Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 28

Wybiegłam przed dom, targana wściekłością. Wszystko, co mi powiedziała, było kłamstwem, historyjką wymyśloną na poczekaniu. Albo wręcz przeciwnie: wersją ustaloną dawno temu, jako jakiś plan awaryjny.

Boże, przecież jeszcze kilka godzin temu rozmawiałam z nim o wampirach. Jak...? To nie było możliwe. Chase nie mógł być wampirem, nie mogłam mieć wampira za ścianą przez cały ten czas i tego nie zauważyć! O wiele bardziej polubiłam opcję, że na nie polował i nawet zaczynałam się już do niej powoli przyzwyczajać. Nie byłam przygotowana na taki obrót spraw.

Nie zastałam host siostry przy Bernabi, ale zdążyłam swoją obecnością rozjuszyć psa. Pięknie. Więcej wrzasków, tak jakby gonitwa myśli w mojej głowie niewystarczająco doprowadzała mnie do szału.

Bree stała przy basenie, opróżniając go za pomocą jakiejś dziwnej pompy, która, umieszczona w środku, transportowała wodę na trawnik przez podłączoną rurkę.

— Łowcą?! — wrzasnęłam, zbliżając się do niej żwawym krokiem. — Łowcą, tak?!

Obróciła głowę ze zdziwieniem. Potrząsnęłam bidonem, gwałtownie wylewając jego zawartość na nią i... właściwie wszystko wokół. Jednym, mocnym chwytem zmiażdżyłam plastik, po czym odrzuciłam go na bok.

Dygotałam z rozwścieczenia. Na własne szczęście nie odważyła się skomentować mojego zachowania. Przez chwilę stała po prostu, kompletnie zszokowana.

— Jest wampirem? — dopytywałam. — Skoro jest wampirem, to dlaczego słońce nic mu nie robi? Gdzie są jego kły? Czemu nie ma twardej skóry, o której mi mówiłaś? Zmyśliłaś to wszystko, żeby mnie zmylić?

— Jest łowcą — stwierdziła spokojnie, co tylko wzmogło mój gniew i irytację.

— Jest i wampirem, i łowcą?!

— Nie, nie jest wampirem. A ta krew...

— Przestań! — przerwałam jej rozgoryczona. — Pomyśl, co zamierzasz mi powiedzieć, bo jeśli okłamiesz mnie jeszcze raz, to klnę się na Boga...

— Nie masz dość informacji jak na jeden dzień? — Obmyła ręce w rozlewającej się po trawniku wodzie, kiedy głośno zaprotestowałam. — Dobra już, dobra. Pamiętasz, jak opowiadałam ci o Indianach?

— Nie! — zirytowałam się. — Nie chcę słyszeć żadnych kilkuwiekowych historyjek! Odpowiedz mi na jedno, proste pytanie: czemu, do jasnej cholery, Chase pije krew?!

Im dłużej rozmyślała nad odpowiedzią, tym bardziej szlag mnie trafiał. Stałam sztywno jak kłoda i poruszyłam się, dopiero kiedy wyciągnęła rękę w moją stronę. Choćby stanęła na głowie, nie byłaby w stanie mnie teraz udobruchać.

Westchnęła ze zrezygnowaniem.

— Jak sobie życzysz: pije krew Flynna, ponieważ są wszczepieni.

— Że... że jak?! Flynna? Są co?

— No właśnie dlatego chciałam zacząć od początku. — Wykonała gest ręką jak jakaś zniecierpliwiona nauczycielka. — Nie jest zalecane, żeby łowcy wiązali się z minusowcami, ale nikt im tego nie zabroni. Zresztą, nawet jeśli ojciec i matka mają Rh+, to ich dziecko wciąż może mieć Rh−. Nie wspominając już o tym, że niektóre Czarownice Cienia są w stanie zmienić czyjś układ krwi...

— Bree, do rzeczy — ponagliłam ją.

— Tatuaż, który widziałaś, to także czip. Mają wszczepioną pod skórą bardzo cienką płytkę z kamienia Buenaventury. Właściwości wydzielane przez niego rozchodzą się po krwiobiegu w ciągu pierwszego roku. Każdy łowca raz w życiu może wszczepić się z Przeistoczonym, jeśli na przykład w jego rodzinie dojdzie do przemiany.

— „Wszczepić się"? Jak wszczepić?

— Po zatwierdzeniu ze strony Exodusu dostają kolejny czip, który łowca wszczepia Przeistoczonemu w przedramię. Potem oboje rozcinają dłonie i mieszają swoją krew poprzez uścisk. Mówiłam ci, że Indianie byli pierwszymi łowcami. Jak sądzisz, skąd się wzięło wśród nich braterstwo krwi?

— I co im daje to całe wszczepienie? — zignorowałam jej pytanie, ponieważ chciałam, żeby przeszła w końcu do sedna.

— Jest bolesne dla Przeistoczonego, bo go osłabia, ale tym samym pozwala na kontrolowanie morderczych pobudek. Po prostu staje się bardziej ludzki, ma większą kontrolę nad sobą. Łowca z kolei pozostaje łowcą, ale im bardziej zażyłe relacje łączą go z Przeistoczonym, tym jest... wytrwalszy. Pewnie zauważyłaś, że Chase i Flynn raczej nie skoczyliby dla siebie w ogień, dlatego Chase pije jego krew — dzięki temu obrażenia goją mu się nieco prędzej, tkanka mięśniowa szybciej się zwiększa, nie dochodzi do zakażeń, ma większą odporność, ale wciąż jest zwykłym człowiekiem. Są połączeni do końca życia. Dosłownie, bo gdy jeden umrze, drugi też — tłumaczyła, ale ja już jej nie słuchałam.

Byłam zbyt pochłonięta łączeniem faktów i próbą przyswojenia kolejnej dawki informacji. Chase, Flynn, rozcięta dłoń, krew i przedramię nasuwały mi na myśl tylko jedno zdarzenie. Byłam świadkiem tego wszystkiego.

— Zaplecze w Los Angeles. — Dotarło do mnie.

Spuściła wzrok i przytaknęła. Skłamała, gdy ją wcześniej o to pytałam. Cóż za niespodzianka.

Wypuściłam powoli powietrze, usiłując zapanować nad gniewem, który tylko utrudniał mi trzeźwe myślenie. Z jakiegoś powodu nie potrafiłam się odnaleźć w tej sytuacji, a odkrywanie tajników nadprzyrodzonego świata przestało być takie zabawne, choć w gruncie rzeczy powinnam się czuć odwrotnie. Czyż to nie brzmiało jak idealny plan B, na wypadek, gdyby wszystko inne diabli wzięli? Wszczepić się z łowcą, zachować moce, ale nie stanowić dla nikogo żadnego zagrożenia. Brzmiało trochę zbyt pięknie. No, może poza faktem, że uzależnienie własnego życia od kogoś, kto ciągle narażał swoje, wiązało się z dość sporym ryzykiem.

— Ta, niezła bajeczka, ale nie kupuję tego. Czegoś mi nie mówisz — zawyrokowałam. — Dlaczego Chase miałby się wszczepić z jakimś typkiem, którego nawet nie lubi i poniekąd powierzyć mu swoje życie? I nie zapomniałaś o czymś? Czym, do cholery, jest Flynn i jakim cudem się przemienił, skoro to miało dotykać tylko jednej płci?

— Flynn pochodzi z Wichity. Doszło tam do aktywacji cztery miesiące temu. Jego matka szukała specjalistów, którzy mogliby mu pomóc, aż ktoś doprowadził ją do oddziału w Los Angeles. Exodus zmusił Chase'a do wszczepienia, bo to było warunkiem, żeby mógł... — Zawiesiła głos. — Nie wiem, zająć się jakimiś tajnymi sprawami, może mieli na niego haka.

— Bree, czym jest Flynn? — naciskałam.

Patrzyła na mnie ze współczuciem wypisanym na twarzy, jakby zaraz miała mi przekazać jakąś straszną nowinę i obawiała się, że sobie z tym nie poradzę.

— Tylko nie panikuj, dobra? — Uciekła gdzieś wzrokiem. Swoim zachowaniem zaczynała wytrącać mnie z równowagi. Gdyby od razu wyłożyła karty na stół, nie zdenerwowałabym się do tego stopnia. — Bazyliszkiem — szepnęła niemal bezgłośnie.

— Co kurwa?!

— Podobno tylko jedna osoba na sto lat się w niego zmienia — dodała szybko. — Normalnie natychmiast by go zabili, ale ze względu na jego młody wiek zdecydowali się na wszczepienie. Destiny? — spytała troskliwie, chyba nawet pstryknęła palcami czy pomachała mi dłonią przed twarzą. Nie byłam pewna, co takiego zrobiłam. Odcięłam się na moment. — Widzisz, dlatego nie chciałam ci mówić wszystkiego naraz, to zbyt wiele!

Potrafiłam bagatelizować umiejętności Cassidy, bo nie wiedziałam wtedy jeszcze, jak to wszystko wyglądało, a gdy Bree w końcu puściła parę z ust — odkryłam od razu, że ptaszysko nie stanowiło poważnego zagrożenia. Wilkołak wyglądał jak wilk — właściwie był wilkiem — dlatego też nie wywarł na mnie większego wrażenia. Zetknięcie z nim to jak spotkanie większego psa.

Myśl o tym, że stanęłam oko w oko z kimś, kto potrafił zabijać lub paraliżować spojrzeniem, sprawiała, że cierpła mi skóra. Zawsze unikał kontaktu wzrokowego, ale ja bynajmniej mu tego nie ułatwiałam. Co, gdyby zrobił to przypadkiem? Padłabym trupem? Jak taki ktoś mógł chodzić na imprezy, do szkoły, po mieście?

— Jeśli jeszcze raz zasugerujesz coś na kształt „a nie mówiłam", to ci przyłożę — ostrzegłam. — Nie byłam jeszcze przemieniona, gdy z nim rozmawiałam, Bree. Jak mogłaś zaprosić go na swoje urodziny? Przecież mógł kogoś zabić, myślisz, że tak łatwo jest omijać kilkadziesiąt par oczu?! To pewnie przez niego Shane zmarł!

— Schowaj widły i zacznij mnie słuchać, właśnie ci powiedziałam, że dzięki wszczepieniu z Chase'em nie stanowi zagrożenia dla ludzi. To znaczy, bazyliszki należą do tej samej kategorii, co wampiry — Flynn nie przemienia się, jak my, ale ma soczewki ochronne, rodzice załatwili mu domowe nauczanie i robi, co może, żeby jakoś z tym żyć.

— Z laserem w oczach?

— Z faktem, że nieumyślnie zamordował czternaście osób w rodzinnym mieście.

Moje serce w jednym momencie zdawało się zwiększyć swoją objętość kilkakrotnie, ściskając płuca i dudniąc tak boleśnie, że pulsowanie czułam w skroni. Zrobiło mi się słabo, duszno, gorąco, choć nie byłam ani odwodniona, ani wystawiona na jakiś ogromny upał.

Musiała zauważyć, że coś było nie tak, bo na powrót złagodniała.

— Słuchaj, dla mnie to już normalne, w końcu kiedy się o tym wszystkim dowiedziałam, byłam taka młoda, że łatwiej to wszystko zaakceptowałam. Nie wiem, jak się czujesz, ale wiem, że ludzie nie znoszą tego dobrze, nawet jeśli za sprawą telewizji czy legend nie jest to coś całkowicie nowego. Niektórzy dostają PTSD, dlatego...

— Nie pomagasz! — krzyknęłam o wiele bardziej opryskliwie, niż zamierzałam.

Chyba dopiero teraz to wszystko do mnie dotarło. Gdziekolwiek bym nie poszła, będę otoczona przez tajniaków z Exodusu tylko czekających na moje potknięcie. Z kolei ciągły kontakt z kimś nadprzyrodzonym najwidoczniej szedł w pakiecie z mieszkaniem u łowców. Czułam się otoczona, przyciśnięta, zmiażdżona między dwiema stronami barykady i w żadnej z nich nie było dla mnie miejsca.

W co ja się wpakowałam?

Nie, nie, nie, koniec, to zbyt wiele. Tak się nie da funkcjonować.

— Wracam do domu, do Polski. Ludzie-ryby, ludzie-wilki, a teraz jeszcze nastoletnie bazyliszki i łowcy pijący ich krew, to jest chore! Musiałabym mieć zryty beret po całości, żeby tutaj zostać. Tak to mnie jeszcze nie pojebało.

— Destiny, uspokój się, nigdzie nie...

— Nie mów mi, co mam robić!

— Zrozum, tam będziesz zdana sama na siebie! — Stanęła mi na drodze. Chyba, bo nawet nie zdawałam sobie sprawy z tego, że się poruszałam. Dawno nie miałam tak zaburzonej percepcji. — Chcesz przechodzić przez to, co Flynn? Żyć ze świadomością, że zabiłaś kogoś, na kim ci zależy? Zostań do Halloween. Jeden miesiąc dłużej, a sama zobaczysz, czy potrafisz to kontrolować. Jeśli potem dalej będziesz zdecydowana, osobiście odwiozę cię na lotnisko, zgoda? Destiny, spójrz na mnie. Zrozumiałaś, co powiedziałam?

To się nie działo naprawdę. Dlaczego nagle miałam wrażenie, jakby moja samoświadomość gdzieś odleciała? Nasza rozmowa, ta, poprzednia, wcześniejsza, cały dzień był taki odrealniony. Czułam się, tak jak gdyby ktoś mi to wszystko tylko opowiedział i przestało do mnie docierać, że brałam rzeczywisty udział w każdej z tych czynności. Szumiało mi w uszach, spociłam się jak szczur, nie mogłam skupić myśli.

A przecież musiałam. Musiałam rozważyć to, co powiedziała, jeśli na szali było życie moich bliskich.

— Miesiąc i ani dnia dłużej — zgodziłam się. Nie dlatego, że to przemyślałam. Chciałam, potrzebowałam, żeby ktoś podjął za mnie decyzję przez ten nagły, przedziwny, niewytłumaczalny lęk.

Nigdy nie miałam bzika na punkcie kontroli, ale teraz, gdy kompletnie ją utraciłam — nad sobą, własnym losem, swoim życiem, wszystkim — czułam obezwładniający strach. I to nie w ten fajny sposób z adrenaliną buzującą w żyłach, przyjemnie podniesionym ciśnieniem i słodkim zapachem ryzyka, od którego aż gęstnieje powietrze w kluczowym momencie. Różnica polegała na tym, że za każdym razem, gdy pędziłam na motocyklu, wspinałam się na korony drzew czy narażałam w inny sposób, znałam zagrożenie i byłam go w pełni świadoma. Teraz nie miałam pojęcia, co mnie czeka, nie znałam tego świata. Nie widziałam nic ekscytującego w niewiedzy.

Bree zaprowadziła mnie do kuchni i posadziła przy stole. Bez słowa zmyła krew z szafek, kiedy odwróciłam głowę na jej widok. Za późno; znów poczułam ten paskudny posmak w ustach i żółć podeszła mi do gardła. Z trudem ją przełknęłam.

— Zaparzę ci czegoś na uspokojenie — zaproponowała tonem nieznoszącym sprzeciwu.

Spojrzałam podejrzliwie na to, co wsypała do kubka.

— Nie chcę jakichś twoich magicznych ziółek.

— To melisa.

— Nieważne, po takich wieściach nie proponuje się komuś herbaty, tylko upija z nim do nieprzytomności z nadzieją na wyczyszczenie pamięci. To powinno być zapisane w Konstytucji. — Poprawiłam się na krześle. Powoli dochodziłam do siebie, ale byłam wykończona jak po maratonie. Nie, żebym kiedyś w jakimś biegła czy kiedykolwiek miała to w planach.

Położyła na stole zmiażdżony bidon, który musiała podnieść z trawnika.

— Jak ja mam to wyjaśnić Chase'owi?

— To twój problem. — Wzruszyłam ramionami. — Trzeba było mnie nie okłamywać, wiesz, tak z milion razy.

Tamtej nocy i przez kilka kolejnych budziłam się nie tylko po to, by uzupełnić płyny. Dręczyły mnie koszmary, które, niestety, dotyczyły głównie wody. Wyjątkowo w nich jednak nie tonęłam, nie topiłam nikogo, nie traciłam orientacji w głębinach, a uciekałam przez krwawy ocean przed wilkami ze świecącymi oczami — pewnie jakimś połączeniem wilkołaków z bazyliszkiem.

Tak desperacko chciałam zapomnieć o tych snach, myślach i wizjach, które niczym sępy krążyły mi nad głową i tylko wyczekiwały momentu, żeby wedrzeć się do mojej świadomości, że zaraz po wstaniu zaczęłam odrabiać stos zadań domowych. Nagromadziło się ich trochę, a spisywanie na kolanie podczas przerw nie wchodziło w grę, ponieważ były za krótkie, a ilość stron do uzupełnienia zbyt duża. W każdym razie obliczanie kilkudziesięciu działań ułamkowych spełniło swoją funkcję — robienie czegoś tak przyziemnego pozwoliło mi na chwilę zapomnieć o łuskach, płetwach, czworonożnych ludziach, kłach, krwi i całej reszcie.

Chociaż w salonie stał telewizor wraz z wygodną sofą, zauważyłam, że domownicy częściej zasiadali do kuchennego stołu i to nie tylko na czas jedzenia. Może widok przez okno na podjazd i główną drogę dawał im poczucie bezpieczeństwa, kontroli, podobnie jak blisko usytuowane, dobrze widoczne drzwi wejściowe. Ja na początku decydowałam się na to miejsce, by siedzieć z dala od basenu, a później chyba po prostu to podłapałam i przywykłam.

Siła przyzwyczajenia jest ogromna, ale nie potrafiłam sobie wyobrazić, że kiedykolwiek miałabym przejść do porządku dziennego nad... tym wszystkim. Pamiętam, jak w dzieciństwie zaklinałam się, że jeśli przywyknę do aparatu na zębach, tego okropnego uczucia przyklejonej do nich gumy podrażniającej wargi, to nie będzie rzeczy, z którą prędzej czy później się nie oswoję.

Wtedy oczywiście nie wiedziałam, że przyjdzie mi żyć z rybim ogonem. To chyba jednak nieco bardziej kłopotliwe od drutów w gębie.

Chase wrócił do domu i wcale nie potrzebowałam wielkiego kuchennego okna, żeby to zauważyć, bo warkot motocykla usłyszałabym z każdego innego pomieszczenia (no, może z wyjątkiem dźwiękoszczelnego studia, ale tam mnie nie wpuszczali). Rozumiałam, dlaczego wolał go od samochodu, zwłaszcza że poza prędkością pozwalał mu na omijanie kilometrowych korków w Los Angeles, za to na element zaskoczenia nie miał co liczyć. Jeśli jakieś nadnaturalne stwory zyskały bardziej wyczulone zmysły, musiały go słyszeć z bardzo daleka, więc zastanawiałam się, jak to rozwiązywał. Lista zagwozdek rosła, a o nic nie mogłam go zapytać, co coraz bardziej mnie frustrowało.

Jeszcze zanim wszedł do domu, zobaczyłam, że jego koszulka była pokryta ciemnymi plamami. Nie miałam czasu przyjrzeć się dokładniej, ale na pierwszy rzut oka wyglądały na czerwoną krew, nie ichor.

Wróciłam do działań matematycznych.

— Winterhood! — krzyknął zaskoczony. — Co ty do cholery robisz w domu?!

— Zabawna historia. Zawiesili mnie na tydzień za nieobecności. — Zaśmiałam się, kręcąc głową. — Moją karą za niechodzenie do szkoły jest więcej wolnego. Kocham Amerykę. — Prawdę mówiąc, nie do końca byłam zadowolona z tego faktu, ponieważ mimo wszystko nie chciałam ostatniego miesiąca spędzić w domu. Kiedy podniosłam wzrok, Chase w popłochu ściągał T-shirt i odrzucał go na drugi koniec korytarza. Nie wyglądał na rannego. — Co ty wyprawiasz?

— Rozbieram się — odparł po chwili, odpinając pasek.

— No widzę, ale nie możesz tego robić w swoim pokoju?

— Jestem u siebie, będę robił, co mi się podoba i gdzie mi się podoba. Jeśli się boisz, że nie utrzymasz łap przy sobie, to nie patrz.

Skrzywiłam się z obrzydzenia, przypominając sobie o jego piciu krwi.

— Jak długo ćwiczyłaś tę minę przed lustrem?

Wstałam z krzesła.

— Masz coś tutaj. — Postukałam się palcem z policzek.

— Co? — Potarł twarz ręką. — Dalej?

— Coś jak... — Wytężyłam wzrok. — Wygląda jak orzeszek, ale to równie dobrze może być twój mózg.

— Jakaś ty dowciapna — syknął, schylając się po ubrania. Owinął spodniami koszulkę tak, żebym nie mogła jej zobaczyć i wyszedł z tym wszystkim na podwórko, prawdopodobnie by zanieść brudne rzeczy do pralki w garażu.

— Kochanie, jesteś pewna, że ten cały las jest bezpieczny? — spytała moja mama podczas rozmowy na Skype. „Oprowadzałam" ją po domu, chodząc z laptopem i obracając jego kamerką we wszystkie strony.

Jak dobrze było znów usłyszeć ojczysty język. Przez różne strefy czasowe i koszmarny zasięg nie miałyśmy zbyt wielu okazji do porozmawiania w ciągu dnia, więc skoro w końcu złożyło się tak, że ja nie siedziałam w szkole, a ona wróciła już do domu, nie zamierzałam z tego nie skorzystać. Szkoda, że tata akurat pracował na nocną zmianę.

— No jasne. Złapałam boreliozę dopiero dwa razy. — Wyszczerzyłam zęby. — A kilka dni temu widziałam wilkołaka. Przyjacielski gość. Bawił się ze mną w berka.

Zawsze lubiłam opowiadać jej o swoich wybrykach. I tak nigdy w nie nie wierzyła, czemu akurat tym razem wcale się nie dziwiłam.

— A to jest kuchnia. — Położyłam komputer na blacie. — Tutaj jemy, sprzątamy, wymiotujemy po zakrapianych imprezach, gotujemy...

— Co, co, co?

— No dobra, masz mnie. Oni gotują.

— Destiny! Nie mówiłaś, że masz siostrę!

Na dźwięk głosu Chase'a wywróciłam oczami tak ostentacyjnie, jak to tylko było możliwe. Nagle sobie przypomniał moje imię?

Moja mama, jako żona Anglika i osoba, która sporą część życia spędziła w Wielkiej Brytanii, oczywiście bardzo dobrze znała ich język, toteż zrozumiała, co powiedział i nie kryła zadowolenia.

— Grzeczna jest? — zaszczebiotała po angielsku.

— Jak aniołek. — Obdarzył ją uśmiechem i, stojąc obok, położył mi dłonie na ramionach. Wbijając dość mocno palce, dał znać, że bynajmniej tak nie uważał. Cholerny lizus. — Nauczyła mnie nawet kilku polskich słów.

Spojrzałam na niego z rezerwą. Kiedy on lub Bree w jakiś sposób nadepnęli mi na odcisk, zdarzało się, że zaczynałam im odpowiadać w ojczystym języku, ale po chwili przyzwyczajenie wygrywało — zapominałam się i przestawiałam z powrotem na angielski. Za to z całą pewnością niczego ich nie uczyłam.

— Było takie słowo, które cały czas powtarzasz... Kurywamadź?

Oplułam ekran ze śmiechu, a mama mi zawtórowała, raczej ze względu na jego akcent. Znaczenie tej frazy akurat bardzo dobrze znał. Jeśli myślał, że sugerując częste używanie przeze mnie wulgarnego słownictwa, narobi mi kłopotów, mocno się przeliczył.

— Chase, naprawdę uważasz, że moja matka żyje w przekonaniu, że jej osiemnastoletnia córka nie przeklina?

— Cieszę się, że jesteście tak blisko. — Sztuczny uśmiech nie schodził mu z twarzy. — Pewnie opowiadałaś już o imprezie Bree, po której obudziłaś się u obcego chłopaka — ciągnął niezniechęcony, więc zaczęłam go popychać w kierunku wyjścia — o kozie, zawieszeniu, o a pamiętasz, kiedy tak się upiłaś, że...

— Dobra, spadaj! — Pozbywszy się natrętnego host brata, nalałam sobie wody i usiadłam przy stole. — Nie słuchaj go, to młotek.

— Jest uroczy!

Na całe szczęście powiedziała to po polsku. Chociaż w sumie nie byłam pewna, czy uznałby to za komplement, biorąc pod uwagę swój zawód. Czy niedźwiedź ucieszyłby się z nazwania go misiem?

— Mówisz tak, bo odmłodził cię o jakieś dwadzieścia lat — zauważyłam.

Och, gdyby ona wiedziała... Gdyby wiedziała, kim on był. Nie zdecydowałam jeszcze, co będzie moją wymówką na powrót do domu ani co tak właściwie powiem rodzicom. Nie chciałam na razie o tym myśleć, a na imię powinnam mieć „Prokrastynacja", bo z pewnością odłożę to na ostatnią chwilę.

— Jeśli nie wrócisz do Polski, przynajmniej wiem, kto będzie za to odpowiedzialny.

Oniemiałam na moment, zastanawiając się, czy z tego całego stresu nie dostawałam omamów słuchowych. O wiele za długo wstrzymywałam oddech, zanim zrozumiałam, że wcale nie miała na myśli mojej śmierci.

— O Boże. — Rozmasowałam skronie. — Mamo, nie jestem Julią, jak to sama lubiłaś mi wypominać. Wrócę, obiecuję. Zleci, zanim się obejrzysz.

Szybciej, niż myślisz.

Po powrocie do szkoły pierwsze miejsce na mojej liście rzeczy do zrobienia zajęło ucięcie sobie pogawędki z naszą jakże radosną sikorką, która zachowywała się, jakby przez cały rok miała zespół napięcia przedmiesiączkowego.

Wiedziałam, gdzie miała szafkę, więc zakradłam się do niej przed lekcjami, kiedy pochłonięta przerzucaniem podręczników, nawet mnie nie zauważyła. Przynajmniej do momentu, w którym zatrzasnęła drzwiczki.

— Boże! — Wzdrygnęła się na mój widok.

— Dla przyjaciół i Przeistoczonych wystarczy Destiny.

Nawet nie mrugnęła, więc, westchnąwszy, wyłożyłam kawę na ławę:

— Wiem, że wiesz, że Bree wie, że wiesz, że ona wie, że ty wiesz, że wie.

— Sama nie zrozumiałaś tego, co właśnie powiedziałaś. — Lekceważąco otworzyła ponownie szafkę, zachowując dystans między nami.

— Jesteś gamajunem, a Bree łowcą. Dlaczego to przed nią ukrywasz, skoro dobrze wiesz, że ona zna nadprzyrodzony świat? — zapytałam, ale kompletnie mnie zignorowała. Zacisnęła palce na drzwiczkach, patrząc pustym wzrokiem w jeden punkt. — Halo?

— Jasna cholera! — Niespodziewanie puściła się biegiem korytarzem. Nie miałam pojęcia, co się stało — pomyślałam, że albo znów miała jakąś wizję, albo chciała mi zwiać, więc podążyłam za nią. — Tyler! — zawołała kogoś. Jakiś chłopak w sportowej koszulce w barwach szkoły się obrócił. — Bree ma wolne miejsce w samochodzie, może zabrałbyś się z nami na lunch?

Jeśli to był jej sposób na unikanie odpowiedzi, to wyjątkowo żałosny. Zdziwiłam się też, że minęło tyle czasu, a nie otworzyli jeszcze szkolnej stołówki.

— Chętnie, Cassie, tylko że jadę z kumplami. W czwórkę. — Uśmiechnął się przepraszająco i już chciał iść dalej, ale go zatrzymała.

— To tylko dziesięciominutowa jazda, ktoś ich podrzuci. — Odwzajemniła uśmiech. — Nie daj się prosić.

Dziwne. Nie wiedziałam, czy stałam tam jak ten kołek i gapiłam się na jej nieudolny podryw, czy rzeczywiście chodziło o coś innego.

Tyler nie dawał za wygraną.

— Nie, ona ma rację — wtrąciłam. Jeśli jej pomogę, może chętniej odpowie na moje pytania. — Jedź z nami, będzie fajnie. Polkom się nie odmawia — przekonywałam go.

— To o to chodzi? Znowu próbujesz mnie swatać? — zwrócił się do niej. — Destiny, mam dziewczynę.

Takiego obrotu spraw się nie spodziewałam.

— Nie, ja wcale nie... — próbowałam wyjaśnić, ale on już wyminął Cassidy i poszedł przed siebie. — Co to do cholery było? — Prychnęłam.

— Nie twój zakichany interes — odburknęła.

Ciekawe, jak to u niej wyglądało na poziomie człowiek-gamajun, bo z milutkiej dziewczyny do zołzy potrafiła przejść w ułamku sekundy. Wystarczyło, że pojawiłam się w pobliżu.

Stanęłam za nią, gdy wróciłyśmy do szafki i znów po coś do niej sięgnęła. Ręce się jej trzęsły, kiedy wyjęła je z kieszeni. Na wewnętrznej stronie drzwiczek miała przyklejonych kilka swoich zdjęć z Bree i innymi znajomymi, których imiona wciąż mi się myliły. Było też lusterko, a jakże.

— Słyszałam, że jedziesz dziś z Collinem do Los Angeles.

Ustaliliśmy to pięć minut temu przed szkołą. Nie mogła tego „słyszeć".

Zostały mi już tylko niecałe trzy tygodnie pobytu w Stanach, więc musiałam je jak najlepiej wykorzystać. Nie zamierzałam czekać, aż Bree w końcu postanowi zabrać mnie po te kostiumy na Halloween, a nie darowałabym sobie, gdybym wróciła do Polski, nie zobaczywszy choćby głupiego znaku Hollywood.

— Niby gdzie to słyszałaś?

Cassidy upierała się, że Collin sam jej o tym powiedział, ale nie wierzyłam w nic, co wyszło z tego irytującego dzioba. Musiała mieć kolejną wizję.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro