Rozdział 36
Może to przez sposób, w jaki wymówił słowo „syrena" — ze wstrząsającym obrzydzeniem, jak paskudną obelgę. Może przez ton jego ostatniej wypowiedzi, lodowaty i wypruty z emocji, który uświadomił mi, że Chase nie tylko dzisiaj włożył maskę. Nosił ją cały czas. Co więcej, właśnie ją zdjął.
Nigdy wcześniej nie wydał mi się tak obcy, jak wtedy, stojąc w odległości dwóch kroków ode mnie.
Może przez to, że choć muzyka go zagłuszała, wciąż poruszał ustami, odliczając. Może przez to, że dyskretnie dał do zrozumienia, co zamierza zrobić ze swoją szpadą. Może częściowo przez alkohol, piosenkę, utrzymujący się wokół klimat grozy. A może zwyczajnie dlatego, że krew uderzyła mi do głowy i instynkt przetrwania w końcu dał o sobie znać.
Puściłam się biegiem w jedynym znanym mi kierunku: ku korytarzowi, którym tu weszliśmy. Przepychałam się, nie bacząc na osoby stojące na mojej drodze, gnałam przed siebie niczym prawdziwa zwierzyna łowna, walcząc o życie.
Dopiero na wyjściu z sali dotarło do mnie, że mogłam właśnie zrobić najgłupszą możliwą rzecz. Zrobiłam dokładnie to, czego chciał. Czy nie byłabym bezpieczniejsza pośród tych wszystkich ludzi? Chyba nie przystąpiłby do ataku przy nich?
Jeśli jednak wcześniej miałam rację i klub należał do członków Exodusu, zostałabym bez szans.
Krew szumiąca w uszach, panika, która zawładnęła moim ciałem, znacznie utrudniały znalezienie wyjścia i wymyślenie w biegu jakiegoś sensownego planu. Myślałam tylko o tym, by jak najszybciej się stamtąd wydostać.
W połowie drogi w korytarzu nagle zgasło światło. Moje nogi przyspieszyły wraz z biciem serca, które wtórowało echu roznoszącemu się z każdym uderzeniem buta o posadzkę.
Niemal rzuciłam się na drzwi wyjściowe, jakby lada chwila mogły zniknąć mi przed nosem. Tuż, zanim pociągnęłam za klamkę, przeszło mi przez myśl, że będą zamknięte. Na pewno będą zamknięte, do jasnej cholery. Dlatego dał mi fory. Wiedział, że i tak mu nie umknę. Lubię bawić się jedzeniem, powiedział kiedyś.
Złość narosła we mnie, na niego, na samą siebie za zbagatelizowanie tak istotnych wskazówek. Wnet została zastąpiona przez szok i niedowierzanie, gdy drzwi się otworzyły.
Wskoczyłam z powrotem do środka dwa razy szybciej, niż wypadłam na zewnątrz.
Lał deszcz.
Widziałam wcześniej zachmurzone niebo, ale w Kalifornii padało tak rzadko, że przestałam utożsamiać je z burzą. Nie wierzyłam we własnego pecha. Miałam ochotę usiąść na ziemi i płakać na przemian ze śmianiem się. Cieknąca woda wydała mi się tak nierealna, tak niesamowicie nieprawdopodobna.
Więcej niż połowa mojego ciała musiała być mokra, by wyrósł mi ogon. Nie miałam na sobie nieprzemakalnego kostiumu. Może zdążyłabym zbiec ze schodów, dotrzeć do ulicy, ale to jedno, wielkie „może". Nie wiadomo, jak szybko ktoś by się zatrzymał. Nie wiadomo, jak blisko czaił się Chase.
Przywarłam plecami do ściany. Nic nie widziałam w ciemności. Mocno chwyciłam telefon obiema drżącymi dłońmi, by mi z nich nie wypadł. Nie potrafiłam się uspokoić, zachować zimnej krwi. Znalazłam się w potrzasku.
Oczy latały mi z ekranu we wszystkie strony pomieszczenia, bo bałam się na dłużej niż ułamek sekundy spuścić wzrok z korytarza i zatrzymać go na wyświetlaczu, a musiałam zadzwonić do Bree.
Chociaż czułam i słyszałam wyłącznie walenie własnego serca na tle szumiącego deszczu, w pewnym momencie do moich uszu doszedł świst. Cichy, krótki i nagły, który równie dobrze mógł być tylko wytworem wyobraźni. Dźwiękiem wytworzonym przez mózg, by ten wyjaśnił sobie w jakiś sposób ukłucie, jakie poczułam na szyi.
W pierwszej chwili pomyślałam, że mimo zaledwie paru kropel wody zaczęłam się zmieniać. Ale to nie było znajome dotknięcie lodu świadczące o powstających skrzelach. Osunęłam się na ziemię, chociaż wcale nie wyrósł mi ogon.
Najpierw był ból.
Ból karku ostałego w jednej, niewygodnej pozycji — zwisie — przez dłuższy czas.
Chciałam przetrzeć powieki, by wyostrzyć zamglony obraz, ale nie mogłam. Coś zablokowało mi ruch, tym samym w mgnieniu oka przywracając pełną świadomość.
Kajdanki.
Byłam przykuta do ściany za nadgarstki po obu stronach ciała na wysokości głowy. Fala przerażenia, jaka zalała mnie w tamtym momencie, wykręciła mi trzewia jak szmatkę, a i tak była niczym w porównaniu do tego, co poczułam, gdy zdałam sobie sprawę, że leżałam w wodzie.
Wydałam z siebie zduszony krzyk. Trzeci raz byłam zmuszona do oglądania się w tej obcej skórze, śliskiej, oślizłej, przyprawiającej mnie o mdłości. Patrzyłam na olbrzymi, masywny ogon, na blaknące ciemne łuski wtapiające się w ciało na podbrzuszu, zdając sobie sprawę, że wcale nie przeszłam do porządku dziennego nad tym, czym się stałam. Ani trochę. Zderzenie z rzeczywistością wstrząsnęło mną jak karambol.
Siedziałam pod chropowatą, niemalże skalną ścianą w jakiejś brudnej, zalanej wodą ciemnicy. Skrępowana, naga, obdarta z godności. Zapadłam się w sobie, rozumiejąc, że to nie sen. Chase siedział sztywno na stołku kilka metrów dalej. W mroku dostrzegałam tylko zarys sylwetki łowcy.
— Ładny kostium halloweenowy. Wygląda jak prawdziwy — odezwał się, zauważając, że odzyskałam przytomność. Jego słowa rozniosły się echem. Wtedy zwróciłam uwagę na jeszcze jeden dźwięk: rytmiczne kapanie.
Woda nieprzerwanie napływała do pomieszczenia z rur umieszczonych pod sufitem. W powietrzu unosił się ostry zapach rdzy i wilgoci, drażnił moje nozdrza.
— Jest coś, co chciałabyś mi powiedzieć?
— Bawisz się w Christiana Greya? — rzuciłam nerwowo, ignorując pytanie. Skrzywiłam się w myślach, słysząc swój zachrypnięty głos i z całej siły szarpnęłam obiema rękami, chcąc się wyswobodzić. Na próżno.
Spróbowałam jeszcze raz. I jeszcze. Ciągnęłam, aż obtarłam naskórek. Potem, korzystając z poślizgu, jakiego nadał mi śluz, wykręcałam nadgarstki na każdy możliwy sposób, byle tylko wysunąć dłonie z kajdanek.
— Zrobisz sobie krzywdę.
— Tobie zrobię krzywdę, jak mnie zaraz nie uwolnisz! — krzyknęłam wściekle. — Natychmiast! Słyszysz?!
Na moment oślepiło mnie czerwone światło. Rozejrzałam się dokładniej po prostokątnym pomieszczeniu, w którym nie było absolutnie nic poza spękanymi ścianami, starymi rurami, wodą głęboką na kilka centymetrów oraz Chase'em z jego stołkiem i jakąś torbą.
Znalazłam źródło światła. Tuż przy suficie zainstalowana była kamerka.
— Nagrywasz to? — powiedziałam słabo, patrząc na niego ze wzrastającym wzburzeniem.
— Transmisja na żywo dla Exodusu. Możesz się przywitać.
Serce kołatało mi w piersi jak jakiś dziki zwierz usiłujący wydostać się z klatki. Nie. Nie wierzyłam w to. Całą sobą zaczęłam wypierać tak oczywistą prawdę.
— To taki halloweenowy żart? Chciałeś mnie nastraszyć? Proszę bardzo, udało ci się. To chciałeś usłyszeć?! Że napędziłeś mi stracha?!
Milczał.
— Zadzwoń do swojej siostry. Ona ci wyjaśni, powie ci, że...
— ...zabiera cię do czarownicy, by ta oskubała cię z łusek? — dokończył za mnie. — Nie wiem, co gorsze. To, że myślałaś, że coś takiego naprawdę udałoby się wam za moimi plecami, czy w ogóle sam fakt, że uwierzyłaś, że Bree zna jakąś czarownicę i że one są w stanie zmieniać Przeistoczonych w ludzi.
Przełknęłam ślinę o wiele za głośno. Nie ze względu na to, jak je wypowiadał, ale przez ich znaczenie słowa Chase'a paliły niczym żrący kwas. Chciałam i nie chciałam wiedzieć, co miał na myśli.
— Mam układ Rh+. Nie powinnam była się tym stać — zauważyłam, łudząc się, że może nie był tego świadomy, że ta informacja zmieni postać rzeczy.
Wydał z siebie coś w stylu rozbawionego sapnięcia.
— Nikt z krwią o tym układzie się nie zmienia — powiedział zniecierpliwionym tonem, jakby wyjaśniał coś dziecku już któryś raz z kolei. Mnie również wcale nie było do śmiechu znowu tłumaczyć jak krowie na rowie, że jestem stuprocentowo pewna swojej krwi, ale nawet nie dostałam ku temu okazji, bo nie dał mi się odezwać, kontynuując: — Kiedyś, przez krótki czas byłem niemal przekonany, że pracujesz dla jakiejś europejskiej antyorganizacji: Nekropolis, Pandemonium. Że przyjechałaś jako podwójny agent i tylko udajesz głupią. To miałoby więcej sensu niż twoja zatrważająca naiwność i ignorancja. Wciąż myślisz, że Bree nie wie, że tu jesteś, prawda?
Zbyt wiele informacji. Byłam ożywiona przez strach, ale z ogromnym trudem przyswajałam to, co miał mi do powiedzenia, jakby mój umysł się jeszcze nie wybudził. Nie wiedziałam, czy nastał już dzień — a jeśli tak, to który — ani jak długo leżałam nieprzytomna. Chciałam, żeby Chase zadzwonił do siostry, mojej ostatniej deski ratunku, by ta mu wszystko wyjaśniła, przemówiła do rozsądku, naprawiła tę sytuację, a on właśnie zasugerował, że przez cały ten czas była częścią jego planu. Poprzedził to jakimiś daleko wysuniętymi wnioskami niemającymi większego sensu oraz rzucił nic niemówiącymi nazwami, zbijając mnie z tropu i chyba tylko to pozwoliło mi kurczowo trzymać się wygodnego kłamstwa.
— Pomogę ci trochę: wcale się z tobą nie przyjaźniła. Ona tylko zbierała dane.
— Łżesz.
Wyciągnął ostentacyjnie telefon.
— Poczytajmy wiadomości od niej. Właściwie „raport" jest odpowiedniejszym słowem. Złoto: brak reakcji; srebro: brak reakcji; tantal: brak reakcji; Marmite: brak reakcji; bursztyn: brak reakcji...
Poczułam taki ból, jakby ktoś wetknął mi rękę do brzucha i ścisnął nią wnętrzności. Bez problemu zarzuciłabym mu kolejne oszczerstwa, wyzywając od łgarzy i manipulantów, gdyby nie to, że jego słowa nie były kompletnie pozbawione sensu. Bree wielokrotnie kazała mi dotykać różnych rzeczy — naszyjników pod pretekstem pomocy w wybraniu odpowiedniego, jej kolekcji kamieni czy zastawy stołowej. Zadawała dziwne pytania, w trakcie rozmowy nagle zaczynała wysyłać wiadomości.
— ...brak reakcji. Nie wykazuje zdolności telepatycznych, pamięci ejedycznej, ani retrokognicji. Już myślałem, że przypadkiem ściągnęliśmy jakąś niewinną dziewczynę. — Pokręcił powoli głową, patrząc gdzieś w przestrzeń obok mnie. — Za to trzydziestego sierpnia w końcu do czegoś doszliśmy. Za późno, bo cały plan zdążył się posypać, ale wtedy dostałaś migreny przy skale. Gdy wbiłaś nóż w drzewo, nie miałem żadnych wątpliwości.
Byłam zbyt rozdrażniona, by słuchać go uważnie i ważyć każde słowo. Gniew całkowicie wyparł strach. Prawdopodobnie nie wiedział o Bree, w której żyłach jakimś cudem płynęła ujemna krew. Chyba że Chase miał błędne przekonania. Albo kłamał. Nawet po tym, co zrobiła, z jakiegoś powodu nie mogłam jej wydać bratu.
— Po co?! Dlaczego byliście tacy pewni, że coś się ze mną stanie?
— To standardowa procedura, żeby ustalić, jak szybko zajdzie przemiana. I, przede wszystkim, w co. Muszę jednak przyznać, że po M'innamorai spodziewałem się czegoś więcej. Zwykle zmieniają się w czarownice, a jeśli nie, to przynajmniej panują nad dwoma, trzema żywiołami. Tymczasem dostałem rybę, która w dodatku boi się wody. — Westchnął z lekkim rozbawieniem, spoglądając ku górze. — Na Boga, to jak kopanie leżącego! Mógłbym zdjąć ci te kajdanki, a i tak nic byś mi nie zrobiła. Nawet byś stąd nie uciekła. Trochę mi cię szkoda.
Próbowałam wyczuć jego krew, tak jak zrobiłam to ostatnim razem w kuchni, ale nie potrafiłam. Co więcej, nie mogłam sprawować kontroli również nad otaczającą mnie zewsząd wodą. Zacisnęłam oczy, zacisnęłam szczękę i napięłam wszystkie mięśnie, ale w niczym to nie pomogło. Kajdanki musiały w jakiś sposób blokować moje umiejętności. Iskierka nadziei, która na moment pokazała mi światełko w tunelu, zgasła szybciej, niż się pojawiła. Nawet jeśli zerwałabym łańcuchy i unieszkodliwiła Chase'a, za drzwiami prawdopodobnie znajdującymi się gdzieś po drugiej stronie pomieszczenia i tak mogło czekać wsparcie. Ponadto, żeby w ogóle móc zacząć myśleć o ucieczce, musiałabym podgrzać wodę do temperatury stu stopni, tym samym gotując samą siebie na miękko.
— Nic? Dlatego prawie pogubiłeś nogi, uciekając przede mną z dachu?
— Twój syreni śpiew już mi nie zagraża — odparł z satysfakcją, nie dając się wyprowadzić z równowagi. — Działa tylko za pierwszym razem, bo nikt nie dożywa drugiego, syreny tego pilnują. No, chyba że ktoś zdobędzie jej łuskę i zna czarownicę, która wisi mu przysługę. Gratisowo może się z taką nimfą zamienić rolami na pół doby. — Uśmiechnął się zadowolony z siebie.
Miałam rację. Drań wykorzystał moją łuskę.
Nie sądziłam, że w ogóle można być tak wściekłym. Że można do tego stopnia kogoś nienawidzić. Szarpałam się i wiłam na tej ziemi, już nawet nie po to, żeby się wyswobodzić, ale by dać upust kotłującym się we mnie emocjom. Nie mogłam tak siedzieć w bezruchu, biernie słuchać jak wywracał całą moją rzeczywistość do góry nogami. Dla niego to było swego rodzaju osiągnięciem. Planował to — planowali, ale blokowałam myśli o Bree w obawie, że wybuchnę płaczem, gniewem, furią, wszystkim naraz — od nie wiadomo jak dawna i najwyraźniej cały plan szedł po jego myśli. Wciąż nic nie rozumiałam. Wciąż nie wiedziałam, dlaczego tak się uwziął. Dlaczego akurat ja?
Skupiłam się na tym, bo gdybym wróciła do tematu z odwróconym urokiem, skończyłoby się tak, że zwyzywałabym go z góry na dół, tylko pogarszając swoją sytuację i niczego nie wyjaśniając. Zagryzłam zęby. Musiałam wierzyć, że z czasem rozwalę te kajdanki. Musiałam.
— Przed chwilą mówiłeś, że osoby z układem Rh+ się nie zmieniają, a teraz sam przyznajesz, że... te na „m" istnieją. Plączesz się w zeznaniach.
— Tak, M'innamorai, potomkowie Kolumba, omeny śmierci, zwiastuny zagłady, czy jak tam was jeszcze śmiesznie nazywają. W waszym przypadku nie krew ma znaczenie, a geny, więc możesz sobie mieć Rh+. Zwykłe osoby nie. Jak myślisz, na czym głównie opiera się program eliminacji? Kogo chcą wyeliminować? Przeistoczonych? Kiedy wyrżniemy was, ich też nie będzie.
Rozdziałam usta ze zdziwienia. Nie, nie, nie, Bree nazwała tak tylko osoby z Rh+ dotknięte przemianą, nie wspominała o żadnych...
— Potomkowie Kolumba? Chase, złapałeś nie tę osobę, nie mam pojęcia, co ty wygadujesz! Wypuść mnie, do kurwy nędzy! — Raz jeszcze zagłuszyłam go dzwonieniem łańcuchów. Ich dźwięk zaczynał jeżyć mi włos na głowie. Poczułam się jak więzień w lochach, pomieszczenie nagle wydało się przytłaczająco małe, a powietrze zbyt gęste i lepkie, by móc nim swobodnie oddychać.
— Ziemia, piekło i niebo; pierwszym wstrząśnie, drugim poruszy, a gdy na trzecim srebrna tarcza zawiśnie, znów powstaną błękitnokrwiści — wyrecytował ze spokojem. Wciąż modliłam się, żeby to był żart. Żeby Jamie zaraz wskoczył ze śmiechem do środka, zrobił zdjęcie mojej przerażonej miny i zakończył przedstawienie. Wyobrażałam sobie to raz po raz, jakbym mogła urzeczywistnić tę wizję samą myślą. Zastanawiałam się nad tym, co bym zrobiła. Zabiłabym ich za taki cyrk, ale chyba przede wszystkim rozpłakałabym się z ulgi. — Nie tę osobę? Mówisz, że ziemia się nie zatrzęsła, gdy tylko na niej stanęłaś? Nie aktywowałaś kamienia Buenaventury? Nie zmieniłaś nikogo o własnym wieku i płci w Przeistoczonego? Och, myślałaś, że to przypadek? Powinnaś zobaczyć swój wyraz twarzy.
Chętnie powiedziałabym mu, że miał nierówno pod sufitem. Naprawdę. Gdybym tylko sama w to wierzyła.
Wielokrotnie rozmyślałam nad sensem sprowadzenia exchange studentki do miasta pełnego potworów. Bree nie potrafiła mi udzielić jednoznacznego i sensownego wyjaśnienia, które nie sprowadzałoby się do „kamień aktywuje się raz na kilkanaście lat, nie wiedzieliśmy, że to się stanie akurat teraz", co nie trzymało się kupy, bo wcześniej podobna sytuacja miała miejsce przed jej narodzinami. Nie drążyłam tego, ponieważ ostatecznie doszłyśmy do porozumienia: nie wracam do kraju pierwszym samolotem, tylko czekam do Halloween, na spotkanie z czarownicą, by uniknąć możliwej śmierci swojej lub bliskich za sprawą całej tej popapranej sytuacji.
No i się doczekałam. Wymyśliła to, byle mnie tu zatrzymać. Tylko dlaczego zwlekali z tym tak długo? Piłam ich wodę, jadłam ich jedzenie, dzieliłam z Chase'em ścianę. Mieli ku temu tyle okazji.
Rozmyślanie o tym, dlaczego teraz, a nie w pewien poniedziałkowy poranek czy czwartkowy wieczór po obiedzie było pozbawione sensu. Co to za różnica? Odwlekałam po prostu przyjęcie do wiadomości innego faktu.
To, co zarzucał mi Chase, było co najmniej nieprawdopodobne. Szalone. Niedorzeczne, ale i obezwładniające, kiedy uświadomiłam sobie, że ziemia naprawdę zadrżała mi pod stopami, wszystko naprawdę zaczęło się po moim przylocie. Ja byłam pierwsza, potem ten wirus, klątwa, przekleństwo jak zaraza przeniosło się na Bree i Cassidy. I pewnie na Pilar. Ona jako pierwsza wyhodowała dziwne znamię i jako pierwsza miała ze mną kontakt. Na lotnisku w Los Angeles.
Chciałam krzyknąć, że wcale nie, że to nie ja, ale jak mogłam przekonać go, skoro nie potrafiłam nawet samej siebie? Czułam tylko rosnącą gulę w gardle. Byłabym głupia, wciąż uznając cokolwiek za niemożliwe.
— Więc teraz co? Będziesz mnie torturował? — starałam się utrzymać własny głos w ryzach, nie dać po sobie poznać, jak bardzo jego wyznanie mną wstrząsnęło.
— Wolę określenie „przesłuchiwał". Rozjaśniłem ci nieco sytuację, twoja kolej na zwierzenia. Potraktuj to jako zabawę w prawdę czy wyzwanie.
Oparłam głowę o ścianę, jęcząc z irytacji, może też trochę z niepewności. Nie potrafiłam sobie go wyobrazić w roli mojego kata, ale ilekroć wyobraźnia mnie zawodziła, rzeczywistość postanawiała przejąć stery. Dlaczego tym razem miałoby być inaczej?
— Gówno ci powiem. A wiesz czemu? BO NIC NIE WIEM! WYPUŚĆ MNIE!
Szamotałam się, dopóki przypadkiem nie poruszyłam ogonem. Do tej pory uciekałam wzrokiem, jak mogłam, byle na niego nie patrzeć, ignorować jego obecność, istnienie, byt, bo nie potrafiłam zaakceptować, że stanowił część mnie. Taką prawdziwą część, którą byłam w stanie wprawić w ruch jak rękę, nogę czy każdy inny fragment ciała.
Chase nie zwrócił na to uwagi, bo był zajęty grzebaniem w torbie. Z trudem dostrzegłam w ciemności, że wyjął z niej nóż.
— Zobaczymy.
— Nie. — Gwałtownie przylgnęłam mocniej do ściany. — Nie wierzę ci. Nie ma szans, nie zatniesz mnie tym. Nie boję się ciebie.
Kłamałam. Bałam się, wiedząc, co potrafił z nimi robić.
Najgorsze było to, że nawet nie miałam jak się bronić. Niemal leżałam plackiem na ziemi całkowicie bezbronna i kompletnie bezradna, zdana na jego łaskę. Chyba zamiast strachu wyczuł w moim głosie gniew, bo sam strasznie się tym zdenerwował. O dziwo. Nastawiłam się na psychopatyczny śmiech czy coś w tym stylu.
— Poważnie?! — Wyrzucił ręce w powietrze. — Właśnie ci powiedziałem, że cię zabiję! Nie bądź idiotką.
— Nie możesz — powiedziałam już z większą pewnością. — Nikogo nie zamordowałam.
— Jezus Maria, Bree powiedziała ci to, co chciałem, żeby powiedziała. Naprawdę uważasz, że łowcy czekają, aż Przeistoczeni kogoś rozszarpią? To ma dla ciebie sens?
Teraz już nieco mniej, kiedy ujął to w ten sposób. Wciąż jednak myśl o dokonywaniu egzekucji na nastolatkach — czy w ogóle jakichkolwiek ludziach — za to, że znaleźli się w nieodpowiednim miejscu o nieodpowiednim czasie i stali czymś, czym wcale nie chcieli, wydawała mi się barbarzyńska.
— Oszczędziliście Flynna, który zabił czternaście osób.
— Wszczepiłem się z nim, bo potrzebowałem dodatkowej siły i zabezpieczenia na przyjęcie M'innamorai! Wtedy nie wiedziałem, z czym będę miał do czynienia. Poza tym Exodus chciał mieć bazyliszka po swojej stronie, co jest dość zrozumiałe. Dobra, koniec tego dobrego. Kogo przemieniłaś?
Podniosłam wzrok i wycedziłam z największym jadem, na jaki było mnie stać:
— Pierdol się, Chase.
Zamknął oczy i przetarł je, jakby z naszej dwójki to on miał powody do zmęczenia. Sapnął ciężko. Może załamał się moją reakcją. Może oczekiwał, że będę trząść portkami, wszystko mu wyśpiewam na jednym wdechu i będę błagać o litość. Czyżby w ogóle mnie nie znał? To nie ja przez całą naszą znajomość udawałam kogoś, kim nie byłam.
— Winterhood, nie utrudniaj. — Uniósł lekko sztylet, jak gdyby chciał mi o nim przypomnieć, ale mówił tonem niemal błagalnym. Chociaż w sumie nie tyle błagalnym, ile... swoim. Brzmiał normalnie, jak sprzed tego całego bałaganu. Dopiero po chwili zorientowałam się, że odniosłam takie wrażenie, ponieważ znów nazwał mnie po nazwisku, a nie „syreną", co musiało być dla niego synonimem abominacji, monstrum, skoro wypowiadał to z taką pogardą.
Powiedzenie, że okazał tym słabość, byłoby trochę na wyrost, ale musiałam się dowiedzieć, na ile mogłam sobie pozwolić.
— Nie wiem. — Wzruszyłam nonszalancko ramionami. — Wyobraź sobie, że nie prowadzę rejestru z grupami krwi wszystkich mieszkańców Lafayette.
Wstał ze stołka, stanął w tej całej wodzie. Miał wysokie kalosze, a poza tym swój typowy mundur na polowania. Bo przecież w jakiejś ciemnej piwnicy, grocie, bunkrze, czy gdzie tam byliśmy, trzeba się wtopić w tło.
— Powiedz mi jedną rzecz. Skoro niby tak mną gardzisz, dlaczego po odwróceniu zaklęcia skorzystałeś ze swojej dwunastogodzinnej mocy, co? — Przyglądałam się jego twarzy, jednak czegokolwiek na niej szukałam, nie znalazłam tego. — Nie skrzywdzisz mnie. Nie wiem, w co pogrywasz, ale znowu kłamiesz.
— Dlaczego? Chcesz wiedzieć dlaczego? — Ruszył żwawo w moim kierunku, głośno brodząc w wodzie. Ominął mój ogon szerokim łukiem, przez co zaczęłam się zastanawiać, czy mogłabym go nim zaatakować. Kiedy jednak przykucnął tuż obok mnie, wiedziałam, że nic z tego. Nie byłam w stanie nawet go za bardzo przesunąć, a co dopiero unieść czy wykonać nim gwałtowniejszy ruch. Nie chciałam nawet próbować. Chase sztyletem uniósł moją brodę, bym na niego spojrzała. Żaden problem, nie bałam się kontaktu wzrokowego. Miałam nadzieję, że widział w moich oczach, że nienawidziłam go do szpiku kości. — W lampce na ganku znajduje się kamerka. Taka jak tutaj. — Skinął na nią głową.
Cóż, to przynajmniej wyjaśniało, dlaczego wybrał werandę. I niewiele więcej.
— Potrafię być znakomitym aktorem — rzucił niskim, cichym głosem i zaraz dodał głośniej: — Skoro już to sobie wyjaśniliśmy...
Wrzasnęłam. Całkowicie mimowolnie i bezwarunkowo, takiego rodzaju bólu po prostu nie dało się stłamsić w sobie. Nie zaciął mnie, nie wbił mi nigdzie sztyletu. Nie wiedziałam, co dokładnie zrobił, bo ledwo zachowałam przytomność.
Gdy kiedyś sama wyrwałam sobie łuskę, cierpienie było nieopisane. Pozbawienie palca całego paznokcia prawdopodobnie się przy tym chowało, ale nie doświadczyłam nigdy tego drugiego. Na szczęście.
Ból, jaki poczułam tym razem, był po stokroć gorszy. Chase odciął płat mojego ogona lub szybkim ruchem zeskrobał kilka łusek z miejsca, w którym normalnie powinno znajdować się lewe udo. Z rany obficie sączyła się intensywnie czerwona krew, błyskawicznie farbując wodę dookoła mnie. Była nadzwyczajnie gorąca.
Rana się nie goiła. Dostałam zawrotów głowy, kiedy tylko na nią spojrzałam. Wyglądała jak poharatane mięso.
Może instynktownie chciałam zatamować krew, może nie dowierzałam, że nie tylko potrafiłam poruszać tym ogonem, ale i przeżywać przez niego tak niewyobrażalne katusze, dlatego zapragnęłam przyłożyć do niej dłonie — nie bezpośrednio, bo chyba wyzionęłabym ducha, a bardziej z boku.
Nic z tego, łańcuchy okazały się za krótkie. Znów zaczęłam nimi szarpać, by odwrócić swoją uwagę i jednocześnie zachować przytomność.
Wolałabym odpłynąć i przestać czuć, ale mogłabym się już nie obudzić.
Ta myśl orzeźwiła mnie, wyrwała z amoku. Przez moment miałam nawet wrażenie, że coś drgnęło w tej ścianie za mną. Że jeśli zbiorę siły i szarpnę dostatecznie mocno, w końcu się uwolnię.
Może zwyczajnie mi się majaczyło, ale przylgnęłam do tej myśli jak bluszcz. Musiałam tylko zdobyć trochę czasu. Próbowałam ignorować piekące oczy i ból, korzystając z tego, że chyba dopiero teraz odrobinę zelżał. Nie miałam już wrażenia, że ktoś przyciska mi do nogi rozżarzoną do czerwoności stal, która tym samym topi się i spływa po ciele.
— Jeżeli istnieją osoby, które po przybyciu do Ameryki aktywują kamień, który z kolei zmienia inne, niewinne osoby w potwory, to po jaką cholerę nas tutaj celowo ściągacie?! — ryknęłam z bezsilności do Chase'a znów siedzącego na stołku. Tak długo zaciskałam oczy, że odzwyczaiły się od ciemności, toteż nie potrafiłam nic powiedzieć na jego temat. Ot, siedział cień. — Jeśli ci przemienieni przeze mnie Przeistoczeni kogoś zabiją, krew tych osób będzie na twoich rękach. To twoja wina.
Myślałam o syrenie z Los Angeles, która zostawiła za sobą łańcuch ciał.
— Dlatego M'innamorai bada się od samego początku i eliminuje przed pierwszą pełnią, zanim mają szansę kogoś przemienić — podjął temat, choć myślałam, że przeszliśmy już do części, w której tylko zadaje pytania i rany. Mówił o wiele surowiej i chłodniej niż na chwilę przed atakiem. — Mieliśmy czas do urodzin Bree, ale dopiero w noc przed nimi, gdy już wiedziałem, że jednak nie jesteś zwykłą exchange studentką, mogłem cię uśpić, by zbadać twoją krew. Było za późno, a ja wciąż nie miałem pojęcia, w czym tkwił problem. Potem Flynn zwrócił uwagę na bransoletkę. Zechcesz mi wyjaśnić, skąd taki rzadki i cenny amulet znalazł się w rękach nastolatki, która rzekomo nic o niczym nie wie?
Ból mnie otępił i sprawił, że w pierwszej chwili zrozumiałam tylko jedno: miałam rację. Wiedziałam, wiedziałam, że nieprzypadkowo kazał mi pić tamto piwo. Potem zmusiłam się do przemyślenia jego dalszych słów. Zgoda, przemieniłam się zaraz po utracie bransoletki i Bree wspominała o amuletach, które tę przemianę blokują, ale skoro tylko osoby na miarę głów państwa były w ich posiadaniu, skąd miałby wziąć się u mnie? Skąd Julia wytrzasnęłaby coś takiego? Czy naprawdę wiedziała o istnieniu tego świata przed wyjazdem? Dlatego tak nagle i zawzięcie podjęła decyzję o wymianie?
Nie. Przecież by mi powiedziała. Na pewno.
— Czemu mówisz mi o tym wszystkim? Zachowujesz się jak te pozbawione wyobraźni kretyńskie czarne charaktery, które zdradzają swój plan przed ofiarą, zamiast zwyczajnie ją zabić. Doszedłeś w ogóle do tego, jak to zrobić?
— Jak zabić wodne stworzenie? Kurczę, no nie wiem, może ogniem? — burknął sarkastycznie. — Od samego początku chciałaś tylko poznać prawdę, więc na łożu śmierci w końcu docenisz wartość błogiej nieświadomości. Nie wolałabyś odejść z myślą, że Bree na tobie zależało, zamiast znać jej prawdziwe pobudki? I to nie ja jestem czarnym charakterem tutaj, tylko ty. — Wskazał na mnie ostrzem. — Odpowiedz na pytanie. Skąd wzięłaś bransoletkę?
— Dostałam ją od Julii. Naprawdę wiesz, gdzie ona jest, czy powiedziałeś to tylko dlatego, żeby móc wczoraj odegrać swój durny teatrzyk?
— Widzisz, tu znowu coś się nie zgadza. — Westchnął i na chwilę pogrążył się w zadumie. — Julia nie była M'innamorai, chociaż twierdzisz, że jest twoją kuzynką. Co ciekawsze, przyleciała tutaj już jako czarownica, a więc nie urodziła się w Polsce. Pytanie, jakim cudem przeoczyłaś tak oczywistą sprawę, spędzając z nią tyle czasu? W takiej odległości od Buenaventury oczywiście niekoniecznie mogła korzystać z mocy, ale wtedy jak stworzyłaby coś tak potężnego? Jakiś pomysł?
Podniosło mi się ciśnienie. Dosłownie: echo, kapiąca woda, pulsowanie własnej krwi zostało zagłuszone przez tępy pisk w uszach. Opadłam z sił, w jednej sekundzie cały mój świat stanął do góry nogami. On naprawdę ją znał. Naprawdę ją spotkał. Nie byłam w stanie sobie tego wyobrazić. Nie byłam w stanie dotrzeć do korzeni tej całej intrygi, pojąć, jak daleko sięgała, ile lat wstecz, jak długo planowali ten cały... zamach? Czy w ogóle istniało słowo, które dostatecznie dobrze oddałoby ich podłe zamiary, moje odczucia względem niego, całej jego rodziny, całego Exodusu i pozostałych osób w to zamieszanych?
Nie. Nie potrafiłam tego określić ani okiełznać w żaden znany mi sposób. Nie dotarł też do mnie sens jego słów, więc nawet nie zaczęłam się zastanawiać, czy Julia kiedykolwiek wykazała choćby minimalną umiejętność posługiwania się magią.
— Ty skurwysynie. Pytam po raz ostatni: gdzie ona jest?!
Zaśmiał się krótko. Ten śmiech nie miał jednak nic wspólnego z radością.
— Żałuj, że cię tutaj nie było. Mówili o tym nawet w Nowym Orleanie. — Przechadzał się, tworząc niewielkie fale na tafli pogłębiającej się wody. — Transmutowała ludzi dla zabawy. Wywróciła wszystko tył na przód. Zabiła mojego ojca, gdy próbował przemówić jej do rozsądku! Pokazałbym ci zdjęcia, na których widać, co z nią zrobiłem, ale... — udawał, że przeszukuje torbę, w której zabrzęczały narzędzia — zapomniałem ich zabrać. Pozostawię pole do popisu twojej wyobraźni. Możesz śmiało puścić wodze fantazji.
— Mam nadzieję, że lubisz szpitalne jedzenie — wycedziłam przez zęby.
Ogarnęła mnie chęć mordu, najczystsza z możliwych. Nie czułam smutku, żalu, rozpaczy, niczego, co normalna osoba powinna odczuwać po odkryciu, że członek jej rodziny, przyjaciel z dzieciństwa, wzór do naśladowania przez tak wiele lat został zamordowany, nie żyje, już nigdy przed nim nie stanie, nigdy nie przemówi, nie zaśmieje się, nie przytuli, nie zwyzywa, nie postawi do pionu. Wszystko to zostało wyparte przez furię graniczącą z obłędem. Taką, którą pozwoliła mi na rozerwanie łańcuchów.
Pękły. Ściana pękła. Wyswobodzona nie rozumiałam, co się stało, patrząc tępym wzrokiem na swoje ręce, które teraz mogłam wystawić przed twarz. Chęć natychmiastowego działania przysłoniła mi zdrowy rozsądek i sama do końca nie wiedziałam, co z tym fantem zrobić. Powinnam odnaleźć krew Chase'a i rzucić go na kolana, ale wciąż jej nie wyczuwałam — może przez emocje, może przez to, że choć nie byłam już przykuta, kajdanki wciąż obciążały moje nadgarstki, w jakiś magiczny sposób blokując moce.
— Na szczęście mam ich więcej. Nie ruszaj się stąd — zażartował — zaraz wracam.
Gdy tylko drzwi się zatrzasnęły, zmierzyłam w ich kierunku, wkładając całą siłę w gnanie naprzód. Poziom wody nie był wystarczająco duży, bym mogła w niej pływać, ale nie zamierzałam się poddawać. Ostatecznie doznałam czegoś w rodzaju spazmów, takich niesamowicie przyjemnych — prąd przeszył mnie na wskroś, od czubka głowy po końcówkę płetwy, czułam się, jakby ktoś naładował mi baterie. Ciepłe, delikatne mrowienie na całej skórze zawładnęło mną i pozwoliło odzyskać kontrolę nad wodą. Panowałam nad każdą jej najdrobniejszą cząsteczką. Wprawiłam ją we wrzenie. Leżałam pośród gotującej się wody, syczącej, bulgoczącej, buchającej parą i choć czułam ogrom ciepła, nie parzyło mnie ono. Ani w ogon, ani w ranę, ani w nagą, ludzką skórę.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro