Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 35

Brzydziłam się sobą. Zwłaszcza po tym, co zaszło wczoraj, kiedy na własnej skórze doświadczyłam czegoś w rodzaju kontroli umysłu, nie powinnam zachowywać się jak hipokrytka. Powinnam odesłać Collina do domu, a jednak tak się ucieszyłam na jego widok, że samolubnie zaprosiłam go do środka, bo chciałam choć przez moment porozmawiać z kimś, kto nie będzie mnie okłamywał, zarzucał mi kłamstwa bądź mną manipulował.

Łudziłam się, że może nasze relacje nie opierały się w całości na czymś fałszywym, nadprzyrodzonym. Spędzanie czasu ze mną nie mogło być przecież aż takie złe. Może mimowolnie wykonywał tylko bezpośrednie rozkazy, a poza tym nasza przyjaźń była prawdziwa. Musiałam to sobie wmawiać, żeby wyrzuty sumienia nie zżarły mnie od środka.

— Przyszedłeś tu pieszo? — zdziwiłam się, wyciągając z lodówki butelkę piwa. Reakcja Bianki jasno dała mi do zrozumienia, że nie przywiozła brata ze sobą, a jemu przecież odebrano samochód. Nie widziałam go też na podjeździe.

— Chciałem zobaczyć twój kostium.

Założyłam maskę z kocimi uszami, by mógł go obejrzeć w pełnej krasie i usiadłam na kanapie w salonie. Zajadaliśmy się słodyczami, a ja przy okazji zastanawiałam się, czy to w ogóle możliwe, by po jakiejś ich ilości rozbolał mnie brzuch. Na razie nie zanosiło się na to, więc korzystałam.

— Dlaczego ty się nie przebrałeś? — spytałam, odkładając lizaka do papierka, by przerzucić się na piwo, którego smak z pewnością miał być o wiele gorszy po takiej górze słodkości.

— Nie obchodzimy Halloween — odparł po chwili, jakby nie był pewien pytania lub nie chciał o tym rozmawiać.

Rozumiałam jego ojca. Naprawdę go rozumiałam. Kiedy zdałam sobie sprawę z tego, do czego byłabym zdolna i jak wielkie zagrożenie mogłabym ściągnąć na Collina, przestałam się dziwić jego stosunkowi do mnie. Zaczęłam nawet popierać to, że trzymał go w niewiedzy. Niech chłopak wyjedzie za granicę na studia, niech nigdy nie musi przechodzić przez coś podobnego. Ta opcja wydawała mi się o wiele lepsza, niż gdyby miał z niego zrobić łowcę. Szkoda, że rodzice Chase'a nie myśleli podobnie.

Ale zabronić mu obchodzenia Halloween?! Amerykanom chodziło o zabawę, nie patrzyli na to przez pryzmat religii. Co do naszej wyprawy do Los Angeles sama miałam złe przeczucia, ale nie widziałam nic złego w pozwoleniu mu na przebranie się i pójście na jakąś domówkę. Zwłaszcza że Bianka wyraźnie się tym zakazem nie przejmowała.

— Myślałam, że wszyscy w Stanach je świętują. — Podałam Collinowi butelkę, kiedy sama po kilku łykach się poddałam. Poza tym chciałam mu nieco rozwiązać język, bo był znacznie bardziej milczący, niż zwykle. Moje unikanie go w szkole mogło mieć z tym coś wspólnego.

— Ej! Żadnego alkoholu! — doszedł do nas stanowczy głos Chase'a, który zaraz niemal zmaterializował się nad nami i zabrał trunek.

Klnąc, na czym świat stoi, pobiegłam za nim do kuchni.

— Za kogo ty się uważasz?!

— Przede wszystkim za właściciela tej oto butelki. — Wyrzucił ją do kosza, uprzednio wylewając jej zawartość do zlewu. — Tylko tego brakuje, żeby jego ojciec coś wyczuł. Myśl czasem, zanim coś zrobisz! I odeślij Collina do domu, bo sam zadzwonię do doktora. Wyraził się jasno, co sądzi o waszej znajomości, a ja nie zamierzam mieć przez was kłopotów.

— Już ja ci pokażę kłopoty.

Odwrócił się od blatu w moją stronę. Skrzyżował ręce na piersi i leniwie otaksował mnie wzrokiem tak obcesowym, że niemal wulgarnym. Wcale się z tym nie krył, przez co byłam rozdarta między chęcią schowania się za lodówką, a strzelenia go w łeb z taką siłą, żeby zobaczył wszystkie gwiazdy na tym zakichanym zachmurzonym niebie.

Uśmiechnął się półgębkiem.

— Grozisz czy obiecujesz?

Właśnie to najbardziej mnie irytowało i nie dawało spokoju. Nie okazywał ani odrobiny skruchy, wstydu, zmieszania, skrępowania, niczego, absolutnie niczego, w mojej obecności zachowywał się tak swobodnie i bezczelnie, jak zawsze, jeśli nie bardziej. Jakby wczoraj nic się nie stało albo jakby to, co się wydarzyło, nie miało najmniejszego znaczenia, jakby nie zakrawało na napastowanie seksualne. Nie siliłam się na melodramatyzm i robienie z siebie ofiary — wiedziałam, że tak naprawdę nasz kontakt cielesny był minimalny. Teraz to nie o swoją fizyczną sferę się martwiłam, a o psychiczną. Przerażał mnie brak kontroli nad własnymi myślami, bałam się, że prędzej czy później znów do tego dojdzie, że po ponownym usłyszeniu jego śpiewu sytuacja się powtórzy.

Jedno było pewne: bez zatyczek do uszu nie zamierzałam wyściubić nosa z domu. W końcu istniał cień szansy, że jego domniemany koncert okaże się prawdziwym występem.

— Moja kolej na podniesienie ci temperatury — syknęłam nabuzowana z zamiarem dania mu nauczki raz, a porządnie. Irytacja jego zachowaniem zawładnęła mną na amen, przestałam myśleć trzeźwo i zdecydowanie nie było to spowodowane kilkoma łykami piwa.

— Chciałbym zobaczyć, jak próbujesz.

Więc zobaczył.

Poczułam krew płynącą w jego żyłach. Zamknęłam oczy, by móc lepiej się skoncentrować tylko na niej. Nie było to łatwe zadanie, ponieważ musiałam wyłapać jej wibracje spośród masy innych rozpraszających mnie bodźców, a największy problem stanowiła woda. Woda w rurach, woda w kranie, woda w lodówce, pozostałe napoje porozstawiane w różnych częściach kuchni. Porównałabym to do łamania sejfowego szyfru, ale doświadczenie miałam tylko ze szkolną szafką... co zresztą było adekwatne. To jak coś w rodzaju skupienia się na jednym cichym dźwięku i próbie zagłuszenia pozostałych, stojąc w centrum wielkiego miasta pośród tłumu przechodniów, tramwajów, stacji metra, dworca PKP i znajdującego się nieopodal lotniska.

Nie zdziwiłam się, gdy Chase nawet nie zareagował. Właściwie byłabym bardziej zaskoczona, gdyby to zrobił — w grę wchodziła nie woda, a krew i to wszczepionego łowcy z grupą AB Rh+.

Ale wtedy zachłysnął się powietrzem i złapał ręką za czoło, a drugą chwiejnie podparł o stół. Prawie ścięło go z nóg.

— Destiny — wyrwał mnie z osłupienia Collin, chyba tym samym ratując mu życie. Szybko opuściłam kuchnię, mając nadzieję, że nie zobaczył niczego podejrzanego.

— Chcesz iść na górę? — rzuciłam wciąż lekko wstrząśnięta. Wyrobiłam sobie nawyk pytania go o to, czy czegoś chce, zamiast bezpośredniego proponowania. Dzięki temu miałam pewność, że niczego mu nie narzucałam, bo kiedy raz w szkole zapytałam, czy nie chciałby cisnąć w Cassidy podręcznikiem, stanowczo odmówił.

Dopiero gdy zastygł w bezruchu na przerażająco długi moment, zrozumiałam, co takiego powiedziałam.

— Chodzi o to, że ściany są strasznie cienkie — pogrążyłam się. Przycisnęłam palce do skroni. — Rany, wiesz, co mam na myśli. Chase gumowe ucho.

Powędrowaliśmy ze słodyczami do mojego pokoju. Collin zachowywał się dziwnie nerwowo. Myślałam, że obróci to w żart, zaśmieje się, kurczę, cokolwiek, tymczasem nie potrafiłam stwierdzić, czy był mną zirytowany, czy może zaczynał sobie zdawać sprawę z tego, ile razy zrobił coś, czego wcale nie chciał. Martwiłam się, że znienawidzi mnie tak, jak ja znienawidziłam Chase'a, a miał do tego pełne prawo.

Wtedy przyszła mi do głowy myśl tak przerażająca, że prawie spadłam z łóżka. Wyrzuciłam lizaka z gęby i w popłochu owinęłam się kocem jak burrito. Na szczęście nie pokusiłam się o bardziej wyzywający kostium.

— Zimno ci? — Wstał.

— Nie! Nie, nie. Ciepło mi. Normalnie, zwyczajnie — plątałam się. — Twój wzrok. Mówiłeś, że jak mnie widzisz? Jakbym była bardziej kolorowa niż wszystko inne? Pozostałe zmysły też masz wyostrzone?

— To znaczy...

Nie potrzebowałam większej ilości dowodów. Jego zakłopotanie wystarczyło.

— Zaczekaj tutaj. Nie ruszaj się. Nie, możesz się ruszać, ale stąd nie wychodź. Chyba że będziesz chciał iść do łazienki. — Wycofując się, wpadłam na szafkę.

Wparowałam do sypialni host siostry. Stała na balkonie, obserwując podwórko, ale szybko zaciągnęłam ją do środka i zamknęłam drzwi.

Prawie krzyknęłam, kiedy się obróciła i zobaczyłam ją w pełnym świetle.

Sądziłam, że przebierze się za coś... delikatniejszego. Jednorożca, wróżkę, jakieś zwierzę, Roszpunkę. Osobiście zarekomendowałabym jej strój Pinokia. Nawet gdyby wcześniej zdradziła mi swój wybór, nie wyobraziłabym sobie wampirzycy w takim wydaniu.

Miała naprawdę mocny makijaż. Tak przyzwyczaiłam się do jej ogorzałej cery, że z niemal mleczną twarzą wyglądała niepokojąco. Sztuczna krew spływała jej po podbródku, wokół oczu rozchodziły się przekrwione żyłki, ale dopiero po chwili zorientowałam się, dlaczego wyglądała całkowicie jak nie ona. Założyła czarne soczewki. Na ułamek sekundy prawie zapomniałam, po co przyszłam.

Trzy razy tłumaczyłam, co się stało, zanim zapanowałam nad głosem na tyle, żeby mogła mnie zrozumieć.

— Nasz śpiew działa, ale tylko na mężczyzn. Nie wiem, jak mogłam nie wpaść na to wcześniej! W naszym chórze są same dziewczyny. Próby odbywamy zawsze w sali muzycznej pod całym budynkiem, która może być dźwiękoszczelna tak, jak i wasza piwnica. Chase wiedział o tym, dlatego tak szybko nawiał, kiedy usłyszał mój głos na dachu i żeby samemu nie paść ofiarą, obrócił to jakoś przeciwko mnie! Tak, jak mówiłam!

Nie wyglądała na przekonaną. Przyglądała mi się ze zblazowaną i może nieco zaniepokojoną miną.

— Niby jak miałby to zrobić?

— Jest łowcą, do jasnej cholery, na pewno zabezpieczył się jakoś na taki wypadek, skoro wiedział, że mieszka z syreną. Przecież równie dobrze mogłam w domu ćwiczyć na lekcje chóru. — Usiadłam, próbując opanować emocje, wstrząśnięta własnymi wnioskami. Poszłam o krok dalej. — Nie pozwolili mi jechać na konkurs. Nie zdziwiłabym się, gdyby to on za tym stał!

— Ale się nakręciłaś. Nie pozwolili ci jechać do San Francisco, bo opuszczałaś zaję...

— To nie wszystko. Zaczynam wierzyć, że koncert, o którym mówił, naprawdę się dzisiaj odbędzie. Skoro już odparł rzucony na siebie urok, dlaczego nie zostawił mnie w spokoju, tylko, zamiast uśpić moją czujność, zaserwował mi kawałek mojego własnego ciasta?

Zdjęła kaptur z głowy. Gdybym z dołu zobaczyła ją stojącą na balkonie niczym taki ponury żniwiarz, pewnie przeleciałby mnie strach.

— Żeby cię wkurzyć? Przestraszyć? Zasiać niepewność? Utrzeć ci nosa?

— Nie. Byłam królikiem doświadczalnym. Chciał przetestować, czy to działa, taka próba generalna przed właściwym występem. Mówiłaś, że Przeistoczeni dzisiaj balują bardziej niż zwykle. Chase chce ich zdemaskować.

— Chce zdemaskować Przeistoczonych w klubie pełnym cywili? — Uniosła brwi z donośnym prychnięciem. — Jasne, to ma sens. Destiny, nie kombinuj już, bo nie masz pojęcia, jak wyglądają polowania. Nie może robić tego, co dusza zapragnie, narażać niewinnych ludzi i całego programu eliminacji na ujawnienie. Mają swoje procedury. Poza tym, jeśli faktycznie jakoś odwrócił rzucony na siebie czar, to to było jednorazowe i z całą pewnością działało tylko na ciebie. Ja też słyszałam jego śpiew i mam nadzieję, że nigdy więcej nie będę do tego zmuszona.

— Ty jesteś jego siostrą, to oczywiste, że na ciebie nie podziałało. — Całe szczęście, bo chyba nie pozbierałabym się psychicznie po byciu świadkiem czegoś takiego. — Łączy was krew, a z tego, co zauważyłam, ona odgrywa istotną rolę w tym waszym porąbanym świecie. Dobra, zawieź Collina do domu, bo jak sobie pomyślę — przypomnę — co on musi przeżywać, to aż mi się robi słabo.

— Czy jakiś czas temu nie narzekałaś przypadkiem na niedobór zakochanych bez pamięci rybaków? — Wyszczerzyła zęby. Nie mogłam uwierzyć, że cała ta sytuacja ją bawiła. Miałam ochotę zdzielić Bree w głowę. — Nie zostawię cię samej z Chase'em. Zabijesz go.

Tu musiałam przyznać jej rację.

— Powiedz Biance, żeby go zawiozła.

— Kiedy śpiewałaś coś Collinowi? — dociekała jeszcze na odchodne.

Podrapałam się w głowę.

— To takie głupie. Raz, pierwszego dnia szkoły, zaprezentowałam mu taką idiotyczną, wulgarną parodię polskiej piosenki. Był zachwycony, ale myślałam, że się ze mnie naigrywał.

Wybuchła śmiechem. Ja tam widziałam w tym więcej tragedii niżeli komedii.

— Podoba ci się moje przebranie? Cassidy mnie pomalowała. Jest w tym świetna.

Jedno na pewno mi się nie podobało: jej zwlekanie.

— Już widzę minę tej wiedźmy, kiedy przyjdzie do niej przebrana za wampirzycę syrena udająca łowczynię, która chce być człowiekiem.

— Jeśli będziesz przy niej rzucać hasłami typu „wiedźma", nie wrócimy w jednym kawałku — powiedziała surowo.

— Poprawność polityczna w tych czasach mnie dobija — jęknęłam, masując skronie.

Dopiero kiedy Collin odjechał, odważyłam się wyjść z jej pokoju. Oby dzisiejszej nocy wszystko poszło zgodnie z planem. Nie byłam zbyt podekscytowana spotkaniem z czarownicą, bo za wiele od niej zależało. Bree szczędziła informacji, toteż kompletnie nie wiedziałam, czego się spodziewać ani jak na to przygotować. Ile miała lat? Gdzie to się odbędzie? Jak długo potrwa, jakie są szanse na niepowodzenie, jakie będą konsekwencje?

O niektóre rzeczy nawet nie chciałam pytać. Nie ufałam Bree, nie wiedziałam, czy powie mi prawdę i chyba tym razem po prostu wolałam wierzyć, że umówiła nas z jakąś Czarownicą Światła z Exodusu. Bo niby skąd miałaby znać te mroczne wiedźmy, które chowały się po kątach? Ale z drugiej strony, skoro transmutacja człowieka w Przeistoczonego wymagała użycia czarnej magii, czy odwrotnie nie było tak samo?

Postanowiłam nie martwić się na zapas, a humor poprawił mi widok Cassidy przebranej za anioła. Musiałam przytrzymać się poręczy, żeby nie poskładać się ze śmiechu.

— Subtelnie. — Uśmiechnęłam się drwiąco. — Te skrzydełka na pewno są sztuczne?

Zmierzyła mnie wzrokiem.

— Chyba zacznę wierzyć w przesądy. Czarne koty rzeczywiście przynoszą pecha.

Prawdę mówiąc, potrzebowałam jej proroczych wizji. Chciałam wiedzieć, jak to wszystko się zakończy. Musiałam ją trochę podpuścić. Zabrałam z kuchni srebrną tackę, w której odbiciu można było się przeglądać — wcześniej Cassidy dostawała jakichś przebłysków w łazience lub przed swoją szkolną szafką, a oba te miejsca łączył jeden element: lustro.

— Dlaczego mnie nienawidzisz? — rzuciłam, a ona zdziwiona podniosła wzrok. — Właśnie zdałam sobie sprawę z tego, że ja cię nie nienawidzę. Jesteś wkurzająca, irytująca i tak dalej, ale jako jedyna nie mydlisz oczu. No, może w stosunku do Bree nie byłaś całkowicie szczera, jednak wcale mi jej nie szkoda po kłamstwach, jakich sama naopowiadała. Więc co ja ci takiego zrobiłam?

Im dłużej mówiłam, tym mocniej zaciskała wargi. W końcu nie wytrzymała, jakby dusiła to w sobie od dawna:

— Gdyby nie ty, nic by się nie działo!

— Co by się nie działo? Co się stanie? — podłapałam.

Wsadziłam jej przed nos tackę, obserwując wyczekująco, jak na to zareaguje. Uspokoiła się, poprawiła fryzurę i mruknęła „dzięki".

Opuściłam ręce ze zrezygnowaniem.

— Zobaczyłaś coś?

— Więcej, niż bym chciała.

Podążyłam za jej wzrokiem i szybko zrozumiałam, że miała na myśli coś kompletnie niezwiązanego z tym, czego oczekiwałam.

Chase stał w samym ręczniku przepasanym na biodrach i szukał czegoś w zamrażarce.

— Co ty robisz? — Bree wyjęła nam to z ust, gdy zauważyła całą sytuację, przechodząc z jednego pokoju do drugiego. W domu panowało straszne zamieszanie: ciągle ktoś wchodził, wychodził, czegoś szukał, coś pakował.

— Szykuję sobie lodowatą kąpiel — odparł jakby nigdy nic.

— Człowieku, zaraz jedziemy!

— Muszę zbić gorączkę! I uprzedzając twoje złote rady: nie, mokry okład nie pomaga. — Wziął jeden woreczek lodu w zęby, bo nie mieścił mu się już do rąk i powędrował do łazienki.

Nawet gdyby Bree na pierwszy rzut oka nie była pewna, że to moja sprawka, zdradziłabym się samym wyrazem twarzy. Wbiła mi mocno palce w zgięcie łokcia i odciągnęła w ustronne miejsce.

— Napraw go!

— Potrafię tylko podgrzewać ciecze. Nie umiem ich schładzać. Sama spróbuj, może tobie się uda?

Przez chwilę myślałam, że zaraz mnie uderzy. Nasze Halloween jeszcze się do porządku nie rozpoczęło, a atmosfera już była tak napięta, że nie potrzebowałam wizji Cassidy, by wiedzieć, że dla kogoś to się nie skończy dobrze.

Zdrętwiałymi z zimna koniuszkami palców naciągnęłam niżej maskę, gdy zaczęły szczypać mnie policzki. W oczekiwaniu na resztę ekipy podziwiałam werandę przystrojoną przez Bree. Między belkami rozpościerały się wełniane pajęczyny, z rynny zwisał kościotrup i kilka nietoperzy, to wszystko podświetlone było choinkowymi lampkami. Nawet gdybym wczoraj całą swoją energię włożyła w przystrajanie domu — jakże żałowałam, że tego nie zrobiłam, jak strasznie chciałam cofnąć się w czasie — końcowy efekt nie wyglądałby tak zachwycająco.

Na trawniku przed domem rozstawiła lampiony z dyni. Kilka udało nam się na ostatnią chwilę wydrążyć popołudniem, jeszcze zanim Chase wrócił, ale większość była po prostu plastikowa. Te drugie prezentowały się o wiele lepiej od naszych pozbawionych detali, z krzywymi uśmiechami i małymi dziurkami zamiast oczu. Całość wśród utrzymujących się resztek sztucznej mgły na tle szumiących drzew i zawodzącego wiatru sprawiała wrażenie rodem wyjętej z horroru. Podobnie do mojego obecnego życia.

— Będziesz się bić o miejsce obok mnie? — powiedział zaczepnie Chase, co chyba miało być... propozycją jechania motocyklem? Tak to odebrałam, ale teraz nie wsiadłabym z nim do jednego pojazdu, nawet gdyby zaproponował mi przejażdżkę wyścigówką.

No dobra, może wtedy bym to rozważyła, ale tylko dlatego, że nigdy dotąd nie miałam takiej okazji.

— Będę się bić o miejsce jak najdalej od ciebie.

Odsunęłam się znacznie. Wolałabym zamarznąć na kość niż czuć jego ciepło. Nie mogłam uwierzyć, że nawet po tym, jak na własnej skórze — a właściwie pod nią — doświadczył moich zdolności, wciąż miał czelność mnie denerwować.

— O nie, nie jadę z wami obojgiem — wtrąciła natychmiast Bree. — Prędzej odetnę sobie nogę. Tępym nożykiem do kotletów.

— To masz pecha, bo potrzebuję bagażnika.

Sama już nie wiedziałam, czy chciałam wiedzieć, po co mu ten bagażnik. Bolała mnie głowa, najchętniej przestałabym myśleć, kombinować, próbować przejrzeć ich na wylot i zrozumieć, co nimi kierowało, bo byłam naprawdę zmęczona całą tą sytuacją. Pocieszałam się nadzieją, że za kilka godzin prawdopodobnie wszystko wróci do normy, a po paru dniach wyląduję z powrotem w Warszawie. Jakiś denerwujący głosik w mojej głowie wmawiał mi, że to tylko kolejne kłamstwa, którymi sama się trułam, by nie zwariować. Ale kiedy trucizna komukolwiek pomogła?

Nie powinno się zwalniać przed metą, jednak czułam, że już się poddałam. Myśli bezładnie przeskakiwały mi w głowie. Przestałam je kontrolować.

Bree namówiła Cassidy, żeby zabrała ze sobą chłopaków. Zaczęli szukać Jamiego i wydawało się, że już nigdy stamtąd nie wyjedziemy.

— Ja prowadzę — zapowiedział Chase i zabrał jej kluczyki, przystając na prośbę siostry. Uniósł rękę ponad głowę, gdy Cassidy próbowała je odzyskać.

— Oddawaj albo polecisz do LA na swojej pelerynce!

— Cóż, jeżeli zamiast tego po prostu wsadzę je do stacyjki i odjadę... — myślał na głos, drażniąc się z nią. Opuścił dłoń i skrzyżował ramiona, wciąż chowając klucze w pięści. — A co, jeśli dostaniesz napadu drgawkowego?

— Nie dostanę. Już nie.

— Mam uwierzyć w cudowne ozdrowienie i zaryzykować wypadek?

Do tej pory uważałam Cassidy za dość przebiegłą osobę, zwłaszcza po tym, jak odwróciła kota ogonem i nastawiła Bree przeciwko mnie. W tej jednej chwili straciłam wiarę w ludzkość. Jak mogła powiedzieć coś takiego, wiedząc, że jest łowcą? Był palantem, ale nie idiotą. No, przynajmniej problemów z łączeniem faktów nie mogłam mu zarzucić.

Siedziałam już w samochodzie, gdy Bianca podeszła, odwracając od nich moją uwagę.

— Nie gryź ręki, która cię karmi — powiedziała bez ogródek.

Zamrugałam, marszcząc czoło.

— Co? Co to ma niby znaczyć?

Wzruszyła obojętnie ramionami.

— Chase kazał mi to powiedzieć.

— Bo ma dwanaście lat i sam nie potrafi? — prychnęłam. Takie groźby mógł sobie wsadzić w cztery litery. Bardziej zaniepokoiła mnie jej ciągła obecność na terenie posiadłości Evansów. — Odwiozłaś Collina do domu?

— Moja przyjaciółka go zawiozła.

Z ulgą usiadłam głębiej w fotelu. Zaraz jednak owo uczucie ulgi przerodziło się w niepokój. Zdecydowanie wolałabym, gdyby zrobiła to Bianca.

— Czy ta przyjaciółka jest w naszym wieku?

Przytaknęła.

Niemal ze wszystkimi dziewczynami w moim otoczeniu coś się działo: host siostra i Cassidy się zmieniły, Pilar zniknęła, Bianca miała za ojca emerytowanego łowcę i nie wiedziałam, jak wiele koleżanek ze szkoły spotkało coś podobnego. Istniało ryzyko, że rzeczona przyjaciółka — jako osiemnastoletnia dziewczyna — była Przeistoczoną.

Zapięłam pas i wybrałam numer Collina. Po drugim sygnale Bree w końcu wsiadła do środka, trzaskając z impetem drzwiami.

— Nie odbiera. — Zaklęłam pod nosem.

Bez słowa zapaliła silnik i ruszyła. Wyjechałyśmy pierwsze. Nawet nie spojrzała w moją stronę, za to kurczowo trzymała kierownicę. Jak zwykle, gdy się złościła.

— O co się znowu wściekasz?! — Rozłożyłam bezradnie ręce, bo już aż za dobrze rozumiałam ją bez słów. Napięcie wiszące w powietrzu było wręcz namacalne. Zaciskała zęby.

— O co? — powtórzyła z rozgoryczeniem. Jako wampirzyca całkiem budziła grozę. — Stajemy na głowie, żebyś bezpiecznie wróciła do Polski, a ty się zachowujesz, jakbyś, olaboga, próbowała pokrzyżować nam plany. — Chciałam zapytać, jakie znowu „my", bo Chase robił wiele rzeczy, ale zapewnienie mi bezpieczeństwa zdecydowanie nie było jedną z nich. — Przez tyle czasu się zapierałaś, że nic ci nie jest, że panujesz nad sobą, a na kilka godzin przed finałem usiłowałaś usmażyć Chase'a?!

— Bo on...

— Kilka godzin! — nie dała mi dojść do słowa. — Pomyślałaś chociaż przez chwilę o tym, że to nie jest tylko jakiś gość, który nadepnął ci na odcisk, ale i mój brat? A gdybyś go zabiła?

Nie. Nie pomyślałam. Po jej słowach taka wizja na moment stanęła mi przed oczami i nie miałam pojęcia, w jaki sposób bym się zachowała, ale nie było to coś, z czym chciałabym się zmagać. Zabicie człowieka wciąż wydawało mi się czymś abstrakcyjnym, niemal niemożliwym i niewyobrażalnym, czymś, co kompletnie mnie nie dotyczyło. Wcale nie czułam, jakbym dzisiaj się o to otarła.

— Myślałam, że krew Flynna go chroni.

— Weź już lepiej nie myśl. Nigdy nie mówiłam, że czyni go nieśmiertelnym. Nikt tutaj nie jest nieśmiertelny. — Odetchnęła ciężko. — Nie mogę się doczekać, aż to wszystko się kończy.

— Mówisz o utracie ogona czy moim wyjeździe?

Nie odpowiedziała.

Jeszcze kilka razy próbowałam skontaktować się z Collinem. Miałam złe przeczucia do tego stopnia, że na początku rozważałam namawianie Bree, aby zawróciła samochód. Z każdym kolejnym nieprzerwanym sygnałem czułam się, jakby zwarty mrok mnie pochłaniał. Był wszędzie — czarny las, czarne góry, czarny ocean, czarne niebo bez choćby jednej migoczącej gwiazdki. Woda zastygła aż po horyzont jak tafla szkła, mieszając się z krajobrazem. Moje oczy potrzebowały chwili na przyzwyczajenie się do kombinacji świateł, które nagle pojawiły się w oddali — niby na wyciągnięcie ręki, a jednak tak daleko. Lampy, blokowiska, wieżowce rozbłysły niczym tysiące świetlików nad stawem.

Chłonęłam każdy moment pobytu w LA, mając świadomość, że mogę już nigdy tam nie powrócić. Rozglądałam się, gdy utknęłyśmy w kolejnym korku, z zafascynowaniem obserwując nocne życie miasta. To, jak nim tętniło, było niesamowite. Ilość osób na ulicy — w samochodach, motocyklach, Uberach, ale także przechodniów, tych spieszących się i spacerujących, uprawiających wieczorny jogging i goniących na nocną zmianę lub, co bardziej prawdopodobne, sądząc po przebraniach, imprezę, zaskoczyła mnie. Pozytywnie. Potrafiłabym wmieszać się w ten tłum. Chciałam być cząstką czegoś tak wielkiego. W końcu uznałam, że o tej porze Los Angeles musiało wyglądać najpiękniej i brak naturalnego światła już wcale mi nie przeszkadzał.

Odezwałam się, dopiero kiedy pewien znak drogowy zwrócił moją uwagę.

— Anaheim? Dlaczego ja kojarzę tę nazwę?

Zastanowiła się dłuższy czas, jakby wcale nie miała zamiaru odpowiadać.

— To już właściwie osobne miasto, które jednak spokojnie mogłoby uchodzić za dzielnicę LA. Tam jest sławny Disneyland, pewnie dlatego o nim słyszałaś.

Nie wydawało mi się. Do tej pory byłam pewna, że Disneyland znajdował się gdzieś w pobliżu centrum Los Angeles. Jakim cudem tak szybko przez nie przejechałyśmy?

Zaparkowała na tyłach jakiegoś budynku. Metalowe schody przeciwpożarowe prowadziły do drzwi usytuowanych około trzech metrów nad ziemią, na której zbierała się gruba warstwa brudu i gruzu. Okolica nie wyglądała tak źle, jak ta, do której zabrał mnie Chase pierwszego dnia pobytu w Stanach, ale wciąż ją przypominała. Nieopodal leżał przewrócony kosz na śmieci, a ciszę przeszywało tylko wycie syren. Zapragnęłam wrócić do zakorkowanych ulic pełnych palm, świateł, neonów i bilbordów, tak jasnych i licznych, że nie sposób było skupić uwagę na jednej z tych rzeczy dłużej niż przez kilka sekund. Wcześniej bombardowana zewsząd informacjami, teraz czułam się nieswojo w takim odosobnieniu.

Z wysokiego obiektu nie dochodziły żadne dźwięki, nie mógł to więc być ten klub. Z tej strony nie miał też okien, ani jednego. Ściana wydała mi się goła, zimna i tym samym dość przytłaczająca. Bree wyjaśniła zdawkowo, że czekamy, aż reszta dojedzie, bo Jamie znał właściciela, który to miał nas wpuścić do środka. No tak, nie ukończyłyśmy dwudziestu jeden lat.

Wyszłam z samochodu, stanęłam twardo na betonie i zaczęłam się rozglądać. Długi, ciemny tunel kończył się wyjściem na drugą stronę ulicy, gdzie panował naprawdę duży ruch. Pojazdy śmigały jeden za drugim, pozostawiając tylko świetlne smugi.

— Co się dzieje? — spytała po chwili zdezorientowania.

— Właśnie nic. Czekam, aż się ziemia rozstąpi albo zatrzęsie. Czekam na cokolwiek, co wyjaśniłoby, dlaczego tak zwlekaliście z zabraniem mnie tutaj.

Gdy wreszcie do nas dołączyli, okazało się, że ich opóźnienie było spowodowane odstawieniem Bianki do domu. Najwyraźniej, jeśli Chase zabrałby ją, nieletnią, do klubu, jej ojciec by mu tego nie popuścił. Tak, z całą pewnością właśnie to stanowiło główny powód. Choć na wszelki wypadek wzięłam zatyczki do uszu, wiedziałam już, że koncert oznaczał polowanie. W bagażniku host brat zapewne trzymał potrzebny sprzęt i broń. Nie spodoba mi się, ale poczuję ulgę. Nie rozumiałam, dlaczego mi o tym powiedział — gdyby chciał zapolować na mnie, raczej nie podsuwałby mi wskazówek pod nos. Zresztą już dawno zrobiłby to w domu, ale przecież nikogo nie zabiłam, więc nie miał ku temu żadnych podstaw. Czyżby zamierzał w końcu skończyć te gierki i wyłożyć wszystkie karty na stół? Wtedy jego gadka na dachu byłaby bezsensu. Musiał wiedzieć, że Bree już dawno mnie wtajemniczyła. Wbrew jej ostrzeżeniom wcale się z tym specjalnie nie kryłam.

W piątkę ruszyliśmy jednak po tych schodach, których już same poręcze były tak szorstkie od rdzy, że oczami wyobraźni widziałam, jak cała konstrukcja się pod nami zarywa.

Znaleźliśmy się w pustym korytarzu, szerokiej otwartej przestrzeni wyłożonej białymi płytkami. Nikt nie zapalił światła, w ciemności jaśniały tylko oznaczenia „wyjście awaryjne". Ruszyli pewnie jednym z rozwidleń, jakby znali ten labirynt na pamięć, więc podążyłam za nimi, bo w końcu usłyszałam stłumiony gwar imprezy: odgłosy rozmów, krzyków, śmiechu i muzyki, co pozwoliło mi na odgonienie natrętnych myśli, jakoby prowadzili mnie w pułapkę. Jamie szeptał Bree — która przecież była przebrana za wampirzycę — coś o polowaniu na nią. Stłumiłam śmiech, myśląc o ironii tej sytuacji i wyobrażając sobie wewnętrzne rozterki host siostry w tamtym momencie. Ostatecznie doszłam do wniosku, że ich zakazany romans na miarę Romea i Julii byłby uroczy. Bree niestety nie podzielała mojego zdania, od dawna omijając chłopaka szerokim łukiem.

Na wejściu do sali dostaliśmy pieczątki, a ci, którzy ich nie mieli, również prowizoryczne maski zasłaniające górną połowę twarzy. Czyż nie od dziecka, za sprawą historii o Kopciuszku, uczono nas, że bale maskowe mogą być fatalne w skutkach?

Nie czułam się jak w klubie, tylko jak na jakimś bankiecie. Sufit wisiał niesamowicie wysoko, wszystkie światła były włączone — i to nie kolorowe, stroboskopowe, ani żadne nadające się na dyskoteki, a najzwyklejsze lampy — powietrze nie przesiąkło jeszcze smrodem potu, alkoholu i papierosów... aż tak. Goście w większości nosili stroje postaci, które na pierwszy rzut oka dało się rozpoznać, jednak część postawiła na elegancję: niektóre dziewczyny (kobiety?) ubrały się w szykowne sukienki idealnie współgrające z maskami. Widziałam kilku mężczyzn w garniturach, ale kto wie, może po prostu przebrali się za Barneya Stinsona. Gdzie oni mnie zabrali?

W środku nie było żadnego podestu, sceny, niczego, na czym Chase ze swoim niepełnym zespołem — Flynn nie jechał z nami, choć nie powiem, że mi to przeszkadzało — mógłby wystąpić, co tylko przemawiało za moją teorią z polowaniem.

Bree rozmawiała z Cassidy, Jamie poleciał do baru, a Chase gdzieś zniknął, więc początkowo kręciłam się bez celu, próbując zrozumieć, dlaczego w ogóle zabierali ze sobą na Halloween małolaty ze szkoły średniej. Nie powinnam była spuszczać go z oczu po tych wszystkich pseudo pogróżkach, tajemniczych tekstach i ostatnich... wydarzeniach.

Im dłużej o tym myślałam, przypominając sobie jednocześnie jego wcześniejsze zapowiedzi dzisiejszego dnia — chociażby w momencie, gdy zaproponował mi biwak w lesie, który niby miał być przedsmakiem Halloween — tym bardziej nabierałam przekonania, że będzie próbował mnie jakoś nastraszyć.

Powodzenia. Nic gorszego od rzuconego wczoraj uroku już mi nie zafunduje.

Z czasem impreza się rozkręciła. Zgaszono lampy, puszczono dym, który przybierał czerwoną barwę od migoczących świateł. Nagle pogłośniono muzykę, toteż część osób wyszła na parkiet. Taniec niektórych był tak wyrafinowany, że musieli wcześniej pracować nad układem. Zastanawiając się, co też ja tam robiłam, usiadłam przy barze, od którego bił fluorescencyjny zielony kolor.

Dopiero w ciemności mogłam dojrzeć swoją pieczątkę na wewnętrznym przegubie dłoni. Już się trochę rozmazała, ale tego symbolu nie sposób było nie rozpoznać.

Pentagram.

Poczułam ciarki na plecach. Nie tylko Exodus korzystał z tego znaku, ale co jeśli właśnie siedziałam w samym środku łowieckiego gniazda?

Nie, nie, to by było szaleństwo. Bree by tutaj nie przyszła. Jej odmowa niby mogłaby wzbudzić podejrzenia, ale zamiast się tak narażać, wymyśliłaby milion sensownych wymówek. Z drugiej strony, nikomu nawet nie przyszedłby do głowy pomysł, że córka Evansów obrosła w łuski.

W lekkiej panice zaczęłam się rozglądać w jej poszukiwaniu. Musiałam ją znaleźć i nie odstępować na krok aż do północy, kiedy to miałyśmy wymknąć się do czarownicy.

Nie naraziłaby Cassidy, Cassidy by tu nie przyjechała, łowcy mieli ważniejsze sprawy na głowie w taką noc od jakiegoś balu. Te i inne wymówki powtarzałam sobie w głowie jak mantrę, żeby się uspokoić. I tak nie mogłam nic zrobić, nie miałam gdzie uciec. Zmęczona bezskutecznym szukaniem Bree wypiłam kilka szotów. Po nich nieco się rozluźniłam.

Przeglądałam nazwy napoi w menu, zastanawiając się, co zamówić tym razem — Wampirzy Jad, Krew Jednorożca, Truciznę Czarnej Wdowy czy może Duszę Wilkołaka, kiedy Chase usiadł obok i oparłszy się łokciem o ladę, patrzył na mnie jakby z politowaniem. Zignorowałam go na początku, zła na samą siebie, że poczułam ulgę na jego widok, ale po prostu ucieszyłam się z obecności kogoś znajomego na tej przedziwnej imprezie.

— Dlaczego akurat Zorro? Czemu nie Spider-Man? — Uśmiechnęłam się głupkowato. Żarty o pająkach nigdy mi się nie znudzą.

— Utożsamiam się z nim. Nie znasz jego historii? Bronił mieszkańców Kalifornii. — Uciszył się na chwilę, obserwując moją reakcję. Odbijające się od baru światło barwiło na zielono jego lewy profil. Zachowałam kamienną twarz, nieco już przyzwyczajona do takich zagrywek. Udałam głupią, zastanawiając się, czy rzeczywiście zamierzał dzisiaj skończyć tę zabawę w podchody. — Mam sklep, pamiętasz? Ja też ich bronię, tylko przed złym gustem muzycznym.

Parsknęłam śmiechem, bo to brzmiało tak niedorzecznie, że aż zabawnie.

— Śpiewałeś piosenkę Lady Gagi!

— Poważnie będziesz próbowała mi wmówić, że ci się nie podobało?

Barman w końcu podał mi drinka o nazwie „Móżdżek Zombie", w którym rzeczywiście pływało coś galaretowatego.

— Zamówić ci „Koktajl z Odnóży Tarantuli"? — Obróciłam się w jego stronę, z rozmachu przypadkiem trącając go kolanem. Nie puścił tego płazem.

— Chryste, Winterhood, słyszałaś kiedyś o przestrzeni osobistej? — udawał oburzonego, komentując tak głośno, by wszyscy wokół słyszeli. — Zauważyłem, że masz z tym problemy, ale w miejscach publicznych mogłabyś się jednak trochę pohamować.

I znowu zaczynał. Denerwowanie mnie przychodziło mu z przerażającą łatwością, ponadto doskonale zdawał sobie z tego sprawę i najwyraźniej robił to celowo. Tylko po cholerę?

— Ty naprawdę szukasz guza. Kręci cię to? Dostawanie po mordzie? — Chyba trafiłam w sedno. Obrywał regularnie, kto wie, może się od tego uzależnił. Wypiłam alkohol za jednym razem i głośno odstawiłam szklankę na blat. — Kiedy zaczyna się ten twój koncert?

Spojrzał w górę. Rozpoczął się kolejny utwór, tak głośny, że dudnił mi w płucach.

— Właśnie teraz.

Ściągnęłam tylko brwi, bo zanim zdążyłam przetrawić jego słowa, wstał ku parkietowi i wyciągnął do mnie rękę.

— To moja piosenka.

Pokręciłam głową z niedowierzaniem.

— Chyba cię coś boli, jeśli myślisz, że z tobą zatańczę.

— No chodź. Ostatni taniec.

Szarpnął mnie za nadgarstek, siłą ściągając ze stołka. Zrobiło się tak tłoczno, że nawet do porządku nie miałam jak się wyrwać, bo musiałam uważać, żeby kogoś nie podeptać.

Gdy się w końcu zatrzymał, spiorunowałam go wzrokiem. Nachyliłam się, by usłyszał mnie głośno i wyraźnie.

— Chase, nie lecę na facetów, którzy nie rozumieją znaczenia słowa „nie", więc zabieraj swój testosteron gdzie indziej.

Odwróciłam się z zamiarem rychłego odejścia i zostawienia go samego na parkiecie, ale znów złapał mnie za ramię. Tym razem o wiele mocniej, a kiedy stanęłam, nie zwolnił chwytu. Myślałam, że zaraz mu odwinę przy tych wszystkich zajętych tańcem ludziach.

— Powiem ci, co się stało z twoją kuzynką.

Zaniemówiłam. Nie czułam już jego palców boleśnie wżynających się w moją skórę, nie zwracałam uwagi na imprezowiczów, którym w ferworze zabawy zdarzało się na mnie wpaść, nie słyszałam muzyki. Na usta w jednej sekundzie cisnęło mi się tyle pytań, że ostatecznie żadne nie przebiło się na zewnątrz. Nawet jeśli cokolwiek wypowiedziałam, zrobiłam to tak bezgłośnie, że ani on, ani ja tego nie zarejestrowaliśmy.

— Umowa, to umowa — przypomniał, puszczając mnie ostrożnie, jakby się bał o moją ucieczkę.

Zgodnie z założeniem, że milczenie oznacza zgodę, przystałam na to. Gardło miałam całkowicie zaciśnięte. Pochłonęły mnie miliony myśli — jak się tego dowiedział? Czego konkretnie się dowiedział? Najpierw otumaniona, zszokowana i nieumiejąca się odnaleźć w tej sytuacji pomyślałam naiwnie, że może natknął się na Julię przypadkiem w LA, gdzie w końcu spędzał dużo czasu, gdzie ona pragnęła się znaleźć albo ewentualnie miał jakieś dojścia, źródła. To byłby idealny scenariusz.

Zachowywałam się jak szmaciana lalka. Pozwoliłam mu robić ze mną, co chciał. Pozwoliłam mu złapać mnie w talii i unieść nieznacznie nad ziemię, pozwoliłam mu odchylić mnie tak nisko, że omiotłam włosami podłogę. Dałam się naprowadzić na piruet. Nawet nie zamierzałam zwracać uwagi na kroki, każdy stawiałam intuicyjnie i miałam w głębokim poważaniu, jak niezdarnie to wyglądało. I tak wmieszaliśmy się w tłum.

Gdy udało mi się na chwilę wrócić na ziemię i wsłuchać w treść piosenki — „jego" piosenki — pojęłam, że naprawdę tańczyłam z diabłem. Znał ją. Nie przez Facebooka. On, Jamie, Bree, oni wszyscy znali Julię z powodów, o których bałam się myśleć. Coś wydarzyło się tutaj trzy lata temu i odniosłam wrażenie, że dziwnym zrządzeniem losu owa historia właśnie zaczynała się powtarzać. Wcześniej było to po prostu zbyt nieprawdopodobne, ale teraz, po niewielkiej dawce procentów, po niemożliwych sytuacjach, jakie mimo wszystko mnie spotkały, po jego słowach, nie miałam wątpliwości.

Nadepnęłam mu na stopę. Tym razem celowo.

— Dość! — Znów wyszarpałam się stanowczo, korzystając z poślizgu, jakiego pot nadał moim dłoniom. — Gdzie ona jest? Coś ty jej zrobił?! — z całych sił próbowałam przekrzyczeć muzykę.

— Dam ci fory.

Choć stał blisko, zdecydowanie za blisko, wciąż byłam bardziej świadoma jego oddechu niż słów. Nie wiedziałam, czy dobrze go zrozumiałam, zwłaszcza że to nie miało żadnego sensu.

— Jakie znowu fory?

Przycisnął usta do mojego ucha.

— Masz trzydzieści sekund, syreno.

Przestałam oddychać. Moje serce się zatrzymało, a ciało skamieniało, odmawiając posłuszeństwa. Wpatrywałam się w niego szeroko otwartymi oczami, gdy zrobił krok w tył, zarzekając się przed samą sobą, że to, co usłyszałam, było tylko wytworem mojej wyobraźni, ale wtedy przekrzywił z zaciekawieniem głowę i kontynuował wyniośle, powoli i z mrożącą krew w żyłach powagą:

— Dwadzieścia dziewięć... dwadzieścia osiem... Na twoim miejscu zacząłbym uciekać.

Jak zapewne widzicie po naklejce na okładce, „Buenaventura" jest jednym ze zwycięzców tegorocznego konkursu The Wattys w kategorii „Na językach". Chciałabym Wam z całego serca podziękować, ponieważ to wyłącznie Wasza zasługa! Cytując opis: „Są inspiracją dla szumu, debat i zaangażowania na taką skalę, że nie mogliśmy tego nie zauważyć", tak więc dziękuję za całe zaangażowanie, teorie, dyskusje, domysły, pomysły i pozostałe komentarze, bo jesteście po prostu niesamowici i gdyby nie Wy, prawdopodobnie już dawno dałabym sobie spokój z pisaniem, a już na pewno nie dobrnęłabym tak daleko. Skoro o tym mowa, przechodzimy właśnie do części trzeciej, której nie mogłam się doczekać od pierwszego słowa pierwszego rozdziału — w końcu będzie więcej akcji, a mniej gadania, poleje się krew, poleją się łzy, dużo spraw się wyjaśni, będzie sporo plot twistów, okazji do spekulacji i mam nadzieję, że wynagrodzi Wam to te dwie pierwsze nudniejsze części. Jeżeli tylko choć w połowie uda mi się przelać na papier (Word) to, co widzę oczami wyobraźni...

Wciąż nie wierzę w to, co się stało. Zwłaszcza jako osoba, która w życiu nie wygrała nic poza kilkoma złotymi w zdrapce ;p Nie dociera to do mnie bardziej, niż do Destiny fakt, że jest syreną.

Z tej okazji do mediów wrzuciłam filmik, coś à la zwiastun, choć to moja pierwsza zabawa w montowanie i nie ma się czym chwalić. Jeśli jednak ktoś chce zobaczyć na ekranie coś, co w założeniu miało choć odrobinę odzwierciedlać fabułę Buenaventury, zapraszam do obejrzenia.



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro