Rozdział 37 część 1/3
Ogarnął mnie spokój, tak jakbym właśnie relaksowała się w saunie, a nie była torturowana przez psychopatycznego łowcę. Znów czułam magnetyczne przyciąganie, tym razem ku dołowi, delikatne i przyjemne mrowienie, które ukoiło moje nerwy. Potrzebowałam tego, by móc racjonalnie myśleć, ale tym samym zostałam pozbawiona stresu i adrenaliny, co mogło okazać się zgubne podczas próby ucieczki.
Wypełniwszy się parą wodną, pomieszczenie wyglądało jak wnętrze komina. Nie widziałam nic, kompletnie nic poza gęstym, białym dymem. On również, choć niesłychanie gorący, nie wyrządził mi żadnej krzywdy.
Kiedy tylko stanęłam na równe nogi, wybiegłam przez drzwi, którymi wyszedł Chase. Liczyłam się z tym, że w każdej chwili mogłam się na niego natknąć, że był uzbrojony, że na pewno nie odszedł daleko w poszukiwaniu tej zapasowej pary kajdanków oraz że Exodus wszystko widział przez kamerę. No, tak ostatecznie tylko biel.
Jakież było moje zaskoczenie, gdy nagle znalazłam się w studiu. Aż chwilowo zwolniłam kroku, próbując ułożyć sobie te fakty w głowie.
Właściwie to miało sens — wiedziałam, na czym polegały jego „próby". Nie spodziewałam się natomiast tego, że szafa grająca przysłaniała wejście do jakiejś tajemnej piwnicy, gdzie odbywała się główna część imprezy.
Nie było go tam. Gdzie on trzymał te kajdanki, w swoim pokoju?
Nie miałam czasu do stracenia na ciche skradanie się. Wbiegłam schodami na parter, wparowałam do salonu, nawet nie patrząc przez ramię. Chwyciłam pierwsze ubranie z szafy, jakie wpadło mi w ręce, pierwsze płaskie buty z brzegu i uciekłam tarasowymi drzwiami.
Na dworze się zatrzymałam. Podjęłam błyskawiczną, nieprzemyślaną decyzję, by pobiec w głąb lasu, zamiast główną drogą, gdzie Chase łatwo mógłby mnie złapać lub rzucić czymś z daleka.
Pędziłam boso, nie zważając na ostre patyki, igliwie, kamienie i śliskie liście pod stopami. Wiedziałam, że w końcu będę musiała się zatrzymać, by założyć ubranie, czego nie potrafiłam zrobić w ruchu, ale byłam zbyt przerażona. Nie miałam odwagi nawet obejrzeć się za siebie, bo i to odrobinę by mnie spowolniło.
Poszło zbyt łatwo. Co prawda, choć pobyt w domu zdawał się trwać wieczność, tak naprawdę zajął mi kilkanaście sekund. Mogłam już dawno być w lesie, zanim Chase wrócił do piwnicy i nie zastał niczego poza parą wodną. Być może ruszył główną drogą, licząc na to, że nie poszłabym w głąb, kompletnie nie znając terenu. Chciałam w to wierzyć, ale jakaś natrętna myśl z tyłu głowy podwyższała mi ciśnienie, wmawiając, że nie miałam tyle szczęścia. Najprawdopodobniej deptał mi po piętach. Przyspieszyłam. Nigdy bym nie pomyślała, że będę w stanie tak szybko biec.
Wkrótce jednak maraton mnie osłabił. Ciężko dysząc i ledwo utrzymując się w pionie, stanęłam przy przewalonym pniu. Nie miałam czasu na odsapnięcie. Panicznie włożyłam przyciasne adidasy i bluzę. Przez drżenie rąk dopiero za którymś razem udało mi się zasunąć suwak. Jednocześnie ciągle rozglądałam się wokoło z paniką wielokrotnie większą od tej, którą odczuwałam, kiedy spłukując pianę z włosów w łazience, wyobrażałam sobie, że ktoś za mną stał.
Nie wiedziałam, która była godzina, ale panowała noc i nic nie wskazywało na to, żeby prędko miała dobiec końca. Jedna z zimnych, listopadowych nocy, co zauważyłam dopiero teraz, gdy po chwili tkwienia w miejscu doszłam do wniosku, że trzęsłam się nie tylko ze strachu.
Organizm powoli uspokajał się po biegu, choć wciąż słyszałam tylko dudnienie własnego serca, pulsowanie rozsadzające mi czaszkę i swój ciężki, roztrzęsiony oddech. W mroku nie potrafiłam też dojrzeć niczego poza licznymi sylwetkami drzew. Uchodzące ze mnie ciepłe powietrze dodatkowo przykrywało obraz jasnym obłokiem.
Chase był łowcą. Dotarło do mnie, że nie tylko zabijał Przeistoczonych, ale z całą pewnością potrafił ich tropić. Znajdowałam się w jego lesie, lesie, który bardzo dobrze znał. Musiał też wiedzieć, jak podejść niezauważonym.
Ta myśl wywołała kolejną falę paniki. Pochwyciłam spodnie i bez większego problemu włożyłam jedną nogawkę na prawą nogę.
Z drugą był problem. Rana nie zniknęła po przemianie. Starałam się na nią nie patrzeć, ale i tak czułam wciąż spływającą krew od uda po samą kostkę. Chociaż ból nieco zelżał w przypływie adrenaliny, właśnie znów doszedł do głosu.
Materiał przykleił się do rany i natychmiast nasiąkł krwią. Zacisnęłam zęby, usiłując stłumić krzyk. Przetarłam twarz wierzchem dłoni, ale słony pot i tak szczypał w oczy, utrudniając widzenie. Ubranie przylgnęło do mojej lepkiej skóry, przez co zaczęłam się obawiać, że znów się przemienię.
Zmusiłam się do dalszego biegu przerażona ilością czasu spędzonego w jednym miejscu. Truchtałam, ponieważ tylko na tyle było mnie stać. Dygotałam z zimna, stopy bolały, jakbym chodziła po pinezkach — przez pośpiech nie oczyściłam ich przed założeniem butów — chociaż najdotkliwiej wciąż odczuwałam rozcięte udo. Krew nie przestawała się sączyć.
Nie wiedziałam, dokąd szłam. Parłam przed siebie. Moim pierwszym założeniem było odnalezienie centrum Lafayette. Miałam nadzieję, że wkrótce zobaczę jezioro, przy którym ostatnim razem zawróciłam z Bree oraz że stamtąd do miasta będzie już niedaleko.
Obym tylko nie spotkała tamtego wilkołaka.
Gdy szok opadł, w dużej mierze zwyczajnie wyparty przez zmęczenie, ból, chłód i rosnące pragnienie, sparaliżował mnie na nowo. Tym razem tak potężny, tak wstrząsający, że sama nie wiedziałam, kiedy znalazłam się na trawie, oparta o chropowatą korę szerokiego drzewa, niezdolna do jakiegokolwiek ruchu.
Słowa Chase'a zaczęły do mnie docierać. Odtwarzałam je w głowie w kółko i w kółko, aż w końcu zrozumiałam.
Nie miałam dokąd pójść. Nie miałam nic — pieniędzy, własnych ubrań, telefonu, a więc i żadnego kontaktu ze światem. Nie miałam nikogo, absolutnie nikogo, bo każda osoba, na której choć odrobinę mi zależało, od samego początku spiskowała przeciwko mnie. Nie miałam Julii, ostatniej deski ratunku, mojego planu Z, kogoś, kto zawsze przybywał mi z pomocą.
Zaczęłam płakać w ten obrzydliwy, żałosny sposób, gdy spazmy wstrząsają całym twoim ciałem, przenikają przez kości, a ty nie potrafisz nad nimi zapanować, choć z całej siły starasz się nie wydać z siebie żadnego dźwięku. Zatkałam dłonią usta, pozwalając sobie tylko na głębszy, urywany oddech w momentach, gdy zaparłam się z całych sił, by nie zawyć. Rękawem drugiej ręki wycierałam łzy.
Powinnam natychmiast przestać, wstać i ruszyć do przodu, postawić jakieś krótkoterminowe cele — dojść do jeziora, przejść przez jezioro, dotrzeć do miasta, potem martwić się resztą, bo jeśli zostanę w tym miejscu, będę zgubiona. Doskonale o tym wiedziałam, ale nie potrafiłam. Nie miałam już siły. Nie tyle iść naprzód w dosłownym tego słowa znaczeniu, ile dalej walczyć, nie rozmyślać, nie użalać się nad swoją sytuacją. Byłam zbyt słaba. Czułam w środku paraliżująco zimną, bolesną, otępiającą pustkę, czarną dziurę, która pochłaniała każdy kiełkujący zalążek nadziei. Nie dałam rady dłużej się okłamywać, że będzie dobrze, że znajdę jakieś rozwiązanie i z tego wyjdę.
Ściągnęli mnie tu, żeby mnie zabić. Taki mieli plan od samego początku, a ja byłam zbyt głupia, by to dostrzec. Bezradność zajęła moje ciało jak płomień, paliła niesamowicie, ale owa zapowiedź gniewu zgasła szybciej niż się pojawiła. Nie dała mi kopa do działania, tylko jeszcze bardziej pogrążyła w rozpaczy.
Uświadomiłam sobie, że gdziekolwiek bym nie poszła, ktoś mnie dopadnie. Exodus wszystko widział, musieli już dawno powiadomić większą ilość łowców. Ktoś mnie znajdzie. Ktoś mnie wkrótce zabije, a ja nie potrafiłam się zmusić nawet do przerwania płaczu. W ten sposób sama kopałam swój grób, błyskawicznie pozbywając się wody z organizmu, której przecież tak potrzebowałam.
Wkrótce suchość w gardle stała się na tyle nieznośna, że rozważałam napicie się własnej krwi z rany. Czerwień już całkowicie pochłonęła spodnie. Przez ciemność nie wiedziałam, jakiego wcześniej były koloru.
Gdy myślałam o domu, o rodzicach, leżałam już na zimnej, twardej ściółce. Czy powiedzą im to samo, co powiedzieli rodzicom Julii? Że uciekłam, zaginęłam? Do końca będą myśleć, że postanowiłam ułożyć sobie tutaj życie i całkowicie ich od niego odciąć?
Nie pamiętałam ostatniej rzeczy, jaką im powiedziałam. Ostatniej rozmowy. Żałowałam, że nie mówiłam im częściej, jak bardzo ich kochałam, jaka byłam im wdzięczna i tak strasznie chciałam przeprosić za to, że zawsze brałam wszystko za pewnik, jakby mi się to należało. Chciałam się z nimi chociaż pożegnać. Nie potrafiłam znieść myśli, że nigdy więcej ich nie zobaczę.
Już nawet nie próbowałam się kontrolować, ryczałam w głos. Poddałam się. Niech mnie znajdą i to zakończą, bo rozrywający ból duszy i całego ciała był nie do zniesienia.
Brakowało mi powietrza. Im bardziej chciałam go nabrać, tym większy ucisk czułam w klatce piersiowej. Nagle odniosłam wrażenie, że byłam tylko obserwatorem, że to wszystko nie przydarzało się mnie. Zbyt nierealne, zbyt nierzeczywiste, ta mgła, ten mrok, te upiorne, sięgające chmur drzewa i okrągły księżyc przedzierający się przez liście, rzucający świetlne cętki na mech. Zginę w środku lasu, w środku nocy, w środku wymiany, o której marzyłam od lat.
Ktoś ostrzegał mnie przed marzeniami.
Obraz stał się zamglony nie tylko dzięki łzom. Czułam, że odpływałam, ale nie wiedziałam, z jakiego powodu: może zapadałam w sen, może mdlałam, a może właśnie umierałam z odwodnienia.
Woda.
Niby to ona stanowiła mój żywioł, a jednak wciąż byłam przekonana, że o wiele bardziej potrzebowałam powietrza. Dlatego też zakrztusiłam się, gdy po przebudzeniu chciałam nabrać jego porządny haust, a zamiast tego poczułam wilgoć.
Zerwałam się na równe nogi, dostrzegając nieznajomego, a w tle wciąż spowity ciemnością las. Ból, jaki mną zawładnął po przypomnieniu sobie ostatnich zdarzeń, prawie rzucił mnie na kolana.
Nie słuchałam go, instynktownie popędziłam przed siebie.
Zaczęło się.
Nie chciałam już dłużej walczyć, ale wola przetrwania najwidoczniej była silniejsza i nie pozwoliła mi tak po prostu stanąć i dać się spalić żywcem.
Nie zdziwiłam się, gdy zawołał moje imię. Ściągnięcie mnie tutaj musiało być długo planowaną akcją, w którą wtajemniczono wszystkich łowców z Lafayette. Nie zwracałam uwagi na jego krzyki, biegłam zaciekle, ile sił w nogach, dopóki drogi nie przeciął mi wilk. Skręciłam tak gwałtownie, że upadłam, tracąc dech z rwącego bólu w udzie. Takie sztuczki z tyloma ranami nie przejdą.
Sięgnęłam po patyk, bo to jedyna rzecz, jaką miałam pod ręką, choć płochliwie przeszukiwałam rękami trawę w poszukiwaniu czegoś twardszego. Kamienia na przykład. Do tego czasu ów nieznajomy zdążył dobiec. Jeżeli był łowcą, a wilk wilkołakiem, może nim zajmie się najpierw. W końcu ja nie gryzłam. A przynajmniej mógł tak uważać.
— Chcesz ją nauczyć aportować? — powiedział lekko zdyszany. I rozbawiony. Naśmiewał się z mojej broni, wiedząc, że byłam bez szans.
— Mogę cię przebić na wylot tym patykiem — syknęłam ostrzegawczo, wciąż leżąc na ziemi, bo gdy tylko wykonałam jakikolwiek ruch, wilk zbliżał się, szczerząc kły. Doskoczył... Doskoczyłaby do mnie jednym susem.
Nie zakpił z tej groźby, ale zignorował ją. Rzucił mi butelkę wody, którą wcześniej prawie mnie utopił. Świetnie, czyli chciał sobie podnieść poziom trudności. Albo wręcz przeciwnie, jeśli była zatruta. Nie zamierzałam jej pić, jednak każda przeistoczona komórka w moim ciele się tego domagała. Ręce same, całkowicie wbrew mojej woli przytknęły mi ją do ust.
— Słońce, wstawaj, nie mamy czasu. Chase może nas doścignąć w każdej chwili.
Zacisnęłam zęby. Czy ten typek naprawdę myślał, że dam się na to nabrać?
Podcięłam go zdrową nogą, dość szybko i silnie, by zderzył się z ziemią. Wilczyca zawarczała jeszcze groźniej, zaczęła poszczekiwać, co brzmiało bardziej jak skowyt i wyrwała mi z dłoni patyk, gdy chciałam jej go wetknąć w gardziel.
Wtedy nastąpiło coś, co po prostu wbiło mnie w glebę. Leżałam oszołomiona i myślałam, że będę tak leżeć do usranej śmierci, na którą wcale nie miałam długo czekać, kiedy tuż przede mną, na moich oczach, przemieniła się w człowieka. Słyszałam przeraźliwy trzaskot transformujących się kości, pękania, łamania, zgrzytliwego ocierania jedna o drugą, widziałam ich ruch pod cienką skórą, do której wchłonęła się gęsta sierść, widziałam rozciągane kończyny, cofający się pysk coraz bardziej przypominający ludzką twarz. Przebiegało to płynnie, jakby fazowo, a ona zdawała się być w pełni świadoma każdego z tych etapów. Przemiana w syrenę trwała krócej, ale nie dorównywała złożonością temu, co się właśnie stało.
Nie wiedziałam, jak się czułam. Leżałam w bezruchu, sapiąc niekontrolowanie, gdy zwierzę w pełni przeobraziło się w człowieka.
Zaszumiało mi w uszach. Nawet po tym wszystkim, co przeszłam, mój rozum nie był przygotowany na takie doświadczenie.
Chłopak rzucił jej ubranie.
— Myślisz, że zadawałbym się z wilkołakiem, gdybym był łowcą?
Zignorowałam go, bo nic do mnie nie dotarło i wciąż byłam tak wstrząśnięta, że nawet gdybym bardzo chciała, niczego bym z siebie nie wydusiła.
Podał mi rękę, ponaglił, ale ostatecznie wstałam sama o własnych siłach.
— Pilar?! — wrzasnęłam, kiedy ubrała się i stanęłam z nią twarzą w twarz, a mój mózg znów zaczął jako tako funkcjonować. Uciszyli mnie. — Jak...? Co tu się dzieje, do cholery?!
Zostałam popchnięta przez tego faceta, który powoli tracił cierpliwość.
— Wyjaśnimy ci później, nie ma czasu, dziewczyno!
— Coś ty za jeden?
— Pomogłem twojej przyjaciółce, pomogę i tobie, ale musisz zacząć przebierać nogami, już, rach-ciach!
Pilar nie odezwała się słowem, choć zasypałam ją toną pytań. Chciałam wiedzieć, czy wszystko z nią w porządku, z jakiego powodu przestała chodzić do szkoły, co się działo przez cały ten czas, gdzie była, dlaczego nie dała znaku życia. Przeczuwałam, że odpowiedź na każde z tych pytań była ściśle związana z jej przemianą.
Cóż, przynajmniej moja teoria dotycząca morderczej syreny z Los Angeles się nie sprawdziła. Ale to znaczyło, że ktoś jeszcze został Przeistoczonym, bo jakoś nie chciało mi się wierzyć, że potwory nagle postanowiły się zjechać z różnych zakątków Stanów właśnie w tę okolicę.
Szła przodem, a my za nią. Nie ufałam żadnemu z nich, ponieważ nie uznawałam zbiegów okoliczności i przypadków, a oni dziwnym trafem znaleźli mnie w idealnym wręcz momencie. Sęk w tym, że nie miałam wielu opcji do wyboru: mogłam z nimi pójść, łudząc się na ten niewielki procent szans, że mówili prawdę albo tam zostać i czekać na jakiegoś łowcę, zdychając z pragnienia. Chłopak niósł plecak z zapasem wody, którą się ze mną dzielił i to przeważyło.
— Christopher — przedstawił się, nie zwalniając kroku. Nie mogłam za nim nadążyć. Miał o wiele dłuższe nogi, narzucał niemożliwe tempo, a ja coraz dotkliwiej odczuwałam ból w poranionych stopach oraz ucisk spowodowany małym rozmiarem butów. — Mów mi Chris. Dowiedzieliśmy się o zamiarach Chase'a i właśnie zmierzaliśmy z odsieczą. Słuchaj, plan jest taki: w Lafayette roi się teraz od łowców, więc musimy przedostać się do Montriverson podnóżem gór. W tamtejszych lasach jest pełno pułapek, dlatego będziemy szli gęsiego. Idź za mną i nie oglądaj się za siebie ani na boki. Będzie dość upiornie.
— Co jest w Montriverson?
Jakich pułapek? Dlaczego mam się nie oglądać? Jak się dowiedzieliście? Kiedy tam dojdziemy? Tyle pytań, a ja zadałam akurat to.
— Mój dom. Leży na ziemi dotkniętej kataklizmami każdego z pięciu żywiołów, więc czarownica była w stanie go zakląć. Łowca do niego nie wejdzie.
— I ja mam uwierzyć, że ruszyliście mi na ratunek, narażając siebie samych? — Prychnęłam. — Masz mnie za idiotkę?
Chwilowo zwolnił, by zmierzyć mnie wzrokiem. Mógłby być łowcą, wyglądał na krzepkiego i silnego. Pilar zniknęła mi już z pola widzenia. Odnosiłam dziwne wrażenie, że zmuszał ją do tego wszystkiego, że wcale nie chciała z nami iść. Mógł ją szantażować, abym nabrała do niego zaufania, myśląc o nim jak o pobratymcu koleżanki ze szkoły.
— M'innamorai nie dożywają pierwszej pełni, ty żyjesz, bo Chase nawalił. Czas położyć kres wybijaniu niewinnych osób, które nieraz umierają nawet nie wiedząc dlaczego.
— Więc to prawda? Z tym... tą... M... — Zaklęłam pod nosem. — Kto wymyśla te idiotyczne nazwy, do jasnej cholery?
— Znasz legendę? — spytał, więc potaknęłam. — Zwróć uwagę, że ta historia ma pięćset lat, a Kolumb był Włochem. Lub Hiszpanem. Istnieje cała książka poświęcona próbie udowodnienia, że Polakiem. Jego pochodzenie jest bardzo niejasne, dlatego tak trudno znaleźć wszystkich krewnych.
— Chcą mnie zabić, bo Kolumb, który był moim praprapraprapraprapradziadkiem, postanowił zabrać ze sobą w podróż jakiś kamień?! — wybuchłam sfrustrowana. To absurd. Nie prosiłam się o nic takiego, nie chciałam brać odpowiedzialności za coś, co miało miejsce pięć wieków temu.
— O nie, na pewno nie jesteś z nim spokrewniona w linii prostej. Jest taki jeden, potomek dwudziestego pokolenia, w dodatku jego imiennik, żyje w Hiszpanii i nie bez powodu ma dożywotni zakaz wstępu na teren Stanów. Gdyby on tutaj przyleciał, przemieniliby się wszyscy w Kalifornii, jeśli nie na całym zachodnim wybrzeżu. Ile osób ty zmieniłaś? Dwie? Trzy?
— Zmienili się z mojej winy? Przez to, że tu przyleciałam? — dopytywałam, bo wciąż nie mogłam w to uwierzyć. Czy Pilar o tym wiedziała i teraz nienawidziła mnie przez to, że zrujnowałam jej życie? Dlatego nie zamierzała się odezwać? Coraz bardziej zaczynałam wątpić w ich dobre zamiary. Przecież nie miała żadnego powodu, by mi pomagać. — Gdyby jakiś, dajmy na to, trzydziestoletni facet wyjechał do Ameryki, przemieniłby wszystkich trzydziestoletnich facetów z układem krwi Rh−?
— Jeśli byłby M'innamorai, to tak. Ilość przemienionych przez niego osób zależałaby od tego, jak silne pokrewieństwo łączyło go z Kolumbem. Exodus założono na początku dwudziestego wieku, a niedługo później wprowadzono wizy, właśnie po to, by kontrolować wasz napływ do Stanów.
Dotarliśmy nad jezioro. Przyglądałam się czarnej tafli wody jak zaczarowana, nasłuchując cykania robactwa schowanego w trzcinie. Było w tym coś uspokajającego, kojącego. Myślałam o wilkołaku, który nie tak dawno nas stąd przegonił, wiedząc, że to nie Pilar, bo tamten był samcem. Ale może go znała? Może należeli do tej samej watahy? Wtedy nie mogłaby zbliżyć się do domu Evansów na bliżej niż milę, a przecież rzekomo chcieli mnie uratować. Z opisu Chrisa wynikało jednak, że musieliśmy obejść całe miasto naokoło, by dojść do Montriverson, a Bree wspominała o watasze spoza Lafayette. Z miejsca, skąd odjeżdżał autobus do Los Angeles.
— Zaraz, co? — wróciłam na ziemię. — Dlatego nie chcą nam ich zdjąć?
— Cóż, to główny powód. Wizy wciąż są nałożone na kraje, w których jest problem z identyfikacją M'innamorai lub jest ich zbyt duża ilość.
— Całe moje życie jest kłamstwem. — Spojrzałam w niebo, w końcu mogąc dostrzec jego większy fragment. Podmuch wiatru, zimno wzmagające się przy zbiorniku wodnym przypomniały mi, że oni mieli ciepłe kurtki, a ja wciąż szłam w samej bluzie i przemoczonych krwią spodniach. Straciłam Pilar z oczu. — Ale wyjaśnij mi, po cholerę? Skoro dopiero po przybyciu tutaj stanowimy jakieś zagrożenie, czemu nie zostawią nas w spokoju?
— Stworzono przeróżne programy wymiany, wyjazdów wakacyjnych do pracy, możliwość zagranicznego studiowania po to, by ściągnąć was tutaj, zanim zdążycie się rozmnożyć. Według Exodusa należy wyeliminować każdą osobę, która choć w najmniejszym stopniu jest powiązania genetycznie z Kolumbem. Gdy taką znajdą, robią wszystko, by skłonić ją do wyjazdu do Stanów, ponieważ nie mogą bezkarnie wybijać niewinnych rodzin w Europie. W USA po zebraniu dowodów, że M'innamorai zagraża życiu innych obywateli, jest to w pewien sposób uzasadnione.
— A jeśli nie namówią kogoś do wyjazdu, zostawiają go w spokoju?
Westchnął. Unikał kontaktu wzrokowego, przyspieszając kroku. Choć szczękałam zębami i trzęsłam się z zimna, moja lewa noga pulsowała, paląc bólem i naprawdę nie mogłam ani odrobinę przyspieszyć, mimo że powinniśmy przejść jezioro jak najszybciej. Tam najłatwiej było nas dojrzeć.
— Opierają swoje praktyki na przekazie podprogowym, wysyłają na e-mail reklamy, podrzucają ulotki do miejsca pracy czy na uczelnię, a gdy to nie skutkuje, posuwają się dalej. — Chyba w końcu zauważył, że powoli zamarzałam, bo zdjął swoją kurtkę i podał mi ją. — Oferują im Zieloną Kartę przez rzekomą wygraną w loterii, ale są też w stanie zniszczyć komuś życie i sprawić, by uwierzył, że ofiarowują mu cudowną pomoc, jedyne wyjście z sytuacji.
— Przeczytałam setki blogów. Nikt nie pisał o niczym podejrzanym, ba, niektórzy kontynuowali pisanie jeszcze długo po powrocie do Polski.
— Mniej niż jeden procent wyjeżdżających to M'innamorai. Poza tym, że Exodus wykonuje swoją misję, to także na tym zarabia.
W końcu zagłębiliśmy się z powrotem w las. Gdybym miała zgadywać, powiedziałabym, że zmierzaliśmy na północny-zachód, a droga robiła się coraz bardziej stroma. Nie wiedziałam, jak długo jeszcze będziemy iść, a gdy chłód już mi nie doskwierał, mocniej odczuwałam ból nogi. Miałam wrażenie, że ciągle coś się z niej wylewa. Nie cieknie, nie sączy, a leje. Czy mogłam umrzeć z utraty krwi?
— Jeśli naprawdę chcesz mi pomóc, zawieź mnie na lotnisko i wsadź do samolotu. Po powrocie oddam ci pieniądze za bilet.
— Dessie, naraz w Ameryce może znajdować się tylko jedna M'innamorai... No, nie licząc przypadków, gdy przyleci ktoś, kto nie został wcześniej wyłapany, ale to się rzadko zdarza. Zmierzam do tego, że wszyscy w Exodusie wiedzą, jak wyglądasz — wyjaśnił, bo spojrzałam na niego jak na debila. — Wiedzą, że nie zostałaś zabita przed pierwszą pełnią i wiedzą, że teraz uciekłaś. Jeśli pojawisz się na lotnisku, nieważne gdzie, w LA, Dallas czy Bostonie, przechwycą cię. Ich ludzie są wszędzie. Przykro mi to mówić, ale nie wrócisz do domu.
Wypowiadając ostatnie zdanie, zatrzymał się. Może współczucie faktycznie czaiło się w jego jasnych oczach, ale miałam to gdzieś. Złapałam go mocno za kołnierz i pociągnęłam.
— Wskoczę do wody i pokonam ocean wpław, jeśli będę musiała — wycedziłam przez zęby.
— Zanim uda ci się dopłynąć do Europy, nie będziesz sobą — wykrztusił. — A niech Bóg ma w opiece statek, na który natknęłabyś się po drodze.
Cofnęłam się, puszczając go.
— Ty wiesz.
— Wszyscy wiedzą, Dessie.
Domyśliłam się tego już, kiedy pokazał mi swój zapas wody w plecaku. Zaopatrzył się w to, czego potrzebował, by skłonić mnie do pójścia z nimi.
— Nie nazywaj mnie tak.
— Dobrze, Mała Syrenko.
— Jak ci odwinę, to zobaczysz Małą Syrenkę! — wkurzyłam się. — Daj mi swój telefon, dzwonię do rodziców.
— Nie możesz się z nimi skontaktować. Narazisz ich na niebezpieczeństwo.
— Daj mi swój telefon! Nie powtórzę trzeci raz!
Zastygł w jednej pozycji, patrząc na coś, co znajdowało się za mną. Odwróciłam się, ale nie zobaczyłam niczego poza ciemnością. Pociągnął mnie za ramię, zmuszając do stawiania większych kroków, chociaż ledwo sunęłam stopami po ziemi, ciągle potykając się o kamyki. Wspinaliśmy się na wzgórze.
— Uważasz, że mają jakieś szanse w starciu przeciw organizacji obejmującej całe Stany Zjednoczone? Co zrobią? Jeśli tutaj przylecą, któreś z nich znów aktywuje Buenaventurę. Ciesz się, że Exodus na razie zostawił ich w spokoju.
— Jeśli myślisz, że nie zainteresują się nagłym brakiem kontaktu z mojej strony, to jesteś idiotą!
— Odpowiednie osoby się tym zajmą. Zmanipulują faktami tak, żeby wyglądało na to, że znalazłaś Julię i do niej dołączyłaś.
— Nie. — Wyrwałam mu się. — Nie, nie, nie, moi rodzice nie mogą myśleć, że się od nich odwróciłam! — jęknęłam bezsilnie, czując narastającą panikę. Zwłaszcza gdy zdałam sobie sprawę z tego, co powiedział. — Co wiesz o mojej kuzynce?
— Koniec wywiadu, tą trasą musimy iść w absolutnej ciszy. Dokończymy rozmowę, gdy będziemy bezpieczni. Słowo. — Wyciągnął ku mnie mały palec, ale tylko pokręciłam głową. — Jestem po twojej stronie, nie traktuj mnie jak wroga.
Jeszcze przez chwilę szliśmy pod górę. Chris idący przede mną zmienił się w dużą, ciemną, rozmazaną plamę, gdyż oczy znowu zaszły mi łzami. Nie wrócisz do domu, słyszałam wciąż i wciąż, obracałam w myślach jego słowa, których sens bolał jak silny cios zadany w brzuch. Wrócę, wmawiałam sobie, przełykając rosnącą w gardle gulę. Wrócę, choćbym miała popłynąć do Meksyku czy Kanady i stamtąd wsiąść do samolotu.
Powtarzałam to jak mantrę, aż sama uwierzyłam, że ten plan rzeczywiście mógł się powieść, jeśli tylko pokonam strach przed wodą. Potem zaśpiewam, komu będzie trzeba, by wpuścił mnie na pokład i zabiję każdego, kto spróbuje mnie powstrzymać.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro