulgę, że to nie człowiek, złościć się na Chase'a, czy współczuć zwierzęciu. Spojrzałam na host brata z mieszanką tych emocji.

– Czy to jest jakiś chory żart? – wydukałam, nadal tak roztrzęsiona, że nic innego nie przyszło mi do głowy.

– Wracaj do łóżka.

Wyszedł, nim zdążyłam zaprotestować.

Parsknęłam śmiechem pozbawionym radości. Jeśli tak wyglądała pierwsza noc, to rok zapowiadał się ciekawie.

Z głową ciężką od doznań odeszłam od drzwi tarasowych. Kiedy indziej odważę się spojrzeć, jaki to basen będzie mi spędzał sen z powiek przez najbliższe miesiące. Na dziś miałam dość wrażeń.

Z tego wszystkiego potwornie zaschło mi w gardle. Ruszyłam po coś do picia, rozmyślając, czy bardzo się na mnie pogniewają, jeśli wezmę sobie jedno z piw, które widziałam w lodówce. Wydarzenie sprzed chwili powinno być wystarczającą okolicznością łagodzącą. O ile Chase w ogóle przyzna się Dayenne do tego, co zrobił, gdy ta rano wróci z pracy.

Mijając schody, usłyszałam dochodzący z kuchni hałas. Jakby ktoś otworzył okno.

– Chase? – zawołałam.

Dźwięk ustał, ale nie doczekałam się odpowiedzi. Coś było nie tak.

– Chase?! – krzyknęłam głośniej.

Gdzie on zniknął?

Potworna myśl uderzyła mi do głowy: a jeśli ktoś wpuścił do domu szopa dla zmyłki?

Sięgnęłam po pierwszą rzecz, jaka wpadła mi w rękę: kanciasty wazon. Wyrzuciłam z niego kwiaty i wylałam wodę na wykładzinę, pierwszy raz wdzięczna za jej obecność na podłodze. Z sercem w gardle podchodziłam do kuchni – musiałam się przekonać, że to tylko wiatr i rozbujana wyobraźnia, a nie ktoś, kto wykończył host brata i teraz szedł po mnie. Jeśli Chase nie wyolbrzymiał z zamkiem, to we własnym pokoju wcale nie byłabym bezpieczniejsza.

Gdy tylko zobaczyłam postać jedną nogą będącą już w kuchni, a drugą jeszcze na parapecie, zamarłam. Wydarłam się wniebogłosy, wołając Chase'a. 

— Destiny, spokojnie! — odezwał się.

Wpadłam plecami na ścianę, ściskając wazon tak mocno, aż pobielały mi knykcie.

— Skąd znasz moje imię?! Coś ty za jeden?!

— Flynn! Flynn. Przyjaźnię się z Chase'em. Przyszedłem do niego.

Nie widziałam dobrze jego twarzy, bo stał obrócony bokiem, nie patrząc w moją stronę ani przez moment, a wciąż panował mrok. Wbijał wzrok w ścianę.

Bree chyba wspominała o nim wczoraj. Mógł znać znajomych Evansów, ale to wcale nie znaczyło, że był jednym z nich. W tak niewielkim mieście z całą pewnością wszyscy słyszeli o rodzince mieszkającej w środku lasu — a skoro spryciarz rzeczywiście wpadł na podrzucenie szopa, równie dobrze mógł podawać się za kumpla domownika. Tylko skąd znał moje imię...? Czyżby całe Lafayette wiedziało, że przyjechałam?

– I odwiedzasz go w środku nocy, wchodząc oknem?! Masz mnie za idiotkę?!

– Ależ skąd, doceniam dociekliwość. Przyda ci się ta cecha, choć pewnie uprzykrzy Chase'owi życie. Wchodzę oknem, bo zamknął drzwi. – Wzruszył ramionami. – Ale nie przede mną.

Otworzył szafkę i wyjął z niej szeleszczące opakowanie. Z kolejnej wyciągnął trzy kubki, po czym uruchomił czajnik elektryczny. Wyraźnie wiedział, gdzie co jest, choć to jeszcze nie znaczyło, że mówił prawdę.

Próbowałam wypatrzeć, czy miał przy sobie broń, ale słabe światło wlatujące oknem padało głównie na mnie. Dyskretnie starałam się zlokalizować sztućce. Nie znajdowałam się w zasięgu szuflad, w których mogłyby leżeć.

Zobaczyłam pojemnik na noże obok tostera, mniej więcej w połowie drogi między nami. Doskoczenie do niego było ryzykowne, zwłaszcza jeśli przybysz już podążył za moim spojrzeniem i myślał o tym samym.

– Udowodnij. 

Wewnętrznie szalałam z nerwów, a jego nagły śmiech tylko to wzmógł. Wciąż unikał kontaktu wzrokowego, patrząc gdzieś w bok. Miałam ochotę się odwrócić, żeby zobaczyć, co też takiego ciekawego tam widział, ale może to była jego taktyka: stracę na chwilę kontrolę nad sytuacją, co on wykorzysta i odbierze mi jedyną broń.

– Że znam Chase'a? Blondyn, zielone oczy, takie trochę kocie, skóra muśnięta słońcem, jakby się urwał ze „Słonecznego patrolu"...

– Czy ja mam „debilka" napisane na czole? – przerwałam mu ostro. – To, że wiesz, jak wygląda, nie znaczy, że się znacie!

– To co mam ci powiedzieć, jego znak zodiaku? Ulubiony kolor? Aktorkę porno? Mogę się podzielić bardziej skandalicznymi faktami, ale po pierwsze urwałby mi za to łeb, a po drugie w ciągu kilku godzin nie poznaliście się jeszcze na tyle, żebyś mogła ocenić, czy mówię prawdę. Czekaj, wiem! — rzucił, zanim zdążyłam mu odpyskować, już bardziej wkurzona niż wystraszona. — Spotkaliśmy się wczoraj. No, prawie. Wybacz, że nie mogłem wstać i się przywitać, ale, jak pewnie zauważyłaś, miałem mały problem.

Poczułam, jak krew odpłynęła mi z twarzy.

Rany boskie, to chyba rzeczywiście był on. W tamtym magazynie w Los Angeles widziałam go z dość sporej odległości, tylko przez ułamek sekundy i tak wykrzywionego, że nie miałam stuprocentowej pewności, ale chociaż zaczynaliśmy do czegoś dochodzić.

Nawet jeśli to był ten sam gość, to jeszcze wcale nie znaczyło, że zwał się Flynn i przyjaźnił z Chase'em. Ci dwaj zdecydowanie nie wyglądali na przyjaciół. Równie dobrze mógł tu dzisiaj wtargnąć z chęcią zemsty za wczoraj, cokolwiek tam się odbyło.

Dreszcz przeszył mnie na wskroś. To by miało sens.

– Zadzwoń do niego. – Zaczynałam się niecierpliwić. Coś było nie tak. Ani razu na mnie nie spojrzał, a nawijał, jakby grał na zwłokę. Ręka zaczynała mnie już boleć od trzymania jej w górze, a jeszcze trochę i wazon wyślizgnie się ze spoconej dłoni. – Już.

Spuścił nieznacznie głowę, ale nie kwapił się do podniesienia telefonu.

— Jak Boga kocham, przywalę ci z tego wazonu! Dzwoń!

Starałam się psychicznie przygotować do tego, że będę musiała to zrobić, ale bałam się, że nie dam rady. Że mnie uprzedzi, że nie trafię, że wyrwie mi go z ręki, że go złapie i odda tak, że się nie pozbieram.

Zaryzykowałam. Rzuciłam się w kierunku noży i chwyciłam za rękojeść. Szarpiąc niemal na oślep, pociągnęłam cały pojemnik. Wylądował z koszmarnym brzękiem na twardej posadzce.

Chłopak westchnął teatralnie.

– No dobra, dobra, ale będzie na ciebie.

Niemal pisnęłam, gdy się schylił. Chwycił komórkę i zaczął wybierać numer.

— Włącz głośnik — poinstruowałam, kiedy usłyszałam pierwszy sygnał.

Pokazał mi ekran ze zdjęciem naburmuszonego kota i podpisem „Kanalia".

W zasadzie na tym etapie już byłam skłonna mu uwierzyć.

– Co znowu? – odezwał się głos z telefonu, wyraźnie poirytowany i należący do Chase'a.

— Destiny jest obok — powiedział natychmiast chłopak podający się za Flynna. — Możesz potwierdzić, że mnie znasz, żeby przestała mi grozić wazonem?

Chase prychnął do słuchawki.

– A co, boisz się jej?

– Boję się Dayenne – przyznał Flynn. – To jej ulubiony wazon.

– Na litość boską, każ Winterhood iść do łóżka i chodź za dom.

– Trzyma też nóż, ale może po prostu jest głodna. Czy to już pora śniadaniowa w Polsce?

Rozłączył się.

– Za kogo ten typ się uważa? – Odłożyłam nóż na blat.

  Wypuściłam wstrzymywane powietrze i odetchnęłam z ulgą. Rozluźniłam ręce. Nie czułam się głupio, bo miałam wszelkie powody, by sądzić, że się tu tak po prostu wkradł i, szczerze mówiąc, to bardziej trzymałoby się kupy. Jak Chase mógł zostawić przyjaciela cierpiącego takie katusze?  

— Najwyraźniej mamy różne definicje przyjaźni — skomentowałam. Fakt faktem, wiedziałam, że w USA szastano terminem „przyjaciel" nawet względem osób poznanych pięć minut temu, ale wciąż nie pojmowałam, co się tam wydarzyło.

Flynn podszedł do mnie. Teraz gdy stał blisko i już nie musiałam się martwić o własne życie, mogłam mu się lepiej przyjrzeć, ale w kiepskim świetle zwróciłam uwagę właściwie tylko na jego kolorowe ubranie i żółtawe soczewki w oczach, jak w jakimś cosplayu. Zastanawiałam się, czy też był w wieku host brata, bo zdecydowanie nie wyglądał na dwadzieścia trzy lata. Mógłby chodzić ze mną do szkoły.

— Słowa, jakich szukasz, to chyba „przepraszam, że prawie rozwaliłam ci wazon na głowie". — Sięgnął po niego i odłożył na szklany blat. Zawiesił na nim wzrok.

Zaśmiałam się, bynajmniej nie rozbawiona. Nerwy mnie jeszcze całkowicie nie opuściły, serce wciąż biło w szaleńczym rytmie.

— Może frytki do tego? — prychnęłam drwiąco. — Co Chase ci zrobił w tamtej melinie? Dlaczego się go słuchasz? — dopytywałam, idąc za nim krok w krok, gdy zmierzał ku drzwiom wyjściowym. Życzę mu powodzenia z wykonaniem kolejnego zadania. Przekonana, że szop był tylko szopem, chciałam zobaczyć, po co Chase wołał go na tyły i ani mi się śniło wracać do łóżka.

— Jest cała twoja — powiedział na odchodne z pokrzepiającym uśmiechem, ale nie skierowanym w moją stronę.

Dostrzegając jeszcze jednego typka, który wyszedł z cienia i minął się w progu z Flynnem, zrozumiałam, że chodziło o mnie.

— Siema! Jestem Jamie — przywitał się wesoło, podchodząc do mnie żwawo i mierzwiąc mi włosy.

Odsunęłam się niemrawo, wciąż zszokowana ostatnimi wydarzeniami i natłokiem informacji. Przekręciłam niepewnie głowę, zaskoczona jego brytyjskim akcentem. Dzięki wielkiemu oknu znajdującemu się tuż obok nas mogłam lepiej mu się przyjrzeć: urodę miał typowo latynoską — brwi gęste i równie ciemne, co oczy, dość wydatne usta. Kwadratową szczękę pokrywała kilkudniowa szczecina, a w uchu dostrzegłam niewielki kolczyk. Wystające spod białej koszulki tatuaże znów przypomniały mi o sytuacji z magazynu. On był tym, który pomógł Flynnowi. Co się wydarzyło między tą trójką?

— A ja jestem...

— Święta — przerwał mi. — Musisz mieć anielską cierpliwość, jeśli chcesz wytrzymać z Evansami. — Jego uśmiech rozświetlił kuchnię. — Jesteś też Polką, dziewczyną, która zeskoczyła Chase'owi z motocykla i...

— Nazywaj mnie po prostu Des.

Pokręcił głową.

— Będę cię nazywał Hoodie.

Poczułam ścisk w żołądku. Julia czasem nazywała mnie podobnie, polskim odpowiednikiem – Kapturkiem.

Dużo czasu spędzałyśmy w lesie — pod namiotem, na biwaku z jej starszymi znajomymi, w domku na drzewie, który zbudował mój tata. Zdarzało nam się dla hecy chodzić tam nocą. Na takie wypady zawsze zakładałam swoją ulubioną, czerwoną bluzę. Kuzynka wymyśliła to przezwisko raczej w złośliwym kontekście, nawiązując do „Czerwonego Kapturka". Przeze mnie rzucałyśmy się w oczy.

Jamie jednak po prostu zdrobnił moje nazwisko.

Zalał kawę, której zapach rozniósł się po całym pomieszczeniu. Postawił dwa kubki obok siebie; zgrywał barmana — napełniał je na zmianę. Po cholerę? I dlaczego w ogóle parzył ją w środku nocy? Bree ostrzegała, że urządzają sobie próby o dziwnych porach, ale żeby aż tak?

– Kawy? – zaproponował Jamie.

– O tej godzinie?

– W Polsce jest środek dnia. Tak jak w Anglii – powiedział, na co nieco się ożywiłam. Słyszałam po jego akcencie, że musiał stamtąd pochodzić i teraz dostałam potwierdzenie. Urodziliśmy się w tym samym kraju. Przez tę myśl poczułam się odrobinę bliżej domu. – Też mam jet–laga.

– Też przyleciałeś wczoraj?

Podrapał się w brodę.

– Trochę wcześniej. Dziesięć lat temu. – Otworzył lodówkę. – To może piwa?

Obserwowałam go z rosnącym zdziwieniem. Przypominał nadpobudliwego dzieciaka, którym musiałam się zajmować, żeby uzbierać pieniądze na ten wyjazd, tylko w wersji prawie dwumetrowej, co jeszcze bardziej podkreślało komizm zachowania Jamiego. Zębami pozbył się kapsla i podał mi butelkę, omijając rozsypane na ziemi noże.

– Ćpałeś coś?

Uśmiechnął się zagadkowo, patrząc w sufit.

– Chciałbym.

– Ileż można na ciebie... – zaczął Chase, wchodząc do kuchni. Przerwał, gdy zobaczył mnie siedzącą na blacie i noże rozwalone na podłodze. Wziął drugi kubek z kawą, ale zawahał się. – Nie dosypaliście tu soli?

Jamie błysnął zębami.

– Ja nie, ale nie ręczę za Hoodie.

– Bez obaw. – Pociągnęłam łyk pszenicznego piwa. Smakowało tak przebrzydle, że z trudem zapanowałam nad twarzą. – Gdybym miała ci czegoś dosypać, nie byłaby to sól.

– Na co ona tu jeszcze czeka? – burknął Chase, wciąż stojąc do mnie plecami, czym strasznie mnie zdenerwował.

– Na pewno nie na dalsze rozkazy, dupku.

Obrócił się zaszokowany.

– Co ty do mnie powiedziałaś?

– Jeśli nie podoba ci się to, co słyszysz, to przecież zawsze możesz mnie zakneblować.

Jego kumpel próbował wstrzymać śmiech, ale tylko pogorszył tym sytuację i zarechotał jeszcze głośniej.

– Jamie, zaczekaj w piwnicy – rzucił do niego, nie spuszczając ze mnie chłodnego wzroku. 

Chase sięgnął po kubek i wziął siarczysty łyk. Nie minęła sekunda, jak wypuścił go z ręki i w akompaniamencie tłuczonej porcelany, doskoczywszy do zlewu, włożył gębę pod bieżącą wodę.

— Stary... — Jamie obserwował go z konsternacją. Sam sączył swoją kawę bez problemów. — Nic nie dosypywałem!

Kiedy host brat oderwał się od zimnego strumienia, łypnął na mnie w taki sposób, jak gdybym to ja była temu winna.

– Miło cię było poznać, Hoodie – powiedział Jamie, postanawiając się ulotnić, jak Chase nakazał.

Zostałam sama ze wściekłym Chase'em. Wiedząc, czym wcześniej groził czy choćby przez sam fakt, że posiadał pistolet – i nie wahał się go używać – powinnam czuć niepokój. Najwyraźniej jednak wyczerpałam całe jego pokłady w momencie, gdy ośmieszyłam się, uciekając przed host bratem na drzewo. Od tamtej pory czułam przy nim jedynie irytację i teraz bardzo chciałam dać jej upust.

– Będę miała kłopoty? – spytałam zaczepnie w odpowiedzi na jego groźną minę. Napiłam się jeszcze, powoli przyzwyczajając język do słodowego posmaku.

– Zamierzasz tak się do mnie odzywać przez cały rok?

– Zależy. Zamierzasz częściej wpadać do mojego pokoju z bronią w środku nocy, grozić kneblowaniem i zamykaniem w piwnicy?

Wyrwał mi z ręki butelkę i odstawił z hukiem na blat.

– Nie jesteś już w Polsce. Tutaj można legalnie pić alkohol od dwudziestego pierwszego roku życia.

– To był alkohol? – Uderzyłam się w czoło. – O, ja głupia. Smakował jak kiepska gazowana herbata. Mój błąd. Ale coś ci powiem. Wszystko jest legalne, dopóki nie dasz się złapać.

Sięgnęłam po butelkę. Rzuciłam mu bezgłośne wyzwanie, zanim przystawiłam ją do ust.

W tamtej chwili chciałam mu po prostu nadepnąć na odcisk i zobaczyć, do czego Chase się posunie, skoro zachowywał się tak, jakby to on tu wszystkich rozstawiał po kątach.

Zamiast zabrać piwo, tym razem przytrzymał i przechylił je wyżej, gdy piłam, przez co trunek wylał mi się na twarz i prawie się nim zakrztusiłam. Wypuściłam alkohol z ręki, a on roztrzaskał się na podłodze, która wyglądała już jak istne pobojowisko.

Chase nachylił się do mnie.

– Więc następnym razem nie daj się złapać.

Spojrzałam na niego z zaintrygowaniem. Dostrzegłam przy okazji, że był czymś upaprany – farbą czy inną jasną mazią, która zdobiła jego skórę jak piegi i posklejała włosy.

– Mop i ścierki są w schowku. – Skinął w jego kierunku. – Posprzątaj i idź spać. Masz za sobą ciężki dzień. Zbieraj siły na kolejne.

Niemal brzmiało to jak groźba. I pewnie dokładnie taki był zamiar – żebym zaprzątała sobie niepotrzebnie głowę, snuła teorie i popadała w paranoję.

– A pójdziesz ze mną? – zapytałam słodko. Za słodko, przez co od razu zwietrzył podstęp i nie zaszczycił mnie nawet zdziwionym spojrzeniem. – Warować pod drzwiami, żeby żaden krwiożerczy szop się nie wdarł?

Chase westchnął ciężko. Zanim to jednak zrobił, miałam wrażenie, że kąciki jego ust lekko drgnęły i w ten sposób tylko chciał zamaskować uśmiech.

– Oby krwiożercze szopy były twoim największym zmartwieniem, Winterhood. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro