Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 32

Dobra, czyli nawet nie będzie się wypierał.

— No... — Odchrząknęłam. Już miałam mu opowiedzieć, jak wyglądało spotkanie, ale rozproszyło mnie coś, co trzymał w ręce. — Dużo rzeczy. Dlaczego nagle wszyscy zaczęli nosić ze sobą butelki z wodą?

— Cóż, ja tam z niej piję, ale nie wiem, jak inni.

Spojrzałam na niego z rozbawieniem, wskakując na parapet. Był lekko poirytowany moim zwlekaniem, ale nie chciał brzmieć opryskliwie.

— Już nie bądź taki do przodu.

— Destiny.

— Siadaj. — Skinęłam podbródkiem na „miejsce" naprzeciwko. Zrobił to.

— Zabronił mi rozmawiać z tobą w miejscach, w których nie roi się od ludzi pod groźbą domowego nauczania. Przepraszam, że cię nie odebrałem, ale zabrał mi samochód! — wściekał się. — Matka odwozi mnie do szkoły, jakbym był w podstawówce. Co tam się stało?

Podrapałam się w kark, korzystając z chwili na zastanowienie, gdy pił, choć obecność wody natychmiast pogarszała moją koncentrację. Jakkolwiek bym tego nie ujęła, zabrzmi źle.

— Mogłam mu delikatnie zasugerować, że zrobię ci striptiz.

Nie przewidziałam jednego, zbyt pochłonięta przerażającą wizją moich rodziców zachowujących się tak, jak jego.

Przypadkowo opluł mnie wodą. Walczył jeszcze z zakrztuszeniem, gdy w popłochu, przy okazji wpadając na kogoś, zeskoczyłam na podłogę i przytknęłam dół koszulki do twarzy, żeby natychmiast wszystko wytrzeć. Taka ilość mi nie zagrażała, ale ścierałam ją ze skóry już odruchowo. Lepiej dmuchać na zimne niż... Gdyby to się stało na szkolnym korytarzu...

— Jezus Maria, nie masz chusteczek?! — wykrzyknął oburzony. Zeskoczył z parapetu i ruszył przed siebie żwawym krokiem, któremu niedaleko było do biegu.

Nie zrozumiałam, co się właśnie stało, więc przez chwilę tkwiłam oszołomiona w miejscu.

— Co? Czekaj! — Podbiegłam do niego, gdy przystanął i zaraz starałam się dotrzymać mu kroku, ale szedł naprawdę szybko i miał dłuższe nogi. — Powiedziałam to tylko po to, żeby go wkurzyć. Nie sądziłam, że tak to weźmie do siebie. Zachowywał się, jakby miał gdzieś mnie i każde moje słowo. Poza tym, co on sobie myśli, że zaciągnę cię do schowka na miotły?

Zatrzymał się w końcu w holu i zwiększył dystans między nami, wyraźnie dając mi do zrozumienia, żebym nie próbowała go zmniejszyć. Skrzyżowałam więc ręce i czekałam na to, co miał mi do powiedzenia.

— Przestań mówić — poprosił miękko. Niezły zamiennik dla „zamknij się wreszcie". Przecież sam żądał wyjaśnień! — Nie dlatego cię unikam.

Jęknęłam tak głośno, że aż się wzdrygnął. Dobrze wiedziałam, co w takim razie było przyczyną. A raczej kto.

— Cassidy coś ci nagadała na mój temat? — dociekałam, choć pytanie brzmiało raczej jak gorzkie stwierdzenie.

Otworzył usta, jakby chciał przytaknąć jeszcze zanim wyjawiłam swoje obawy, ale wycofał się zdziwiony, gdy usłyszał zarzut.

— Nie — zapewnił, a potem zamilkł na tak długo, że myślałam, że już nic więcej nie powie. — Wciąż widzę cię w ten sposób, którego nie potrafię opisać i czuję się naprawdę strasznie dziwnie.

Tym razem nie zamierzałam tego zbagatelizować, bo zdecydowanie nie zawiniła tu gorączka, zbyt długie stanie na słońcu, alkohol czy jakaś substancja dosypana do wody w knajpie. Coś było nie tak. Tylko co? W co takiego mógł się zmieniać? I jakim cudem, skoro nie był dziewczyną?

Wtedy pomyślałam, że może on się wcale nie zmieniał. Może po prostu z jakiegoś powodu dostrzegał syreny. Nie wiadomo, kim byli jego biologiczni rodzice, więc niewykluczone, że mieli z tym jakiś związek — czy Bree nie mówiła, że czarownice mogą mieć dzieci z ludźmi? Na nic lepszego nie potrafiłam wpaść w tak krótkim czasie.

— Bree też tak widzisz? — spytałam z nadzieją.

Pokręcił głową.

— Jesteś pewien?

— Wierz mi, tego nie da się przeoczyć — ton jego głosu wskazywał na to, że bynajmniej mu się ta sytuacja nie podobała. Wyglądał na skrępowanego i zachowywał się tak, jakby jak najszybciej chciał uciec na zewnątrz, ciągle spoglądając to w kierunku drzwi, to na telefon. Ja musiałam się jednak dowiedzieć czegoś więcej, bo jak dotąd miałam tylko spory stos niewiadomych.

— Co dokładnie widzisz i czujesz? Mam coś na szyi? — Odgarnęłam z niej włosy, zastanawiając się, czy poza wyraźnymi kolorami nie dostrzegał też czegoś więcej. Czegoś nieludzkiego, co mogło wprawiać go w zakłopotanie lub strach. Skrzeli na przykład.

Odwrócił się jak kopnięty prądem i ruszył na parking.

— Muszę iść, mama już pewnie czeka przed szkołą.

Poszłam za nim, bo nie mogłam tego tak zostawić. I tak już coś zobaczył, więc może po prostu powinnam mu o wszystkim powiedzieć.

— Wpadłam na lepszy pomysł. Włam się do jakiegoś samochodu i jedźmy do LA — zażartowałam na widok drogich pojazdów. Taka podróż rozwiązałaby chociaż część problemów, bo moglibyśmy spokojnie porozmawiać, a na deser zwiedzić Miasto Aniołów. Nie wątpiłam jednak w słowa jego ojca — Collin przypłaciłby to nauczaniem domowym, a tego z całą pewnością nie chciał. No i nie mieliśmy auta...

Collin podszedł do pierwszego lepszego BMW i pociągnął za klamkę. Samochód był zamknięty i na parkingu rozległ się głośny alarm.

Pociągnęłam chłopaka mocno za koszulkę, uciekając wzdłuż budynku z miejsca niedoszłej zbrodni. Dopiero kawałek dalej, gdy wmieszaliśmy się w tłum, złapałam głębszy oddech. Kamery i tak wszystko zarejestrowały, wokół byli świadkowie, więc pozostało mi tylko mieć nadzieję, że sprawa rozejdzie się po kościach, a właściciel samochodu uzna to za żart lub przypadek. Jeśli informacja dotrze do doktora, będzie on przekonany, iż to ja namówiłam do tego Collina.

A najgorsze było to, że nie będzie się mylił.

— Co ty wyprawiasz?! — Rozłożyłam ręce.

— Przecież mówiłaś...

Opadłam na trawę. Nie ze zmęczenia tak krótkim biegiem. Po prostu nie mogłam ustać na nogach, uświadomiwszy sobie, czego właśnie byłam świadkiem.

Nawet nie tyle świadkiem, ile przyczyną.

Patrzył na mnie z przerażeniem, aż w końcu usiadł obok.

— Collin, uderz się w twarz — wydukałam niepewnie. Musiałam raz na zawsze rozwiać wszelkie wątpliwości. Nie, to, co przyszło mi do głowy, było szaleństwem. On nie mógł...

Ledwo zdusiłam krzyk, kiedy się spoliczkował. Momentalnie stanęłam na równe nogi.

— Dlaczego to zrobiłeś?!

— Nie wiem, bo jestem idiotą? — Rozmasował zaczerwienione miejsce.

— Zrób to jeszcze raz.

Myślałam, że może... nie wiem, co myślałam. Po prostu nie chciałam w to uwierzyć. Czekałam na protest z jego strony, zdziwienie, pytanie, czy dobrze się czuję.

Nawet się nie zawahał.

— O mój Boże. — Przyłożyłam dłonie do ust. — Zostań tutaj, ja muszę... To znaczy nie, cholera, znajdź swoją mamę i jedź do domu, zrób to, co miałeś zrobić, zanim zaczęliśmy rozmawiać.

Sama pobiegłam do samochodu Bree. Wracałam się kilka razy i zatoczyłam kółko, ponieważ nie potrafiłam się skupić na tym, dokąd powinnam iść, gdy myśli miałam pochłonięte kolejną setką pytań. Jak długo to już trwało? Ile razy nieświadomie go do czegoś zmusiłam? Jak to w ogóle było możliwe? Dlaczego nie zauważyłam tego wcześniej?

— No wreszcie, ileż można na ciebie czekać?

— Jedź, szybko, jedź! — ponagliłam ją, trzaskając drzwiami.

Ona również mnie posłuchała i ruszyła niemal z piskiem opon, ale wiedziałam, że na nią z całą pewnością nie wywierałam takiego wpływu, jak na Collina. Zbyt wiele razy mi się sprzeciwiała.

— Destiny, co ty znowu zrobiłaś?

— Collin mnie słucha jak zaklęty — wysapałam. — Dosłownie. To musi mieć coś wspólnego z moją przemianą.

Ręce jej opadły tak, że aż je na chwilę zdjęła z kierownicy. Z drugiej strony odetchnęła z ulgą. Spodziewała się czegoś poważniejszego.

— A nie wpadłaś na to, że może zwyczajnie próbuje ci zaimponować?

Albo mi nie uwierzyła.

— Bree, on się uderzył w twarz! Dwa razy!

W czasie drogi powrotnej opowiedziałam jej o dzisiejszym zajściu i innych dziwnych sytuacjach, kiedy to wykonywał moje polecenia bez mrugnięcia okiem. O wyprawie na dach w dniu meczu, o tym, jak pozwolił mi zaciąć się nożem. Ostatnie wyjątkowo się jej nie spodobało. Była zdenerwowana już wtedy na stołówce, gdy odkryła, że powiedziałam mu o swoim gojeniu się ran. Podczas naszej rozmowy w lesie dowiedziałam się, dlaczego — Collin nie miał nic wiedzieć. Rodzice chcieli go uchronić przed prawdą i choć z początku widziałam w nich tylko wierutnych kłamców, powoli zaczynałam rozumieć ich motywy. Sama nie potrafiłabym mu wyznać, ile razy zrobił coś wbrew swojej woli, tylko dlatego, że ja tak powiedziałam. Zrobiło mi się niedobrze na samą myśl. Chociaż zwykle wolałam znieść najcięższą prawdę niż żyć w błogiej nieświadomości, tym razem nawet ja nie chciałabym wiedzieć o takim rodzaju kontroli, jaką ktoś mógł nade mną sprawować. Nawet jeśli robił to nieumyślnie.

— Muszę sprawdzić, czy to działa też na innych przedstawicieli płci męskiej — zdecydowałam, gdy zbliżałyśmy się do podjazdu.

Spojrzała na mnie szeroko otwartymi oczami.

— Destiny, nie rób nic głupiego!

Ale ja już wybiegłam z samochodu.

Wpadłam szturmem do domu, bo Bree była tuż za mną. Chase nie siedział w kuchni, zastałam go za to w salonie leżącego na kanapie z jakąś książką. Podniósł wzrok, kiedy wleciałam hałaśliwie do pokoju, zatrzymując się dopiero przy stoliku. Nie obejrzałam się za siebie.

— Wstań — nakazałam z braku innych pomysłów, które nie brzmiałyby zbyt podejrzanie. Postanowiłam zacząć od czegoś prostego, bo on nawet z wykonywaniem tego typu poleceń miał problem. Chyba niepotrzebnie się łudziłam, że tym razem będzie inaczej.

Cofnęłam się z niedowierzania, gdy odłożył książkę.

— Ostrzegałem cię przed masłem orzechowym. Równie dobrze możesz usiąść w fotelu, tam się chyba jeszcze zmieścisz.

— Wstań i uderz głową w ścianę — powiedziałam już z większym przekonaniem, wyobrażając sobie to jednocześnie i utrzymując kontakt wzrokowy, jakby te czynności miały mi w czymś pomóc.

— Zaraz tobą w coś uderzę — mruknął obojętnie i wrócił do czytania.

Odwróciłam się skołowana. Dlaczego to działało tylko na Collina?

Bree obserwowała nas z korytarza ze skrzyżowanymi rękami. Uniosła jedną i zakręciła palcem obok czoła, po czym zniknęła za framugą, idąc do kuchni.

— Ej, Winterhood — usłyszałam za sobą. — Symbol Warszawy na siedem liter?

Serce podskoczyło mi do gardła. Trochę to zajęło, zanim zebrałam się na ponowne obrócenie w jego stronę.

— Co powiedziałeś?

— Nie znasz symbolu własnego miasta?

Przyjrzałam się uważniej. To nie zwykłą książkę trzymał w rękach, a taką z krzyżówkami. Podeszłam do niego surowo, ale na miękkich nogach.

— Pokaż mi to — zażądałam, czując, jak panika rozlewała się po moim ciele.

Wyrwałam mu krzyżówki, kiedy mi je podał, mając nadzieję, że przy gwałtowniejszych ruchach nie zadrży mi dłoń.

Błądziłam wzrokiem po uzupełnionych hasłach, aż w końcu natrafiłam na puste pola, do których podpowiedź brzmiała „symbol Warszawy". Przełknęłam ślinę.

— Niby od kiedy wypełniasz krzyżówki?

— Od dawna? — Na dowód wziął je ode mnie i przekartkował. — No więc? — naciskał.

— Syrenka — powiedziałam cicho.

Bez słowa wpisał brakujące litery i zaczął przygryzać gumkę ołówka. Nie ruszyłam się z miejsca, zbyt sparaliżowana. Nie wiedziałam, czego się teraz spodziewać.

— Chcesz czegoś? — nie wytrzymał.

— Dlaczego miałabym czegoś chcieć?

— Bo stoisz mi nad głową?

Bree, która przed momentem musiała wejść do salonu, bezceremonialnie zrzuciła nogi Chase'a z kanapy i usiadła na niej ze słowami:

— Wynajmijcie sobie pokój. Już was słuchać nie mogę. — Z szelestem otworzyła paczkę powietrza z dodatkiem chipsów i sięgnęła po pilot.

Chase chciał jej coś odpowiedzieć, ale wzdrygnął się, kiedy spojrzał na ekran. W telewizji leciał program przyrodniczy o pająkach wielkości kota.

— Przełącz to. Wcale nie chciałem wiedzieć, że coś takiego istnieje.

— Chase boi się pająków — wyjaśniła mi Bree.

— Co takiego? — parsknęłam z miną mówiącą to, czego nie mogłam wypowiedzieć na głos: nie boi się polować po nocach Bóg wie gdzie i na co, ale boi się pająków?

— Przestań siać ferment. Wcale się nie boję, tylko nie lubię przebywać w ich pobliżu i na nie patrzeć. Są owłosione i obrzydliwe.

— To macie coś wspólnego — mruknęła.

— Nie jestem ani owłosiony, ani...

— Tylko ty tak myślisz — weszła mu w słowo. — Nie boisz się, a kto ci ostatnio skakał z miotłą pod sufit?

Próbowałam się nie zaśmiać, wyobrażając sobie, jak leci do siostry, bo zobaczył pająka nad łóżkiem. Naprawdę próbowałam.

Chase wstał z kanapy z konspiracyjnym uśmieszkiem i wyciągnął ostentacyjnie telefon.

— Co ty robisz? — zaniepokoiła się. Jej brat powoli zaczął się wycofywać, idąc tyłem.

— Piszę Jamiemu, jak głośno krzyczałaś jego imię przez sen. Destiny nie mogła spać dwa pokoje dalej.

Rzuciła w niego sztywną, ozdobną poduszką, ale złapał ją wolną ręką, zatrzymując się.

— Serio?

Cisnęła drugą, tym razem już wyraźnie się nie hamując, ponieważ Chase w wyniku uderzenia zrobił krok w tył. Komórka wypadła mu z ręki, więc chyba można powiedzieć, że Bree osiągnęła swój cel. Gorzej, jeśli zrobiła to kosztem ściągnięcia na siebie uwagi.

Dni mijały w przerażającym tempie.

Ktoś mógłby pomyśleć, że kontrolowanie czyjegoś umysłu, siła sugestii, telepatia, hipnoza — nazywajcie to, jak chcecie — to super sprawa, kolokwialnie mówiąc. W końcu druga osoba zrobi wszystko, czego sobie zażyczysz, bez gadania, bez sprzeciwów, jak tu narzekać?

Nie chciałam, żeby Collin bezwiednie robił to, co powiedziałam, dlatego, że czuł wewnętrzny przymus, z którego nawet nie zdawał sobie sprawy, a nie dlatego, że sam tego chciał. Czułam się z tym okropnie, z każdą rzeczą, do której nieświadomie go przymusiłam. Wcale nie chciał wchodzić na dach. Nie chciał pić tam ze mną piwa. Miał lęk wysokości i chwilowo pokonał go tylko przez to, że nakazałam mu się nie bać. Nie chciałabym wejść do oceanu przez „nie bój się" z ust osoby, której na moment udało się zawładnąć moim umysłem.

Pewnie nawet nie chciał mnie zabrać do siebie w dzień urodzin Bree.

Zacisnęłam pięść na łusce, którą znów obracałam w palcach od dłuższego czasu.

Nie chciał mnie zawozić do szkoły, nie chciał jadać ze mną lunchu. Wymusiłam na nim przyjaźń, a on nawet nie zdawał sobie z tego sprawy.

Przerażało mnie to. Nikt nie powinien mieć nad nikim takiej władzy. Jak mogłam tego wcześniej nie zauważyć? Powinnam wiedzieć, że coś było nie tak, powinna mi się zapalić czerwona lampka chociażby wtedy, gdy pozwolił się zaciąć nożem. To nie w porządku.

Ledwo mogłam spojrzeć mu w oczy po tym wszystkim. Nie potrafiłam z nim normalnie rozmawiać, bo zastanawiałam się nad każdym zdaniem.

Co więcej, pomyślałam o słowach Cassidy pod nieco innym kątem. Ona wcale mnie przed nim nie ostrzegała. Dlaczego miałaby? Ja jej ani odrobinę nie obchodziłam. To o niego się martwiła. To ja byłam zagrożeniem, dlatego powinnam trzymać się z daleka.

Collin mi tego nie utrudniał, bo chodził do szkoły w kratkę. Zresztą wielu uczniów łapała grypa i inne choróbska o tej porze roku, gdy temperatura jednego dnia wynosiła powyżej dwudziestu stopni, a kolejnego zaledwie kilkanaście. W lesie było o wiele chłodniej niż w mieście, zwłaszcza że mieszkaliśmy na wzgórzu. Nawet teraz, kiedy siedziałam na mokrej od rosy trawie, okolicę spowiła mleczna, gęsta mgła, a wiatr plątał mi włosy. Nie powiedziałabym, że znajdowałam się w Kalifornii.

Czasami po prostu czułam potrzebę wyjścia przed dom i bezmyślnego patrzenia się w drzewa w przerwach między zastanawianiem się, jak do tego wszystkiego doszło.

Jakim cudem to, co właśnie zebrałam z liścia na dłoń, woda, zwykła, niezbędna do życia woda, była w stanie wyhodować na moim ciele to, co nerwowo ściskałam w drugiej ręce? Nie mieściło mi się w głowie, jak w mgnieniu oka czyjeś ciało mogło się pokryć śluzem, jak palce mogły zlepić się błonami, jak nogi mogły się złączyć w bezkształtną masę, z której ostatecznie wyłaniał się ogon. I płetwa. Jak mogły wyrastać mi skrzela? Jak mogłam oddychać pod wodą? Jak mogłam kontrolować czyjś umysł?

Momentami wciąż łudziłam się, że ktoś wybudzi mnie z tego koszmaru.

Bree obchodziła się ze mną jak z jajkiem. Jakbym była tykającą bombą, jakbym w jednej chwili miała zmienić się w krwiożerczą bestię i poderżnąć gardło przypadkowemu przechodniowi. Dayenne nie pozwalała mi nigdzie chodzić samej i wtedy uświadomiłam sobie, że tak naprawdę od samego początku wszędzie wybierałam się z obstawą. Cóż, wtedy dopiero zapoznawałam się z miastem i ludźmi, więc to było normalne, ale teraz miałam swoich znajomych i chciałam się z nimi widywać bez ciągłego towarzystwa host siostry, która ewidentnie usiłowała mnie pilnować.

Tłumaczyła, że w mieście było zbyt wielu łowców i nie zamierza mnie narażać na to, że któryś z nich coś podejrzewał po moich publicznych występach. Szczerze mówiąc, miałam już ich wszystkich gdzieś. Niech się dzieje wola Pana. Moja szafa z rzeczami, o które powinnam się martwić, była po prostu przepełniona.

Poza tym nie uważałam Bree za swoją przyjaciółkę. Okłamała mnie zbyt wiele razy, zataiła i wciąż zatajała niezliczoną ilość informacji. Gdyby nie to, że na własne oczy zobaczyłam, jak się zmieniła, gdybym nie wiedziała, że jej rodzina zajmuje się polowaniami, nie uwierzyłabym w bajkę o czarownicy, która miała odmienić nasz los.

Ale Bree była syreną tak jak ja i zależało jej na powrocie do normalności może nawet bardziej niż mnie. Miałam tylko nadzieję, że nie okaże się, że czarownica będzie mogła pomóc wyłącznie jednej z nas, więc host siostra wróci ze spotkania z nią z pustymi rękami i bez ogona.

Zachodziłam w głowę, dlaczego tylko Collin wykonywał moje polecenia. Robiło mi się słabo, gdy zastanawiałam się nad powodem, dla którego Evansowie ściągnęli mnie do Stanów. Od początku chodziłam po omacku i za każdym razem, kiedy coś zaczynało się przejaśniać, jedyne, co dostrzegałam, to to, że tunel zdawał się nie mieć końca, a każda kolejna ścieżka była coraz bardziej kręta.

Przeklęłam matkę naturę, gdy szyszka mnie uderzyła. Ach, jesień, ta cudowna pora roku, w której czasie nawet drzewa zaczynają cię atakować.

Podniosłam wzrok.

U wejścia domu znajdowały się cztery drewniane schodki. Ganek na podwyższeniu otoczony był barierką, z której wyrastały belki podtrzymujące dach werandy. Na nim siedział Chase, co zauważyłam dopiero teraz. Nie miałam pojęcia, jak długo tam tkwił, ani jak się tam bezgłośnie wdrapał.

— Czy ty właśnie rzuciłeś we mnie szyszką?

— Chciałem zobaczyć, czy żyjesz, bo siedzisz jak mumia. Zejdź Bernabi z pola widzenia, własnych myśli nie słyszę.

Żaden normalny pies nie zachowywałby się tak jak ona w stosunku do kogoś, kogo zna już dwa i pół miesiąca. To jednak nie z nią było coś nie tak, a ze mną i zwyczajnie to wyczuwała. Może nie reagowała w ten sam sposób w obecności Bree, ponieważ żyła z nią na długo przed jej przemianą i zdążyła się do niej przywiązać. W zamyśleniu nie zwracałam już nawet uwagi na głośne ujadanie, więc równie dobrze mogłam nie usłyszeć host brata.

— Jak tam wlazłeś? — krzyknęłam.

— Teleportowałem się.

Powędrowałam na balkon, uznawszy go za jedyne miejsce, z którego Chase mógłby się przedostać na dach werandy. Przeszłam na jego koniec i, wychylając się, próbowałam ocenić odległość.

Może nie spadnę.

Przełożyłam nogi przez boczną barierkę, bez większych problemów stając po jej drugiej stronie. Lubiłam sobie wyobrażać, że miałam kocie ruchy, ale niestety zaczepiłam butem o wystający gwóźdź, co nieco zepsuło mi moją wizję. Odwróciłam się tyłem do balkonu, mocno trzymając rękami poręczy.

I co teraz?

Przede mną, po prawej stronie była szorstka zewnętrzna ściana z rynną. Musiałam zgrabnie ją ominąć, stawiając dość spory krok nad przepaścią, by sięgnąć stopą dachu, chwycić się czegoś, żeby nie stracić równowagi i ostrożnie przenieść drugą nogę. Pestka.

Kiedy się za to zabrałam, Chase dopiero zorientował się, co chciałam zrobić. Jego pogardliwe „Jezu, zabije się" wcale mi nie pomogło.

A jednak się udało, choć mimo braku lęku wysokości, która zresztą nie była też jakaś niebotyczna, zerknięcie w dół nie należało do moich najlepszych pomysłów. Stanęłam obiema nogami na skrawku dachu i, przytrzymując się ściany oraz stawiając stopę za stopą, śmiało przeszłam na jego przednią, szerszą część.

Chase wstał pospiesznie znad krawędzi, jakbym zaraz miała podejść i go bezczelnie zrzucić na dół. Wiatr rozwiewał mu jasne włosy.

Uśmiechnęłam się triumfalnie, bo hej, wcale się nie zabiłam. Jeszcze. Buty ślizgały mi się na brudnych wilgotnych deskach.

— Nie na takie rzeczy się wdrapywałam i nie po takich skakałam. Zresztą, przekonałeś się o tym na własnej skórze — przypomniałam mu, nawiązując do mojego pierwszego dnia w Stanach, kiedy to uciekłam przed nim na drzewo*.

Zaśmiał się krótko na to wspomnienie.

— Więc... — Rozejrzałam się, uprzednio odgarniając fruwające kosmyki z twarzy. Zastanawiałam się, czy jemu i jego siostrze zdarzało się używać tej drogi, by wymykać się z domu. Zeskoczenie z tej wysokości wprost na ziemię groziło skręceniem, a może nawet złamaniem nogi, ale wystarczyło zsunąć się, stanąć na płocie werandy, przytrzymać belki i wylądować na ganku. Gdybym wiedziała o tym miejscu — a raczej jego dostępności — wcześniej, w czasie napadów chandry nie siedziałabym na mokrej trawie, a przychodziła właśnie tutaj. Widok na las z góry działał na mnie uspokajająco. Lubiłam dostrzegać całość, bo to dawało mi poczucie bezpieczeństwa i pewnego rodzaju panowania nad sytuacją. Między drzewami byłam już tylko częścią czegoś większego z ograniczonym polem widzenia. Zupełnie jak w ich świecie pełnym istot z horrorów. — Przychodzisz tu medytować, czy co?

— Lubię to miejsce. — Zamyślił się, obrzucając spojrzeniem okolicę. — Jest takie... poza zasięgiem.

Dosłownie. Choć już w ich domu zasięg wołał o pomstę do nieba, tak tam złapanie go wydawało się niemożliwe, a wymachiwanie telefonem nic nie dało. Schowałam go do kieszeni i potarłam ramiona z zimna.

— Posłuchaj — zaczął i nie odezwał się ponownie, dopóki naprawdę nie poświęciłam mu uwagi, odrywając wzrok od rzeki drzew. — W tym klubie, do którego jedziemy na Halloween, będziemy grać.

— W co?

Skrzywił się, jakby nie zrozumiał mojego pytania.

— Koncert, głupku. Tak, twoje marzenie w końcu się spełni. Zobaczysz to z pierwszego rzędu.

Zamrugałam.

— Będziecie koncertować w Halloween?

Nie mogłam uwierzyć, że wciąż grał tą kartą. Myślałam, że już dawno dał sobie spokój z tak prymitywną przykrywką. Właściwie sama nie byłam pewna, jak powinnam się zachować — nie powiedziałabym mu wprost „skończ pieprzyć, przecież wiem o twoich polowaniach, na które coraz częściej jeździsz i nie wmówisz mi, że to zwykłe próby przed koncertem". W ostatnim czasie w rzeczy samej znikał niemal cały czas i przestał wracać obolały, ale pod ubraniami równie dobrze mógł skrywać rany. Cokolwiek robił, nie miało to nic wspólnego z muzyką, co ustaliłam już dawno, a czego Chase oficjalnie nie był świadom, choć w rzeczywistości z całą pewnością zrozumiał jakiś czas temu, że albo sama odkryłam prawdę, albo jego siostra mi w tym pomogła. Ukryte sugestie, którymi cały czas się obrzucaliśmy, były zbyt jednoznaczne.

— Sam występ raczej ci się nie spodoba, ale po wszystkim poczujesz ulgę.

— Czy jedno nie wynika z drugiego? — zauważyłam. Zastanawiałam się, co tak naprawdę miał na myśli. Chociaż chciałabym wierzyć, że chodziło o zwykły koncert, który mogliby zagrać w zamian za, przykładowo, darmowy wstęp do lokalu, szczerze w to wątpiłam.

Chase nie przyznałby, że istniał przynajmniej cień szansy na to, że jego muzyka mogła nie przypaść mi do gustu. Powiedziałby raczej, żebym ładnie poprosiła, to może da mi autograf poza — kilometrową, a jakże — kolejką.

A ja kazałabym mu się nim udławić.

Poza tym rzekomy zespół miał się składać z niego, Jamiego i Flynna. Za nic nie uwierzyłabym we współpracę host brata z Flynnem. Ledwo go tolerował i traktował jak zło konieczne, gdy ten musiał go na przykład gdzieś zawieźć. Moim nowym życiowym celem stało się to, żeby nikt nigdy nie spojrzał na mnie z tak czystą nienawiścią i obrzydzeniem, z jakim Chase patrzył na niego. O ironio, to jego wzrok był bardziej morderczy.

Podejrzewałam, że nie chodziło o sam fakt bycia Przeistoczonym czy bazyliszkiem. Flynn miał ludzkie życia na sumieniu. Kilkanaście ludzkich żyć. Gdy pierwszy raz go spotkałam, od tragedii minęły zaledwie dwa miesiące, a on nie wyglądał na kogoś pogrążonego w żalu, rozpaczy i wyrzutach sumienia. Wynik szoku pourazowego, wszczepienia, czy jego nowego oblicza?

Wszczepienie mogło być kolejnym powodem, jeśli Chase zrobił to wbrew własnej woli — a co do tego nie miałam żadnych wątpliwości. Bree sama potwierdziła, że Exodus go zmusił. Nie dość, że host brat nie mógł na niego zapolować, to jeszcze w pewnym sensie bezpieczeństwo Flynna było w jego interesie, bo gdyby zmarł, pociągnąłby Chase'a za sobą. Nie wspominając już o piciu krwi.

Im dłużej o tym myślałam, tym bardziej pojmowałam, jakie to musiało być dla niego trudne. To było coś o wiele gorszego od bratania się z wrogiem. Exodus albo obiecał mu złote góry, albo miał na niego naprawdę porządnego haka.

Skoro nie koncert miał mi się nie spodobać, to co takiego? Czyżby mieli odegrać jakiś udział w spotkaniu z czarownicą? Mówił o przemianie z powrotem w człowieka? Nie chciałam o tym myśleć, ale jakkolwiek sam proces wyglądał, z całą pewnością nie należał do przyjemnych. Takie rzeczy nigdy nie są przyjemne.

— A potem wrócisz do Polski — dodał, a mnie zaschło w gardle. — Bree się wygadała.

Jeśli powiedziała mu o tym, z pewnością wtajemniczyła go też w całą resztę. Skoro tak, po co kazała mi trzymać dziób na kłódkę? Ta dziewczyna sama nie wiedziała, czego chce.

Powinnam była coś powiedzieć, zamiast stać tak jak słup soli z otwartą gębą. Kompletnie nie wiedziałam jednak, co. Czy będzie próbował mi w tym przeszkodzić? Wtedy chyba nie wygadałby się, że wie? Czy odesłanie syreny na drugi koniec świata było mu na rękę? Czy wiedział, co się ze mną stanie, jeśli wylecę do Europy jako Przeistoczona? Na pewno, skoro Bree wiedziała. Albo miał to gdzieś, albo wierzył, że czarownicy się powiedzie.

Niestety nie rozwinął tego, nie powiedział, co o tym myśli, a ja, zaskoczona, zamiast pociągnąć temat, zmieniłam go. Chyba chciałam rzucić wyzwanie, dać upust irytacji. Przekonać się, że koncert to stuprocentowa bujda. Jeśli nie, przystałby na moją propozycję, bo co mu szkodzi, skoro za dwa dni będzie musiał śpiewać przed o wiele większą publicznością?

— Może dałbyś mi przedsmak tego występu, żeby moje uszy wiedziały, co je czeka? Zaśpiewaj dwie linijki. Dwie linijki, Chase! — nalegałam. — Mogę robić za podkład.

I zanim zdążył zaprotestować, zanuciłam melodię, która siedziała mi w głowie od samego rana. Nie wiedziałam, skąd pochodziła, ani gdzie ją zasłyszałam — prawdopodobnie był to fragment jednej z wielu pieśni, jakie przerabialiśmy na chórze — ale sama wręcz pchała się do ust. Brzmiała lekko i nieco melancholijnie, a podrzucane wiatrem liście zdawały się tańczyć w jej rytm.

— Przestań! — warknął stanowczo po dosłownie kilku sekundach niczym siłą wyrwany z urokliwego snu. — Cholera, Destiny!

Rzucił się do przodu. Tak, „rzucił się" pasowało idealnie. Z kolei powiedzenie, że zeskoczył na dół, byłoby niedomówieniem; wyglądało to bardziej na średnio kontrolowany upadek. Uderzył w barierkę, nieomal ją rozwalając i wbiegł do domu, zanim w ogóle zdążyło do mnie dotrzeć, co się właśnie wydarzyło.

*Scena dopisana w czasie ostatnich poprawek

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro