Rozdział 37 część 2/3
Na szczycie pagórka las się przerzedził, co można by uznać za dobry znak — wyszliśmy z głębi, zbliżaliśmy się do celu — gdybym nie wiedziała, że czekało nas obejście całego miasta. Oraz gdyby drzewa nagle nie stały się niższe, bardziej posępne i całkowicie ogołocone z liści.
W związku z tym okolica powinna się chociaż nieco rozjaśnić, a ja miałam nieodparte wrażenie, że mrok tylko się pogłębiał. Spojrzałam w niebo, ale zdradziecki księżyc skrył się za chmurami. Nagle ogarnęło mnie uczucie przerażenia, że lada chwila spadnie deszcz i utknę na trawie pośród tych ponurych pni z powykręcanymi konarami i gałęziami, które momentami aż za bardzo przypominały dłonie jakiejś zjawy.
Na otwartej, górzystej przestrzeni wiatr miał większe pole do popisu. Tak dokazywał, że nie tylko szczypał w uszy, ale dodatkowo ranił je swoim zawodzeniem. Wtórowało mu brzęczenie łańcuchów z kajdanków wciąż przytwierdzonych do moich dłoni — zdołałam je wyrwać ze ściany, jednak obręcze nadal okalały nadgarstki. Do tej pory mi to nie przeszkadzało, ponieważ ten dyskomfort był niczym w porównaniu z bólem rannej nogi czy myśli wwiercających się w mózg, teraz natomiast poczułam się jak skazaniec.
Nie ufałam Chrisowi i w tamtym momencie byłam całkowicie pewna, że po tym, co odstawił Chase, już nigdy nikomu nie zaufam. Zniknięcie Pilar — która, Matko Boska, okazała się wilkołakiem — z pola widzenia zdecydowanie nie dodawało mi otuchy.
— Gdzie jest Pilar? — spytałam szeptem, a Chris natychmiast mnie uciszył. Machnął ręką, ale nie wiedziałam, czy zrobił to w jakimś konkretnym celu.
Po chwili jednak kątem oka dostrzegłam ruch nieopodal, między drzewami. Wzdrygnęłam się, cała zesztywniałam ze strachu, dopóki nie zauważyłam, że był to wilk. Chris nie zareagował na jego obecność, więc założyłam, że Pilar wróciła do zwierzęcej postaci.
Pomknęła szybko naprzód — może uznała, że w ten sposób prędzej dotrze na miejsce, może wygodniej jej było biec na czterech łapach. Próbowałam sobie przypomnieć, co Bree mówiła o wilkołakach i ich przemianach w zależności od faz księżyca, ale wszystko wyleciało mi z głowy. Zastanawiałam się tylko, jaki wpływ wywierały na kolor jej krwi tudzież usposobienie oraz czy tak po prostu właśnie zostawiła gdzieś ubranie. Ja w końcu miałam tylko to jedno, którego dolna, przesiąknięta krwią część nadawała się już tylko na śmietnik.
Chris zakazał mi rozglądania się na boki i obracania, co odniosło odwrotny skutek — ciągle o tym myślałam i chciałam to zrobić. Skupiałam się na tym, żeby za nim nadążać, ponieważ nie dość, że stopy miałam przemarznięte w cienkich butach i poranione przez wciąż tkwiące w nich igły sosnowe czy drobne kamyki, to jeszcze obuwie było przynajmniej o rozmiar za małe. Nie byłam jednak dość odważna, by przystanąć.
Szłam za nim krok w krok, aby nie natrafić na pułapkę. Maszerował żwawo i pewnie, jakby miał w rękach latarkę, chociaż nie mógł widzieć wiele więcej ode mnie. Może po prostu świetnie znał ten teren. Co wcale nie było dobrym znakiem.
Nagle rozległo się donośne skowyczenie, tak bliskie, choć dochodzące jakby z oddali, tak nieludzkie, ale też nienależące do żadnego znanego mi zwierzęcia. Wycie zjeżyło mi włos na karku i dodało siły w stawianiu kolejnych kroków, choć czułam się, jakbym chodziła po nie rozżarzonych, a lodowatych, zamarzniętych węglach, bo jedyne, co płonęło, to moja rana na udzie.
Po lewej stronie, na którą odważyłam się rzucić okiem, wyrosły jakieś moczary, bajora, niewielkie zbiorniki wodne, gdzie prawdopodobnie znajdowało się więcej błota niż wody. Pomyślałam, że wycie, które przed chwilą usłyszeliśmy, mogło dochodzić właśnie z nich, a to przepełniło mnie niepokojem. Chris znów nie zareagował, szedł naprzód, całą swoją uwagę poświęcając stawianiu odpowiednich kroków. A przynajmniej takie sprawiał wrażenie z tyłu.
Przeszło mi przez myśl, że może wcale nie słyszał tego, co ja. Może ten „las" mącił ludziom w głowach, doprowadzał ich powoli do szaleństwa. Albo, co bardziej prawdopodobne, po prostu popadałam w obłęd.
Był moment, gdy czułam, że dłużej nie dam rady — z już nawet nie rosnącego, a kurewsko dokuczliwego bólu i strachu, które zarazem uniemożliwiały mi dalszą drogę i skłaniały do niej. Lęk przed zostaniem tam w pojedynkę wygrał. Kiedy chwilowo zwolniłam, Chris ciągle szedł przed siebie, oddalając się niebezpiecznie. Nie zauważyłby, gdybym została w tyle. Pewnie nie zorientowałby się aż do całkowitego wyjścia z tego lasu. Jeśli chciałam uciec, to była moja okazja, ale, choć nie powinnam i wcale tego nie chciałam, czułam się bezpieczniej przy nim niż samej.
Chciało mi się ryczeć z ulgi, kiedy w końcu wydostaliśmy się na zewnątrz. Od razu było widać, że nastawał dzień, noc dobiegała końca, chociaż to wcale nie taka dobra wiadomość: mogłam zostać rozpoznana, a po tej gadce miałam — chyba wcale nie takie mylne — paranoiczne wrażenie, że wszyscy chcieli mnie dopaść. Odnosiłam je już wcześniej, wiedząc o Exodusie i jego ludziach wtapiających się w tłum, ale tym razem nic ich nie powstrzymywało. Wręcz przeciwnie.
Nikt mnie tu nie zna, nikt mnie tu nie zna, nikt mnie tu nie zna. Ulice były puste, może z dwa razy w oddali przejechał jakiś samochód. Nie przejmowałam się swoim wyglądem, zakrwawionymi spodniami i zwisającymi z nadgarstków łańcuchami, bo przecież nastał dzień po Halloween — wiele osób będzie wracać z imprez w przebraniach.
Tak długo szliśmy pogrążeni w absolutnej ciszy, że nawet świergot ptaków wydał mi się czymś niesamowicie głośnym. Zapomniałam, że mogłam się już odezwać i, właściwie, zanim ponownie odnalazłam język w gębie, dotarliśmy już do jakiegoś domu.
Chris niespodziewanie zawrócił, prawie wpadając na mnie. Pobiegłam za nim, ponieważ wystraszyłam się, że kogoś zobaczył.
— Łowca? — wydusiłam półszeptem.
Pokręcił głową.
— Kot.
— Co? — Myślałam, że się przesłyszałam. Miałam nadzieję, że się przesłyszałam. — Boisz się kotów?
Łypnął na mnie z jawnym oburzeniem.
— Daj spokój. Nie jakiś zwykły kot, tylko czarny. Prawie przeszedł nam drogę.
W innej sytuacji może bym się zaśmiała, ale on mówił poważnie.
Przez ten incydent zrobiliśmy kółko, lecz w końcu dotarliśmy na miejsce.
Dom z zewnątrz wyglądał jak rudera. Ogrodzony cienkim, zardzewiałym płotem, porośnięty chwastami, a sam budynek był wysoki i ciemny, zbudowany z chyba butwiejącego już drewna. Trochę przypominał mały, stary kościół. W okolicy zaobserwowałam ich większą ilość, wszystkie podobne i zapewne niezamieszkane.
Niby jak on zamierzał mnie chronić w czymś takim?
Po wejściu do środka od razu zdjęłam buty. Rozpłynęłam się z ulgi, siedząc na jakiejś ławie. Oczyściłam stopy, pozwalając ranom się zagoić, a Chris zniknął w głębi domu. Nie chciało mi się iść za nim, byłam tak padnięta, że najchętniej zasnęłabym w tamtym miejscu. Zalała mnie fala frustracji, gdyż nie mogłam tego zrobić, w najbliższym czasie w ogóle nie miałam co liczyć na spokojny sen. Na jakikolwiek sen.
Wrócił z miską gorącej wody. Nie wiedziałam, że tego właśnie potrzebowałam, dopóki nie zanurzyłam w niej stóp.
Wewnątrz było zimno jak na dworze. Może chłopak nie słyszał o ogrzewaniu, choć nie sprawiał wrażenia, jakby dokuczał mu jego brak.
— Gdzie jest Pilar? — zapytałam ponownie. Nie podobała mi się jej nieobecność. Sądziłam, że zmieniała się gdzieś i niebawem do nas dołączy, ale trwało to zdecydowanie zbyt długo.
— Miałem do niej prośbę, wróci wieczorem.
— Jaką prośbę?
— To niespodzianka.
Kiedyś lubiłam niespodzianki. Głównie, dlatego że ich sprawcami zawsze byli moi bliscy — Julia lub rodzice — którzy jeśli mnie zaskakiwali, to pozytywnie. W większości przypadków.
Na ich wspomnienie na chwilę zrobiło mi się ciepło na sercu, ale zaraz owo ciepło eksplodowało bólem, podgrzane do wrzątku niczym gotowana przeze mnie ciecz. Nie mogłam się zebrać w sobie, żeby poruszyć temat kuzynki. Jeśli Chris potwierdzi słowa Chase'a, urzeczywistni je. Nie byłam gotowa na taką — kolejną — dawkę bólu. Chciałam chociaż przez pięć minut czuć się znośnie, siedząc w zamkniętym pomieszczeniu, ogrzewając się nad miską wody. Nie zmieniło to jednak faktu, że chłopak zirytował mnie tak niejednoznaczną odpowiedzią, przez co odparłam może trochę nazbyt opryskliwym tonem:
— I ty chcesz, żebym ci zaufała?
Za przedsionkiem bezpośrednio stał salon z wysoko zawieszonym sufitem i schodami biegnącymi na piętro. Rozglądałam się niespokojnie, bardziej w obawie, że łowcy w okamgnieniu wyskoczą zza antycznych, drewnianych mebli niż z ciekawości. Zamiast wykładziny, podłogę pokrywał dywan w kolorze przyćmionej czerwieni, która kiedyś, wiele lat temu, prawdopodobnie miała żywszy odcień.
Dopiero po chwili zorientowałam się, dlaczego było tak ciemno. Pokój nie miał żadnych okien. Ani nawet drzwi. Po jego przeciwnych stronach znajdowały się puste ramy prowadzące do innych pomieszczeń.
Chris zapalił światło, ale brudny żyrandol nie dawał go zbyt wiele. Żarówka mrugała przez moment, a kiedy się ustabilizowała, zaczęła nieprzerwanie bzyczeć. Gdzieś tykał zegar, ale jeszcze nie udało mi się go zlokalizować, zwłaszcza że większą uwagę zwróciłam na liczne krzyże porozstawiane po całym pomieszczeniu. Może rzeczywiście to kiedyś był kościół.
Chłopak wskazał mi łazienkę. Poza jej opłakanym stanem alarmujące było to, że nigdzie nie wisiało lustro. Z drugiej strony trochę mi ulżyło, ponieważ nie miałam najmniejszej ochoty na siebie patrzeć. Przemyłam ostrożnie ręce i twarz, uważając, by nie zmoczyć się za bardzo — jedną nogę miałam już pokrytą cieczą, a nie chciałam wylądować w tej ciasnej klitce ze swoim długim ogonem. W ciemno próbowałam wyłowić listki, igliwie i niewielkie patyki ze skołtunionych włosów, ale szybko się poddałam. Piłam wodę z kranu, nie martwiąc się zbytnio jej jakością — przecież to nie tak, że mogłam się nią zatruć.
Gdy wróciłam do salonu, Chris właśnie rozniecał ogień w kominku, którego szara, kamienna obudowa tonowała wytwarzane ciepło. Przynajmniej ja wciąż czułam przenikliwe zimno. Następnie usiadł obok mnie na kanapie, zdjął but i ściągnął aglet ze sznurówki. Nie miałam pojęcia, po co to robił, dopóki nie zobaczyłam skrytego pod nim haczyka — wsadził go w dziurkę na klucz, poruszył mechanizm i uwolnił moje nadgarstki z ciężkich metalowych bransoletek. Nie krępowały mi ruchów, ponieważ nie były połączone ze sobą, ale wolałam chodzić bez takich ozdób.
— Kim ty jesteś?
— Nauczę cię, jak to robić — odpowiedział wymijająco, wkładając z powrotem but. — Przydatna sprawa.
Z pewnością.
Nie chciałam chodzić boso po tej brudnej, zakurzonej podłodze, ale nie miałam odpowiedniego obuwia, nie miałam nawet skarpetek. Nazwał to miejsce swoim domem, a jednak nie wyglądało na to, żeby mieszkał tu na co dzień, czy sprzątał chociażby od święta.
— Czy to królicza łapka? — zdziwiłam się, zwracając uwagę na coś w rodzaju breloczka wystającego z jego kieszeni i przyczepionego do paska spodni.
— Nie dotykaj — ostrzegł. — To nie byle jaka królicza łapka, to lewa łapka królika postrzelonego na cmentarzu w czasie pełni.
Ściągnęłam brwi. Gość nie żartował, naprawdę był przesądny. Ciekawe, czy wciąż wierzył w świętego mikołaja.
— Jesteś obłąkany.
Zaśmiał się krótko.
— Powiedziała dziewczyna, której pod wpływem wody wyrasta płetwa.
Chciałam się skulić, podciągnąć nogi i objąć je rękami, by zatrzymać jak najwięcej ciepła, ale udo bolało przy każdym gwałtowniejszym ruchu. Westchnęłam ciężko, dostrzegając w nieco rozproszonej przez ogień ciemności większą ilość szczegółów: porozwieszane w kilku miejscach podkowy, stare, odklejające się od ścian tapety, niezliczoną ilość pajęczyn, obrazy, które wyglądały co najmniej niepokojąco, nie na miejscu; pod żadnym względem nie ocieplały wizerunku domu, nie dodawały mu artyzmu, klasy czy elegancji, po prostu wisiały jak coś, co mogło najwyżej służyć przykryciu jakichś jeszcze bardziej nieprzyjemnych dla oka plam lub dziur.
— Co teraz? — przeszłam niecierpliwie do sedna. — Mam tu z tobą zostać, wierząc, że tak po prostu masz bzika na punkcie Przeistoczonych i dlatego będziesz mnie chronił przed łowcami?
— Nie mam bzika, ale tak, tu jesteś bezpieczna.
— W zamian za co? Czego ode mnie chcesz? Że niby dasz mi dach nad głową, jedzenie, picie, bieżącą wodę, ochronę, nie oczekując żadnego zadośćuczynienia? Wybacz, że tego nie kupuję, ale kiedy ostatnim razem jakaś rodzina zaoferowała mi coś podobnego, skończyło się na tym, że próbowali mnie zabić.
Nagle wstał, jakby nad głową zapaliła mu się lampka. Wyciągnął z biblioteczki jakiś stary wolumin i podał mi go. Kichnęłam, zanim zdążyłam zajrzeć do środka.
— Skoro tak bardzo chcesz, możesz dla mnie zbierać rośliny. Idąc ścieżką w dół, dotrzesz do lasku, gdzie można znaleźć większość z nich. I tak będziesz miała mnóstwo czasu do zabicia, a tam nie powinnaś natknąć się na żadnego łowcę. Te tereny należą do wilkołaków.
Książka okazała się zielnikiem. Grzbiet ledwo się trzymał, a pożółkłe strony zapisane były czarnym atramentem. Nie potrafiłam rozczytać pojedynczych słów z ukośnego maczku, chyba jednak przede wszystkim nie z powodu nieczytelnego charakteru pisma, a jego języka. Nigdy nie uczyłam się łaciny.
Odklejone listki lub kwiaty zastąpiono starannymi rysunkami. Każda roślina była obszernie opisana, niektóre fragmenty tekstu zostały podkreślone, zakreślone, przekreślone lub zakryte kawałkiem papieru.
— A co, jeśli nie chcę tu zostać?
— Destiny, nie jesteś moim więźniem. Możesz wyjść przez te drzwi w każdym momencie i pójść dokąd chcesz, tylko zdecydowanie ci to odradzam.
Odłożyłam książkę na niewielki stolik, chcąc skupić się na jego słowach, a nie fascynująco szczegółowych szkicach. Na pewno w końcu zażąda czegoś więcej od zbierania jakichś kwiatków, co zresztą wymyślił na poczekaniu i prawdopodobnie nawet ich nie potrzebował. Zakładając, że naprawdę byłam poszukiwana przez Exodus, nikt nie narażałby się w ten sposób bez ważnego powodu.
Przeniosłam się na skrzypiącą podłogę tuż przed kominkiem, by się rozgrzać. Nie odczuwałam nawet najmniejszego strachu przed ogniem, który to rzekomo miał być w stanie mnie zgładzić. Właściwie najchętniej wskoczyłabym do niego. Przez żar poczułam się jeszcze bardziej senna.
— Widzisz, u Evansów też miałam poczucie, że w każdej chwili mogę wyjść — zauważyłam z bólem. Podszedł, w milczeniu poruszył pogrzebaczem palenisko. — Nie patrz na mnie w ten sposób.
— Jaki?
— Ze współczuciem, jak na potrąconego szczeniaka. — Skrzywiłam się. — Nie chcę twojej litości.
Uśmiechnął się pod nosem. W świetle ognia mogłam mu się lepiej przyjrzeć, jego ciemnym rozczochranym włosom, zmęczonej i miejscami umorusanej czymś jakby sadzą twarzy. Cienie pod błękitnymi oczami oraz bruzdy w kącikach ust, choć wyglądały na powstałe w wyniku częstego śmiechu, utrudniały mi oszacowanie jego wieku. Poza tym, mimo że byłam całkowicie pewna, że nigdy wcześniej nigdzie go nie spotkałam, wyglądał dziwnie znajomo. Na próżno wytężałam umysł — nie potrafiłam znaleźć przyczyny tego skojarzenia.
— Chodź, Mała Syrenko. Zjesz Snickersa, bo zaczynasz gwiazdorzyć.
Zaprowadził mnie do kuchni. Byłam zaskoczona widokiem czystego zlewu — no, może nie czystego, ale pozbawionego sterty naczyń. Potem zorientowałam się, że to kolejny dowód na to, że Chris wcale tam nie mieszkał. W kilku miejscach zwisały główki czosnku przymocowane do uchwytów szafek. Nie wydawało mi się, żeby używał ich do gotowania.
Gdy obrócił się ku lodówce, a tyłem do mnie, pytając, co bym zjadła, ukradkiem zabrałam z blatu nóż. Kiedy z powrotem odwrócił się w moją stronę, bez wahania przyłożyłam mu go do brzucha. Zastygł w bezruchu jak manekin.
— Czyli rozumiem, że nie chcesz bekonu? — zamaskował zdziwienie pytaniem.
— Skąd znasz Chase'a? — zażądałam twardo. Nie wyglądał na skorego do udzielenia odpowiedzi. — Nie testuj mnie. Nie mam już nic do stracenia.
— Dessie...
— Powiedziałam, że masz mnie tak nie nazywać!
— Wolisz „Winterhood"?
Zacisnęłam zęby.
— Skąd się znacie?! — Dźgnęłam go ponaglająco samą końcówką ostrza.
— Kiedyś, bardzo dawno temu, za górami, za lasami... Ał! — miauknął, gdy zniecierpliwiona docisnęłam nóż jeszcze mocniej. — Nie tak ostro, siostro. Polowaliśmy razem.
Dosłownie zmusiłam się do nieodskoczenia od niego. Podwinęłam jego koszulkę, by zobaczyć dowód w postaci tatuażu, a Christopher skrzętnie wykorzystał moment zaskoczenia, szybkim ruchem łapiąc mnie za nadgarstek, wytrącając z niego nóż i przydeptując go stopą, gdy ten uderzył o podłogę.
Nie czekając, aż go podniesie, rzuciłam się do ucieczki. Znowu.
Wybiegłam innym przejściem, bo stało bliżej. Dużo tym zaryzykowałam, ponieważ nie wiedziałam, dokąd mnie zaprowadzi. Wciąż było ciemno, więc nawet się nie rozglądałam, gnałam po prostu przez kolejne i kolejne framugi, które okazjonalnie miały wprawione drzwi.
— Polowaliśmy! — wołał za mną. — Czas przeszły! Nie znasz angielskiego?!
Znalazłam się w pomieszczeniu, które przypominało większy schowek, coś w stylu magazynu czy może spiżarni — regały z półkami uginającymi się w łuk od poupychanych na nich rupieci zajmowały prawie całą jego wolną przestrzeń. Wcisnęłam się między jeden z nich a chropowatą ścianę, zbierając po drodze kilka pajęczyn. Dotarłszy dość głęboko, zatkałam dłonią usta, próbowałam nie oddychać zbyt ciężko i nasłuchiwałam kroków Chrisa. Nie biegł, ale też się nie skradał, szedł normalnym tempem.
Zobaczyłam na ziemi kilka ciemniejszych plam. Uświadomiłam sobie, że zostawiłam za sobą krwiste ślady.
Kiedy wszedł do środka, od razu wiedział, gdzie siedziałam. Spojrzał na mnie jak na kociaka, który utknął na drzewie. Mój wujek też patrzył na nie w ten sposób. Tuż, zanim je utopił.
— Nie mam przy sobie żadnej broni. — Podniósł dłonie i obrócił się, poklepał po kieszeniach. — Gdybym chciał cię skrzywdzić, już bym to zrobił.
Roześmiałam się gorzko.
— Trzy miesiące — zaczęłam słabo. — Chase nie skrzywdził mnie przez trzy miesiące. Jadł ze mną przy jednym stole, żartował, zabierał na swoje durne treningi, miał być moim bratem! Miał być oparciem, a skuł mnie i prawie zarżnął jak świnię!
Głos mi się załamał, szloch wyrwał tak niespodziewanie, że nie zdążyłam go ujarzmić. Nie zamierzałam okazywać przy Chrisie słabości, ale nie potrafiłam dłużej tłumić tego w sobie.
Przykucnął.
— Wiem, że to nie fair. Masz prawo być wściekła i nieufna...
Nie chciałam go słuchać. Nie chciałam słuchać jego marnej próby udowodnienia mi, że miał choćby krztę pojęcia na temat tego, przez co przechodziłam. Nie chciałam słuchać kogoś, kto współpracował z Chase'em, nawet w zamierzchłej przeszłości.
W zaskakująco szybkim czasie przeszedł z prób udobruchania mnie do opowiadania o sobie, kiedy ja wciąż tkwiłam ściśnięta między zimną ścianą a regałem, bezskutecznie starając się zapanować nad emocjami.
— Lubiłem ratować ludzi, ale nigdy nie czerpałem radości z zabijania Przeistoczonych, nawet tych, którzy mieli naprawdę sporo krwi na rękach. Chase z kolei zawsze traktował to, jak źródło rozrywki. Odszedłem, kiedy kazali mi przyjąć M'innamorai, nie mógłbym tak po prostu... Ile ty masz lat, osiemnaście? Boże drogi. — Przetarł twarz dłońmi, gdy skinęłam nieznacznie głową w odpowiedzi.
— I pozwolili ci odejść? Pozwolili odejść komuś, kto tyle wie na ich temat, tak o, idź, jesteś wolny, nie chcesz współpracować, to nie zmuszamy?
— Łowców nie przybywa, gdyby nie istniała możliwość dobrowolnego odejścia, mieliby jeszcze większy problem z rekrutacją. Kto zobowiązałby się do tego na całe życie poza rodami, w których to przechodzi z pokolenia na pokolenie? Nawet po odejściu wypłacają pensję, niewielką, bo niewielką, ale za dodatkowe zasługi czy sprowadzenie kogoś, kto pomyślnie przejdzie testy, da się przeżyć. Z tego opłacam czynsz.
— Czynsz? — prychnęłam. — Za taką spelunę?
Zaśmiał się, ale ja mówiłam poważnie. Nie mógł tam mieszkać, na pewno nie cały czas, nie codziennie.
Z trudem docierało do mnie coś poza samym faktem, że wdepnęłam w bagno, z którego miałam coraz większy problem się wygrzebać. Wszystko wymknęło się spod kontroli. Nie wiedziałam, czy powinnam go posłuchać, czy puścić jego słowa mimo uszu, czy były tylko kolejną stertą kłamstw i niczym więcej. Zmęczenie oraz nieustający ból dodatkowo odbierały mi siły na analizowanie, kombinowanie jak z tego wybrnąć.
— Moja rodzina traktowała to bardzo poważnie, niemal jak zaszczyt, misję. Nie chcą mieć ze mną nic wspólnego, odkąd odmówiłem.
Powiedział to prawie bezgłośnie, bawiąc się rzemykiem przewiązanym na nadgarstku. Dopiero teraz zauważyłam niewielki kleks na jego koszulce, w miejscu, gdzie go drasnęłam. Wolałam mu nie wierzyć.
— Więc postanowiłeś zmienić front i stać się obrońcą uciśnionych, tylko już nie ludzi, a potworów? Długo wymyślałeś tę historyjkę?
— Też mam do ciebie jedno, malutkie pytanie, niedowiarku. — Spojrzał na mnie uważnie, a ton jego głosu wskazywał na to, że pytanie wcale nie będzie nieistotne. — Jak, u diabła, uciekłaś Chase'owi Evansowi?
Byłam bardziej rozchwiana emocjonalnie niż zdenerwowana, toteż na początku miałam problem ze zlokalizowaniem czegoś nadającego się do podgrzania. Na półce stał słoik z bliżej niezidentyfikowaną wodnistą zawartością, ale nawet nie chciałam się mu przyglądać. Wyciągnęłam rękę, by nieco sobie pomóc, urzeczywistnić niewidzialne pole energii i kiedy zacisnęłam pięść, ciecz zaczęła bulgotać. Zaraz po tym się rozproszyłam, bulgotanie ustało w mgnieniu oka i równie szybko musiałam zasłonić twarz, by odłamki pękniętego szkła mnie nie zraniły.
Chris przyglądał się temu w oszołomieniu.
— Wsadził mnie do pomieszczenia pełnego wody — wyjaśniłam. — Kiedy zerwałam łańcuchy, mogłam ją wyczuć, podgrzać. Tak też zrobiłam, kiedy wyszedł po nową parę. Wróciłam do ludzkiej postaci i wbiegłam w las.
— Powiedziałaś, że planował cię zabić. Gdyby naprawdę chciał to zrobić, nie siedziałabyś teraz tutaj.
Najpierw jego słowa wleciały mi jednym uchem, a wyleciały drugim. Potem powtórzyłam je w myślach kilka razy, aż zwątpiłam, że rzeczywiście coś takiego powiedział. Wymknęłam się zbyt łatwo, zbyt szybko, Chase taki sprzęt powinien trzymać raczej pod nosem, a nie na drugim końcu domu, ale nie widziałam żadnego powodu, dla którego miałby pozwolić mi uciec. Chyba że urządzili sobie zbiorowe polowanie i chciał dać się wyszaleć innym łowcom.
Zawirowało mi w żołądku. Miałam ochotę sobie przywalić za to, że chociaż na ułamek sekundy dopuściłam do siebie myśl, że mógł mieć dobre zamiary. Zadana przez niego rana jeszcze nie zaczęła się goić, do jasnej cholery!
Nawet nie musiałam nic mówić.
— O nie, nie chciałem robić ci nadziei — dodał pospiesznie — zmierzam do tego, że uciekłaś z jednego z dwóch powodów: Chase, jak zwykle, zlekceważył przeciwnika, czyli ciebie, a przecenił swoje umiejętności. Wierz mi, musiałem z nim polować. Zawsze wszystko utrudnia, niepotrzebnie bawi się z ofiarą i sto razy mu powtarzałem, że to go kiedyś zgubi. Może w końcu nastała ta wiekopomna chwila.
— Mówiłeś o dwóch możliwościach.
— Albo chciał, żebyś uciekła — wypalił po zastanowieniu. Obserwował moją reakcję.
— Na jak bardzo naiwną wyjdę, jeśli spytam, czy masz na myśli to, że przejrzał wasz plan i wiedział, że natkniecie się na mnie w lesie i mi pomożecie?
Nie chciałam mówić tego na głos, ale ślady na podłodze przypomniały mi, że przez całą drogę w lesie krwawiłam, na litość boską. Przez jakiś czas leżałam nieprzytomna. Jakim cudem wyszkolony łowca mnie nie znalazł?
Chrisowi się to udało, pomimo tego, że wyruszył z całkiem innej strony. Chociaż, co prawda, on miał pomoc w postaci wilczego węchu.
— Bardzo. — Spuścił wzrok. — Skoro opracowywali ten plan przez kilka miesięcy, musieli zaplanować coś większego od zwykłego skucia cię w mini basenie, co przecież, bez urazy, mógł zrobić w dowolnym momencie. Podejrzewam, że wszczepił ci pod skórę nadajnik lub bombę. — To słysząc, wstałam gwałtownie, przy okazji zrzucając coś z półki. — Twoja tkanka się regeneruje, więc nie mamy tego jak sprawdzić, ale spokojnie, Pilar się tym zajmuje. Przez najbliższe czterdzieści osiem godzin nic nie powinno się stać.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro