Rozdział 30
Niewiedza była tak cholernie irytująca. Niepewność doprowadzała mnie do szału. Jednocześnie wkurzałam się na samą siebie, że w ogóle ją odczuwałam, ale ciężko zignorować coś, co wychodzi już nie od jednej osoby, a dwóch. Nawet jeśli obie za tobą nie przepadają i równie dobrze mogły zwyczajnie postanowić uprzykrzyć ci życie.
— Jesteś pewna, że Collin jest człowiekiem? — spytałam Bree w drodze powrotnej. Jego zachowanie w kawiarni i jakieś dziwne wizje wcale nie pomagały, ale z powodu mojej wciąż niezwykle ograniczonej wiedzy w zakresie ich świata rodem z Archiwum X sama nie mogłam ani niczego wykluczyć, ani potwierdzić. Z jednej strony chciałam się od tego wszystkiego odgrodzić wielką, murowaną ścianą i myśleć już o powrocie do domu, a z drugiej wrodzona ciekawość sprawiała, że pragnęłam wiedzieć więcej. Chyba naprawdę miałam jakieś masochistyczne zapędy.
— Tak — odpowiedziała bez namysłu. — Słuchaj, Des, nie wiem, czy uda ci się przekonać jego ojca na ten wypad. Rodzice zawsze byli nadopiekuńczy w stosunku do Collina. Według mnie nie chcieli, żeby kiedykolwiek poczuł się gorszy od Bianci przez to, że jest adoptowany, więc trochę przegięli w drugą stronę. A jeszcze ostatnio ten wypadek...
— Nie martw się, rodzice zwykle mnie uwielbiają.
— Poważnie? — odezwała się po chwili z niedowierzaniem w głosie, od którego niemal poczułam się urażona.
— Nie.
Kiedy na horyzoncie zobaczyłam tajemniczą skałę, która najpierw nawiedziła moje sny, a następnie doprowadziła do krwawej migreny, coś mnie tknęło.
Skała. Skała, która pojawiała się w koszmarach, po czym znęcała nad człowiekiem w rzeczywistości. Pasowało idealnie do jakichś kosmicznych głazów, chcących zmienić Ziemian w Dracule i inne mumie. Nie wspominając już o tym, że zaraz po pamiętnym kontakcie z nią zaczęły się moje przygody ze znikającymi ranami i wrzącymi kawami.
— Nie przyszło wam nigdy na myśl, że ta... — Szukałam odpowiedniego słowa, ponieważ zapomniałam tej dziwnej nazwy. — Ten Kinder Bueno czy jak to tam, jest w tej skale? — Wskazałam na nią.
— Buenaventura? Możliwe.
— No to czemu jej nie wysadzicie w powietrze?!
Oparła kark o zagłówek. Wiedziałam, że była już zmęczona niekończącymi się pytaniami i pewnie przegięłam, nachodząc ją w środku nocy w pokoju, żeby zapytać o coś, co nagle przyszło mi do głowy. Nerwica natręctw nie pozwoliłaby mi jednak zasnąć, gdybym tego nie zrobiła.
A wtedy ona znów musiała celowo wstawać z łóżka, żeby upewnić się, że byłam zabarykadowana i nie ucieknę do oceanu. Gdybym naprawdę odczuwała taką potrzebę, wątpię, by cokolwiek mogło mnie powstrzymać, ale doceniałam jej starania.
— Bo równie dobrze może zalegać pod tą ulicą. Pod naszą szkołą. W głębi miasta. Powstała grupa ludzi w Exodusie, którzy są za tym, żeby zrównać z ziemią wszystkie osiem punktów, ale, dzięki Bogu, jest ich zbyt mało.
— Nie rozumiem. Nie rozwiązalibyście w ten sposób tego problemu ze zmienianiem?
Gwałtownie obróciła się z widoczną dezaprobatą. Ostatnim razem spojrzała na mnie w ten sposób, gdy nazwałam piłkę nożną futbolem*.
— Kosztem zbombardowania miast? Jak sobie to wyobrażasz?
Jeśli o mnie chodzi, byłoby to niezapomniane widowisko, ale fakt faktem, taka akcja nie przeszłaby bez echa, a odniosłam wrażenie, że rozchodziło się właśnie o zachowanie tego wszystkiego w tajemnicy.
Myślami wróciłam raz jeszcze do tamtego dnia, bo przecież na porażającym do szpiku kości wizgu i krwotoku się nie skończyło.
— Dlaczego wtedy zemdlałam? Po cholerę byłam Chase'owi nieprzytomna? Co on ze mną robił?
Zaklęła pod nosem. Wzięła głęboki wdech.
— Do przemiany nie dochodzi w jednym momencie, to kilkudniowy proces — starała się wyjaśnić spokojnie, ale widziałam, ile energii w to wkładała. Szkoda, że nie zabębniła znów w klakson, aby mnie uciszyć. Ostatnio też była coraz bardziej nerwowa. — Zaczęło się od tego bólu głowy, zemdlałaś w następstwie, Chase nie miał z tym nic wspólnego. To, że akurat wzięłaś łyk piwa, to czysty przypadek.
— Nie wierzę w przypadki. Widziałam ich zbyt wiele.
Nie skomentowała tego i resztę drogi przejechałyśmy w ciszy. Może to i lepiej, skoro żadna z nas nie była w nastroju na pogaduszki, za to od ponownego pokłócenia się dzieliło nas niewiele.
Weszłam do salonu. Host brat siedział na kanapie czymś wielce pochłonięty, a w telewizorze leciała jakaś bajka z dziewczyną w czarne kropki i blondynem przebranym za kota.
— O jasny gwint, Chase! Jesteś w telewizji!
Natychmiast podniósł głowę. Zobaczywszy, co miałam na myśli, powoli zwrócił się w moją stronę z wyrazem najczystszego oburzenia.
— No chyba sobie żartujesz!
— Mógłbyś się za niego przebrać na Halloween — zaproponowałam uszczypliwie.
Mruknął pod nosem jakąś obelgę. Dopiero baczniej mu się przyglądając, zauważyłam, co robił i widząc to, natychmiast mimowolnie zacisnęłam oczy z obrzydzenia.
— Wiesz, jak to śmiesznie wygląda, kiedy facet zgrywający twardziela, który sam sobie zszywa rany, ogląda bajki dla dzieci? — dogryzłam mu, żeby nie zauważył, że mnie to ruszyło. W rzeczywistości nie bałam się igieł, krwi ani nic z tych rzeczy, ale na ten widok zwiotczały mi ręce. Takie rzeczy się załatwia w szpitalu.
— Nie oglądam tego. To po prostu leci.
— Mhm.
— No nie oglądam!
— Przecież nic nie mówię.
Właściwie to tylko się z nim droczyłam i nawet nie pomyślałam, że naprawdę oglądał bajki, dopóki nie wyrwał mi pilota w chwili, gdy go podniosłam z zamiarem przełączenia kanału. Ostatecznie sam jednak włączył wiadomości.
Na ekranie obok prezenterki pojawił się radiowóz, fragment plaży ogrodzonej taśmą policyjną i tłum ludzi — od służb, przez świadków, po przypadkowych gapiów.
— ...mężczyzny fala wyrzuciła na brzeg w godzinach porannych. Według wstępnych badań jego ciało przebywało w wodzie co najmniej dobę. Zgon nastąpił w wyniku...
Chase wyłączył telewizor. Siedziałam jak sparaliżowana tą szokującą informacją i sama nie byłam pewna, czy chciałam wiedzieć więcej.
— To na naszej plaży? — wydusiłam w końcu, przerywając milczenie.
— Nie, w Los Angeles. — Przez chwilę obawiałam się, że pomyśli, że miałam z tym coś wspólnego, gdyż patrzył na mnie, jakby oceniał, czy mogłam udawać lęk przed wodą i wymknąć się do LA pod jego nieuwagę. Albo tylko mi się wydawało, bo wtedy wypalił: — Potrafisz zwinąć język w rurkę?
— Że co?
— W ten sposób. — Wystawił język i zwinął go.
Cofnęłam brodę z niedowierzaniem. Bynajmniej nie przez jego umiejętność.
— Właśnie dowiedzieliśmy się o kolejnym trupie, a ty się zastanawiasz, co potrafię zrobić z językiem?
— Codziennie ktoś ginie w LA — bąknął zniecierpliwiony. — Potrafisz czy nie?
— Potrafię.
— Udowodnij.
Wywróciwszy oczami, zrobiłam to, a wtedy Chase po prostu wrócił do zszywania rany.
— Jest taki budynek, zwykle duży, biały, z kilkoma skrzydłami i masą przewijających się w nim ludzi wyglądających jak zombie. O dziwo, wasze małe miasteczko też się w niego zaopatrzyło — zdałam sobie sprawę, choć wiedząc, co działo się w Lafayette, wcale nie byłam tym zdziwiona. — Szpital, mówi ci to coś?
— W Polsce z każdą pierdołą latacie do lekarza?
Wiedziałam, że leczenie w Stanach było bardziej kosztowne, ale zdecydowanie nie chodziło o pieniądze.
— Nie mamy lekarzy. Leczą nas cygańskie szamanki za pomocą błotnistych kąpieli i psychodelicznych naparów.
Zatrząsł się ze śmiechu i zaraz syknął, kiedy wbił haczykowatą igłę za daleko. Dobrze mu tak.
— Trzeba było poczekać z tym do wieczora. — Skinęłam podbródkiem na niewielkie rozcięcie na jego udzie. — W końcu sam zaprosiłeś doktora, może by ci pomógł w podzięce za bycie jego prywatnym konfidentem — przypomniałam mu z wyrzutem.
— Zaprosiłem go na obiad, nie na wizytę domową — prychnął. — I nie myśl, że próbowałem sabotować waszą małą wycieczkę dla własnego widzimisię. Cassidy mnie zaszantażowała.
— Dałeś się zaszantażować przyjaciółce twojej młodszej siostry? Ja bym się nawet nie przyznawała.
— Powiedziała, że jeśli nic nie zrobię, powie mu, że wiedziałem i... nic nie zrobiłem.
Znając tę pierzastą wywłokę, byłabym skłonna w to uwierzyć, ale wyznanie Chase'a i tak wzbudzało moje wątpliwości — od kiedy on się tłumaczył?
Nie wiedziałam, jaki mógł mieć cel w moim niejechaniu do Los Angeles — czy z jakiegoś powodu nie chciał, żebym wybrała się tam akurat z Collinem, czy chodziło o to konkretne miasto. Obie opcje wydawały mi się wysoce prawdopodobne ze względu na Cassidy i jej jaskółcze przepowiadanie oraz fakt, że od początku mojego pobytu nie zabrali mnie tam ani razu.
— A ty się go tak boisz, ponieważ...?
— Nie boję się, ale zamierzam poprosić o sporą przysługę, więc nie mogę sobie teraz pozwolić na zepsucie naszych relacji. Szkoda, że szyby nie poszły — dodał, zanim zdążyłam zapytać o tę tajemniczą przysługę. Zbił mnie z tropu. — To musiało ciekawie wyglądać. Dwójka ludzi się kłóci, aż tu nagle dzbanek pęka. Akurat w chwili, gdy gotowałaś się ze złości. Nie uważasz, że to dziwne?
— Wiesz, co jest naprawdę dziwne? Ciągle wracasz poobijany i zawsze tłumaczysz się wypadkiem na motocyklu, a jakimś cudem on nie ma żadnej rysy. Żadnej.
Cóż, weszłam na kruchy lód, ale nie mogłam wytrzymać. Gryzłam się w język już zbyt wiele razy, a wcale nie miałam pewności, że w razie czego mi odrośnie.
— Gdybym miał złotą rybkę, nazwałbym ją Destiny Winterhood.
W jednym momencie zmroziło mnie od stóp do głów. Trudno powiedzieć, czy bardziej zaskoczona byłam jego nagłą zmianą tematu, bezpośredniością, czy wręcz bolesną świadomością, że wcale nie miałam nad nim żadnej przewagi. Kiedy zebrał to wszystko do kupy?
Celowo się tak zachowywał. Zawsze. Mówił coś, choćby jedno pozornie nic nie znaczące słowo, a jednak zawierające jakąś dającą do myślenia aluzję. Nie byłam ekspertem, ale na jego miejscu robiłabym wszystko, żeby się nie zdradzić przed „zwierzyną", zachować pozory, a on jakby na siłę chciał wzbudzić we mnie lęk. Jasne, dostawałam chwilowej arytmii, gdy balansował na granicy, ale nie bałam się go. Może przez fakt, że nigdy nie widziałam go w akcji, może z tego powodu, że nie budził przede mną respektu — albo właśnie ze względu na to, że tak nieudolnie mu to wychodziło.
Świadomość zbliżającego się wylotu również wzmacniała moją obojętność. Dwa tygodnie. Musiałam przetrwać tylko dwa tygodnie.
Z pokerowej twarzy w moim wykonaniu z całą pewnością mógł czytać jak z otwartej księgi — i to takiej z obrazkami — ale zamiast uśmiechnąć się z cwaniacką wyższością, wyglądał na nieco poirytowanego.
— Zwykle ktoś przynajmniej stawia mi obiad przed poproszeniem o spełnienie jego trzech życzeń — obróciłam to w żart, żeby ukryć zdenerwowanie.
— Życzenia życzeniami, ale masz z nimi wiele wspólnego.
Czy on naprawdę zamierzał wyłożyć wszystkie karty na stół? Dlaczego akurat teraz? Zaczęłam się obawiać, że ten obiad z doktorkiem mógł mieć jakieś drugie dno.
— Z rybami? To ostatnie stworzenia na ziemi, z którymi mam cokolwiek wspólnego. Hydrofobia, pamiętasz? — ciągnęłam.
Westchnął teatralnie. No chyba nie myślał, że się tak łatwo poddam?
— Mówi się, że rybki mają trzysekundową pamięć. Ty najwyraźniej też. Wspominałem ci wcześniej, że wracam od mechanika — myślisz, że nie zająłbym się nią po wypadku? Siebie doprowadzam do porządku, a ją miałbym olać, niech sobie będzie porysowana, wgnieciona w paru miejscach, może jeszcze wpół rozwaloną zacznę jeździć?
Zamrugałam, z wysiłkiem łącząc fakty. Nie nadążałam. To porównanie nie mogło być przypadkowe.
Wzruszyłam ramionami, wstałam i postanowiłam ruszyć ku wyjściu, zanim sama się wkopię. Zbyt łatwo dawałam się podpuścić.
— Ej, Winterhood — zawołał, gdy byłam w połowie drogi. — Kiedy miałem dziewięć lat, tata kupił mi złotą rybkę. Chcesz wiedzieć, co się z nią stało?
Pewnie nie, ale i tak mi powiesz.
— Niech zgadnę: wsadziłeś ją sobie do majtek? Nie jestem pewna, czy chcę słuchać o twoich pierwszych doznaniach seksualnych. I to jeszcze jakichś związanych z zoofilią...
— Spuściłem ją w klozecie — oznajmił niezniechęcony. — Ale hej, byłem dzieckiem.
Czyli miałam rację: to podtekst, nie żaden przypadek. Powinnam go potraktować jak groźbę, czy byłam już przewrażliwiona?
On zaczął. Jeśli chce się tak bawić, proszę bardzo.
— Kiedy ja miałam dziewięć lat, mój kolega strzelał do mnie z plastikowego pistoletu tymi takimi małymi, pomarańczowymi kulkami. Niby to niegroźne, ale bolało jak diabli. Chcesz wiedzieć, co się z nim stało?
— Z pistoletem? Mam nadzieję, że nie to, co zasugerowałaś mnie.
— Z kolegą. Kopnęłam go w krocze. Ale hej, byłam dzieckiem. Za to teraz, gdyby chociaż spróbował mi grozić — celowo rozmasowałam nadgarstek, wspominając bliskie spotkanie z blatem — zepsułabym mu obie zabawki.
Chase wyglądał, jakby ostatkiem sił powstrzymywał się od wybuchnięcia śmiechem. Nie byłam pewna, co chciałam osiągnąć, ale z całą pewnością coś bardziej... odwrotnego.
Złe przeczucia względem wieczornego spotkania tylko się wzmocniły, kiedy zobaczyłam, że doktor Avery przyszedł z samą Biancą. Gdzie, do cholery, był Collin?
Nie miałyśmy zbyt wiele wspólnych tematów do rozmowy, gdyż jej ulubionym — żeby nie powiedzieć „jedynym" — były konie. Potrafiła rozprawiać o nich godzinami i jakimś cudem każde moje pytanie, które zazwyczaj dotyczyło repertuaru, ponieważ ona również chodziła ze mną na chór i, przeklęta szczęściara, w przeciwieństwie do mnie jechała na konkurs do San Francisco, potrafiła obrócić w pogawędkę o klaczach. Dzięki niej znałam na pamięć „Mustanga z dzikiej doliny", chociaż nigdy go nie oglądałam. Przez nią zaczynałam określać odcienie takimi terminami jak kary, gniady i kasztanowaty oraz dostrzegałam różnice między kolorem kremowym a perłowym. Nigdy wcześniej nie czułam się tak kobieco.
— Dlaczego Collin nie przyszedł z wami? — skorzystałam z tego, że zrobiła przerwę w opowiadaniu o tym, jakim barbarzyństwem jest podawanie koniom żyta, by zaczerpnąć tchu.
— Pytasz o mojego brata czy psa? — zażartowała. Wciąż nie pozwalała mi zapomnieć o wpadce z imieniem. — Został z mamą, bo źle się czuł.
— Nic mu nie jest? — zaniepokoiłam się. W szkole rzeczywiście był rozpalony i chyba wolałabym, żeby został z ojcem. Częściowo dlatego, że miałby przy sobie lekarza, częściowo przez to, że prawdopodobnie łatwiej rozmawiałoby mi się z jego matką.
Doktor Avery dyskutował o czymś z Chase'em przed domem. Widziałyśmy ich przez okno i zmierzali właśnie ku drzwiom, a dowodzenie w kuchni zaraz miała przejąć Dayenne. Denerwowałam się coraz bardziej, rozmyślając o wszystkich możliwych obrotach spraw, ale coś okupowało już piekarnik, więc przynajmniej byłam spokojna, że nie będziemy jeść mnie. Mogłam wykluczyć chociaż jeden czarny scenariusz.
— Nie, ale rodzice wolą dmuchać na zimne po ostatnim — wyjaśniła, pogrążając się w zadumie. Wdzięczna za chwilę ciszy objadałam się masłem orzechowym. Musiałam jakoś poprawić sobie humor. — Nie uda ci się z moim tatą — oceniła.
— Łał, dzięki za słowo wsparcia.
— Mam propozycję — wypaliła takim tonem, jakby właśnie na to wpadła, ale mimo to odniosłam inne wrażenie. — Powiem mu, że wychodzę z Collinem, żebyście mogli niepostrzeżenie pojechać do Los Angeles.
Podniosłam wzrok, odsuwając od siebie słoik.
— Właśnie zyskałaś moją uwagę. W zamian za co? — dociekałam, wyczuwając, że nie będzie to jednostronny układ, co zresztą wcale mi nie przeszkadzało. Lubiłam dobijać targu.
— Zawsze chciałam nauczyć się rzucać nożami... — Jasne. A ja grać w brydża. Wiedziałam, do czego zmierzała, bo jeśli już zmieniała temat, dotyczył on Chase'a, a z dwojga złego wolałam słuchać o jej bolącym po jeździe kręgosłupie. — Możesz załatwić mi lekcje u swojego brata?
Poczułam się strasznie dziwnie, gdy nazwała go moim bratem. Słowo „host" robiło kolosalną różnicę. Jednocześnie zaczęłam się zastanawiać, jak to jest mieć rodzeństwo w swoim wieku, którego jednak nie łączy krew, ale które dorastało razem niemal od urodzenia. Kiedy Collin dowiedział się, że jest adoptowany i czy dobrze to zniósł? Nigdy o tym nie opowiadał.
Nigdy nie pytałam. Niektórzy ludzie mówili o sobie dopiero po wyraźnej zachęcie, a ja czasem o tym zapominałam. Bianca zdecydowanie do nich nie należała.
— No mogę, ale dlaczego sama tego nie zrobisz? — Prawdopodobieństwo jego zgody zapewne wzrosłoby kilkakrotnie. Prosząc o to mnie, strzelała sobie w stopę. — Chase nie gryzie.
— Chyba że ktoś sobie tego życzy. — Usłyszałyśmy. Pomyślałabym, że miał niesamowite wyczucie czasu, gdybym nie znała grubości ścian w ich domu. — Co jest?
— Pamiętasz, jak zabrałeś mnie na swój trening?
Zamyślił się. Wyglądał na szczerze zaskoczonego.
— Chcesz, żebym nauczył cię rzucać do celu? A obiecujesz nie niszczyć więcej drzew?
Pamiętałam, jak wciskał mi kity na temat spróchniałej kory. Bree mówiła, że przemiana to długotrwały proces, ale w takim razie kiedy się to zaczęło, skoro sytuacja z drzewem miała miejsce przed przejazdem obok skały, którą do tej pory oskarżałam o zapoczątkowanie tego wszystkiego?
— Nie, nie, chodzi o Biancę. — Odwróciłam się do niej z zachęcającym uśmiechem. A raczej do miejsca, w którym przed chwilą stała, ale już zdążyła się ulotnić. Matko święta. — Chce się nauczyć rzucać nożami. Poprosiła, żebym cię przekonała do udzielenia jej jednej czy dwóch lekcji.
— Dlaczego uważa, że ty potrafiłabyś mnie do czegokolwiek przekonać?
A nie mówiłam?
Chciałam być miła i załatwić to po przyjacielsku, ale z Chase'em się tak po prostu nie dało. Ilekroć próbowałam z nim normalnie rozmawiać, za każdym razem prędzej czy później doprowadzał mnie do białej gorączki.
— Najwyraźniej za słabo cię zna i nie wie jeszcze, jakim jesteś skończonym kretynem — nie wytrzymałam.
— Nie ma mowy. — Pokręcił głową. Już nawet zignorował obelgę. Chyba się przyzwyczaił. — To ci się mogło wydawać banalne i bezpieczne, bo jestem w tym cholernie dobry, ale jeśli oberwie rykoszetem, jej ojciec się ze mną policzy.
— A mnie niby nic by się nie stało, gdybym oberwała? — prychnęłam. Przecież na początku niemal się zgodził. Przynajmniej takie sprawiał wrażenie, co było dość dziwne, bo niby dlaczego miałby mi pomagać pod tym względem? Moja nadludzka siła nie nadawała mi jeszcze miana godnego przeciwnika?
— Nie wiem. — Skrzyżował ręce, opierając się nonszalancko o lodówkę i patrząc mi w oczy. — Stałoby się?
Przełknęłam ślinę. Drań.
— Nie musisz dopuszczać jej do noży — ciągnęłam, nie dając się wyprowadzić z równowagi. Kosztowało mnie to sporo nerwów i pomyśleć, że najgorsze miałam jeszcze przed sobą. — Zrób z nią to, co robiłeś ze mną: obrysuj na dykcie, a potem...
Wyszczerzył głupio zęby.
— Podobało ci się to, co?
— Nie! — Przejechałam wzrokiem po całym suficie. On miał z tego ubaw.— Ale Bianca z jakiegoś dziwnego, nienormalnego, chorego, idiotycznego i kompletnie niezrozumiałego dla mnie powodu — westchnęłam — leci na ciebie, ta lekcja to tylko wymówka.
— Wiem — przyznał bez krzty zaskoczenia, jakbym wyjawiła mu coś pokroju „w Kalifornii są upały". Czy można być większym narcyzem? — Co ona na ciebie ma?
— Nic, przyjaźnię się z nią i jej bratem, więc chciałam pomóc. Zaskoczę cię, ale ludzie czasem robią coś bezinteresownie. Naprawdę.
Roześmiał się.
— Obiecała, że będzie was kryć przed ojcem, czyż nie? — Uniósł brwi, a ja zacisnęłam wargi z poirytowania. — Zapomnij. Jesz masło orzechowe prosto ze słoika? — Skinął głową z niesmakiem, zauważając go na blacie.
Nabrałam kremu na dwa palce i oblizałam je.
— Pobij mnie — powiedziałam z pełnymi ustami.
— A potem będziesz się żalić, że jesteś...
— Na twoim miejscu zastanowiłabym się dwa razy przed skończeniem tego zdania.
Z kranu grubym strumieniem puściła się woda. Nie zaczęła delikatnie kapać ani przeciekać — leciała niczym odkręcona do oporu. Przypatrywałam się jej na bezdechu, odpryskującym kroplom i uformowanym z nich kształtom, zanim Chase tego nie przerwał. Następnie rzucił we mnie butelką mineralnej, jak gdyby nic się nie stało.
Zawahałam się.
— Skąd wiesz, że chce mi się pić?
— Masz spierzchnięte usta, mlaskasz, kiedy mówisz, masło orzechowe jest słone — wyliczał na palcach — i wlepiałaś gały w tę wodę z takim pożądaniem, z jakim patrzysz na swoją tapetę w telefonie z tym gościem z Supernatural. Czyżbyś miała słabość do łowców?
— Tylko do tych o nazwisku Winchester — odburknęłam, wymijając go. Miałam większe zmartwienia na głowie od jego dwuznacznych tekstów.
Nawodniłam się na korytarzu, tak, żeby nikt nie widział, z jaką łapczywością pochłaniam wodę. Wystarczyło, że straciłam czujność w tamtej knajpie.
Choć nie potrwało to długo, w salonie Chase już ucinał sobie pogawędkę z doktorem. Ostatnim razem widziałam go po ciemku w dość niefortunnych okolicznościach, więc nie byłam pewna, jak powinnam się zachować, dlatego też zrobiłam coś, z czym nie mogłam nawalić na starcie: uśmiechnęłam się.
Nie zauważył tego, bo nawet nie spojrzał w moją stronę. Siedział w fotelu w dość swobodnej pozycji z rękami wspartymi o podłokietniki i splecionymi na brzuchu palcami, którymi nerwowo stukał. Posiwiałe — ale przynajmniej dość gęste — włosy miał zaczesane do tyłu, a broda na kogoś w jego wieku działała już odmładzająco, ukrywając liczne zmarszczki. Zapewne był po pięćdziesiątce. Wyglądał schludnie, ale sprawiał wrażenie zmęczonego. Przypominał trochę takiego kolegę taty, którego nazywa się wujkiem i który zawsze ma jakieś interesujące historie do opowiedzenia. Bardzo możliwe, że w młodości był dla Chase'a dokładnie kimś takim.
— ...które są w walizce — oznajmiał mu coś rzeczowym tonem, wciąż całkowicie olewając moje zjawienie się.
Jako że owa walizka stała tuż pod ścianą obok mnie, podniosłam ją i podeszłam do gościa. Pomyślałam, że jeśli mu ją podam, wykażę się uprzejmością.
— Dzień dobry! — Wystawiłam wolną rękę na powitanie.
Prawie stanęłam mu na widoku, więc nie miał wyjścia. Przejechał wzrokiem od wierzchu mojej dłoni po twarz, ale nie uścisnął mnie. Od razu sięgnął po walizkę i gdy tylko ją przejął, gwałtownie stuknęła o podłogę, jakby nie mógł jej utrzymać.
— Ona waży pięćdziesiąt funtów — wyjaśnił chłodno.
Otworzyłam szerzej oczy ze zdumienia, mając nadzieję, że żartował. Następnie zaczęłam kombinować, ile to mogło być kilogramów. Chyba nie aż tak dużo, skoro to coś zmieściło się do czegoś o wielkości torby na laptopa.
— Bree czasem zabiera mnie na siłownię — wymyśliłam na wszelki wypadek. — Wie pan, pamięć mięśniowa i te rzeczy...
— Dziecko, pamięć mięśniowa tak nie działa. Ale co ja tam wiem, jestem tylko lekarzem.
To będzie długi wieczór.
*Amerykanie nazywają piłkę nożną soccer, a football jest dla nich całkowicie inną dyscypliną sportu.
<chamska reklama> Napisałam one shot, który jest jakby po części rozdziałem 4.5, bo można się z niego dowiedzieć, dlaczego Chase miał podbite oko (i co robił zamiast rzekomego koncertowania), tyle że opisany z perspektywy bohatera, który wie, że jest tylko bohaterem opowiadania. Tytuł jasno pokazuje, co o tym myśli :p </chamska reklama>
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro