Rozdział 2
Mimo zmęczenia, teraz, gdy już siedziałam na motocyklu przyciśnięta do silnych pleców Chase'a i upajający dreszcz emocji dodał mi energii, pragnęłam zwiedzić miasto, przejechać po jego najsmakowitszych zakątkach i delektować się świeżymi widokami. Uwielbiałam metropolie, miejsca, które nigdy nie śpią, w których nieustannie coś się działo, zmieniało, rodziło, które każdego dnia mogłabym odkrywać na nowo i nigdy się nimi nie znudzić. Chciałam doświadczać czegoś, za czym nie nadążę i czego nigdy nie przegonię.
Jednak wcale nie przeszkadzało mi, że to nam nikt nie dotrzyma tempa. Chase nie żartował – gdy tylko dotarliśmy na autostradę Pacific Coast, tak przygazował, że aż żołądek podjechał mi do gardła i rozpłaszczył się na podniebieniu. Włosy, których nie miałam szans wcisnąć pod kask, szarpały się z wiatrem, ramiona bolały od kurczowego chwytu, a na zakrętach, gdy pochylaliśmy się tak nisko, że nie wiedziałam, czy się śmiać, czy modlić, niemal czułam na nodze palący pocałunek asfaltu.
Żyłam dla takich właśnie chwil.
A maszyna żyła pode mną. Z zapałem rwała się do przodu, jeszcze szybciej, jeszcze głośniej. Terkot silnika wybrzmiewał niczym łopoczące skrzydła wielkiego ptaszyska. Momentami naprawdę wierzyłam, że lewitowaliśmy nad ziemią i zaraz odfruniemy.
Zostawialiśmy wszystkie samochody daleko w tyle. Nadbrzeżne palmy tylko migały mi przed oczami. Odważyłam się spojrzeć w bok, na rozpościerający się po horyzont ocean, bezdenne monstrum. Przełknęłam ślinę. Upały i woda były klimatami Julii, nie moimi. Zachwyciłabym się każdym większym miastem, choć, tak naprawdę, ze względów bezpieczeństwa agencje nie wysyłały tam uczniów. Miałam naprawdę dużo szczęścia, że udało mi się trafić w okolice drugiego co do wielkości miasta w całych Stanach. Jeśli więc mogłam tu znaleźć kuzynkę, nawet tak bliska obecność Pacyfiku mnie nie powstrzyma.
Przepiękne, intensywne barwy zachodzącego słońca fałszywie ocieplały jego wizerunek. Nie potrafiłam w pełni docenić tego niezwykłego widoku – matki natury malującej prawdziwe dzieło sztuki na moich oczach. Fobia była we mnie zbyt głęboko zakorzeniona, by na to pozwolić.
Chase skręcił w zjazd i zatrzymał się dopiero w jakiejś brudnej dzielnicy pełnej starych kamienic i garaży obficie ozdobionych pstrokatym graffiti. Drżącymi z wysiłku rękami zdjęłam kask z głowy, a potem on zrobił to samo.
– Trzeba się trochę bardziej postarać, żeby usłyszeć, jak krzyczę – powiedziałam mu, stając na wciąż miękkich nogach. Serce ciągle łomotało mi z emocji.
Uśmiechnął się tylko, doskonale widząc wszystko to, co próbowałam ukryć.
— Świetnie się składa. Muszę coś załatwić, zaczekaj tutaj i popilnuj motocykla, zaraz wrócę — powiedział, kierując się szybkim krokiem ku ceglanemu budynkowi z szarymi, blaszanymi drzwiami. Jedną ręką sięgnął po coś do kieszeni.
Przecież nie to miałam na myśli!
Geniusz. Po prostu geniusz. Jasne, zostaw mnie — słabą, nieuzbrojoną i dość skąpo odzianą nastolatkę — samą w dzielnicy nędzy. W nocy. Przy motocyklu wartym zapewne więcej od mojego rocznego kieszonkowego. Co mogłoby pójść nie tak?
Każdy alarm samochodu, każdy głośniejszy trzask gdzieś w oddali, każde skrzypienie drzwi i nagłe ujadanie psów wywoływało u mnie gęsią skórkę. Żeby nie kusić losu, przesunęłam motocykl w cień budynku stojącego naprzeciwko blaszanych drzwi, za którymi zniknął Chase. Wyklinałam go pod nosem od najgorszych, kiedy moje nozdrza zaatakował odór moczu.
Minęło pięć minut, dziesięć, może nawet kwadrans, a on nie wracał. Zaczynałam się zastanawiać, ile trwa jego „zaraz". Noc była ciepła, ale drżałam z zimna przez wręcz wilgotną od potu koszulkę.
Jedyna lampa w tamtej alejce zaczęła ostrzegawczo mrugać, aż zgasła całkowicie. Wspaniale.
Miałam już tego po dziurki w nosie. A, jako że nie należałam ani do osób cierpliwych, ani wyrozumiałych, zostawiłam jednoślad w — jak myślałam — bezpiecznym miejscu i ruszyłam żwawo do tajemniczego wejścia.
Drzwi zatrzeszczały złowieszczo. Wewnątrz było jeszcze ciemniej niż na dworze, dlatego musiałam mrugnąć kilka razy, zanim mój wzrok się przyzwyczaił. Pomieszczenie wyglądało jak jakiś magazyn. Pod ścianą poustawiane były metalowe regały pełne pudeł podpisanych różnymi kombinacjami cyfr i ukośników, a w powietrzu unosiła się gęsta woń acetonu.
— Chase? — rzuciłam w eter.
Nikt nie odpowiedział, więc, nie tracąc czasu, ruszyłam do przodu, rozglądając się na boki. Co on tu, u licha, robił? Natknęłam się na miotły, szmatki, worki ze śmieciami, kable, jeszcze więcej pudeł, aż dotarłam do drzwi. Pewnie bym przez nie przeszła, gdyby nie dźwięk tłuczonego szkła dochodzący z innej części pomieszczenia, za którym gorączkowo podążyłam.
Znalazłam go. Stał do mnie tyłem, ale rozpoznałam jego koszulkę i włosy. Po prawej stronie, na biurku, słabym światłem paliła się lampka.
— Chase! — zawołałam niezbyt głośno, zaskoczona szybkością, z jaką na niego natrafiłam. Odwrócił się gwałtownie, warknął wściekle moje imię i ruszył w moim kierunku jak burza.
Wtedy zauważyłam, że nie był sam.
Zobaczyłam mężczyznę wijącego się z bólu na podłodze. Lewą ręką chwytał swoje prawe przedramię, a na jego pąsowej twarzy malowała się udręka w najczystszej postaci — oczy i zęby zaciśnięte w agonii wykrzywiały ją w upiorny grymas. Wtem zastygłszy w tej zatrważającej pozycji, uniósł gwałtownie powieki, które błysnęły na fioletowo jakimś odbitym światłem. Ktoś siedział obok niego, podpierając mu głowę. Lampka oświetlała tylko jego wytatuowane plecy.
Chase dopadł mnie, chwycił kurczowo za rękę i wyszarpał z magazynu na zewnątrz. Byłam w takim szoku, że nawet nie protestowałam.
— Chase, co do cholery?! — wrzasnęłam, drżąc jak liść, gdy już znaleźliśmy się na świeżym powietrzu.
— Której części „zaczekaj tutaj na mnie" nie zrozumiałaś? — syknął. Nagle zacisnął pięść na rąbku mojej bluzki, a krew odpłynęła mu z twarzy. — Gdzie jest, kurwa, mój motocykl?!
Korciło mnie, żeby przez chwilę poudawać, że nie miałam bladego pojęcia, co się z nim stało, ale Chase wydawał mi się zbyt agresywny i zdenerwowany, poza tym chciałam dostać odpowiedzi na nękające pytania. Wyjaśniłam więc szybko, gdzie przestawiłam jego zabawkę.
Nie wiedziałam, czego byłam świadkiem. Nie widziałam, co działo się tam przez te kilkanaście minut przed moim przyjściem, dlatego nie chciałam wyciągać pochopnych wniosków. Ale nie byłam też dość naiwna, by uznać, że cokolwiek miało tam miejsce, było normalne. W co on był zamieszany? Do kogo oni mnie przydzielili?
Chase nawet nie próbował się tłumaczyć. Może to nie była moja sprawa, ale w takim razie mógł zaczekać z wyrównywaniem porachunków i najpierw odstawić mnie do domu.
– A więc będziemy udawać, że to się nie wydarzyło?
W odpowiedzi odpalił motor. Zajęłam szybko swoje miejsce, gdyż samotna, kilkunastokilometrowa nocna wędrówka nie była na szczycie mojej listy rzeczy do zrobienia w Stanach.
Nie chciałam siedzieć tak blisko niego. Najchętniej odsunęłabym się najdalej, jak to było możliwe, ale gnał z zawrotną prędkością. Z tego samego powodu wolałam nie rozpraszać go pytaniami w trakcie jazdy. Zaczekałam, aż zaparkowaliśmy pod Walmartem, szukając wyjaśnienia minionej sytuacji, które nie sugerowałoby, że miałam mieszkać pod jednym dachem z jakimś oprychem.
— Ty mu to zrobiłeś? – kontynuowałam przesłuchanie. — Sprzedałeś mu jakieś narkotyki czy go pobiłeś?
— Co? — odparł kpiąco. Stłumił śmiech.
— Tamten facet... — zaczęłam, wzdrygając się na samo wspomnienie o nim.
— To nie jest twój interes, ale nie jestem żadnym dilerem. Robisz te zakupy czy nie?
Mierzyliśmy się wzrokiem, aż pojęłam, że nie ustąpi. Ruszyłam pokonana w stronę sklepu, z nadzieją, że to koniec niespodzianek na dziś.
Hipermarket był – jak wszystko w Stanach, o czym z każdą minutą coraz mocniej się przekonywałam – ogromny. Zaakceptowałam fakt, że nabiję dzisiaj jeszcze sporo kroków, zanim w końcu się położę.
– Witajcie w Walmarcie! – krzyknął ktoś radośnie, wyrastając z podłogi. Energiczny pracownik niemal przyprawił mnie o zawał.
Skinęłam głową w jego kierunku, nie bardzo wiedząc, jak inaczej zareagować.
– Spotkajmy się przy motocyklu – zaproponowałam Chase'owi.
– Ja nie mam nic do kupienia.
Nie odpowiadała mi wizja Chase'a chodzącego za mną po alejkach jak cień, zwłaszcza po tym, co właśnie zaszło. Chciałam się w spokoju rozejrzeć i zrobić zakupy.
– No to nie wiem, idź sobie coś pooglądaj. Daj mi trochę przestrzeni.
Spojrzał na mnie tak, jakby dawno nie usłyszał nic równie bezsensownego.
– Potrzebujesz przestrzeni, żeby kupić przejściówkę?
Zaczynałam rozumieć, że Chase dorównywał mi uporem, a co za tym szło – tak łatwo się go nie pozbędę.
Ale oczywiście spróbuję.
Znalazłam dział artykułów higienicznych. Mijając innych kupujących, jeździłam wzrokiem po wysokich półkach, po cenach, przeliczając je w myślach na złotówki i pamiętając, że pełną kwotę za każdy produkt poznam dopiero przy kasie. Doliczany osobno vat uznawałam za jedną z tych różnic kulturowych, do której trudno się będzie przyzwyczaić.
– Szczoteczki są po drugiej stronie – podpowiedział Chase.
Zatrzymałam się jednak przed półką z prezerwatywami. Zaczęłam pieczołowicie oglądać opakowania.
– Co ty robisz? – odezwał się po chwili konsternacji, krzyżując ramiona.
– Zakupy.
– To są gumki.
– Naprawdę? – zapytałam z żywym zdziwieniem. – Nie mamy czegoś takiego w polskim ciemnogrodzie. Może mi wyjaśnisz, do czego służą?
Chase wywrócił oczami, na szczęście rozumiejąc sarkazm.
Wrzuciłam dwie paczki do koszyka.
– No i po co ci to?
– Lubię robić dmuchane zwierzątka – odpowiedziałam ironicznie. – Słyszałam, że edukacja seksualna w Stanach leży, ale żeby aż tak?
Chase wyciągnął je i odstawił z powrotem na półkę.
– A słyszałaś, że regulamin, ten sam, który podpisałaś przed wyjazdem, zabrania wymieńcom odbywania stosunków seksualnych?
– Na szczęście regulamin wymiany nie stoi ponad podstawowymi prawami człowieka. – Błysnęłam zębami głupkowato. – Moja mama była niewiele starsza, gdy wyjechała na Erasmus. Wróciła ze mną. A że historia lubi się powtarzać...
Wrzuciłam opakowanie z powrotem, akurat, kiedy obok przechodził posiwiały, przygarbiony mężczyzna z gigantycznym szczurem na ramieniu. Wytrzeszczyłam oczy, myśląc, że tym razem naprawdę mam urojenia. Uśmiechnął się do mnie obrzydliwie. Dziadek, nie szczur.
Mordercze spojrzenie, jakie posłał mu Chase, przegnało go na drugi koniec alejki.
– On miał szczura, czy ja już tracę zmysły?
– To był opos – odparł, jakby to była najoczywistsza oczywistość i jakby jakimś cudem to miało odjąć całej tej sytuacji groteski. – Przyjdź tu kiedyś po północy, a zobaczysz takie rzeczy, że mało co cię później w życiu zdziwi. Nadal chcesz się szwendać sama?
– Zależy. – Odwróciłam się w stronę półki z podpaskami i tamponami. – Chcesz mi pomóc wybrać?
Chase pokręcił głową i oddalił się, wciąż jednak miał na mnie oko. W brudnych alejkach nic mi nie groziło, ale Walmart to już strefa śmierci?
– Masz wszystko? – zapytał z nadzieją, gdy do niego podeszłam. – Idziemy do kasy?
– Jeszcze nie. Następny przystanek: bielizna.
– Winterhood – jęknął. – Widzę, co robisz. Nie jesteś zabawna.
– Nie próbuję być. Wszystkie ubrania zostały w walizce, a przecież nie będę pożyczać majtek od Bree. Ani tym bardziej od ciebie... No chodź, chodź, host braciszku, przyda mi się męskie oko!
Dopięłam swego: nadal kręcił się w pobliżu, ale już nie pilnował mnie jak dziecka, przynajmniej nie w oczywisty sposób. Patrolował okolicę, jakbym naprawdę robiła tam coś niecnego. Parsknęłam śmiechem.
Skorzystałam z pierwszej okazji, by wmieszać się w grupkę ludzi i przejść po sklepie bez obstawy.
Nad moją głową wisiały banery z promocjami i logo Walmartu – żółtym symbolem przypominającym promienie słońca na nasyconym, niebieskim tle. Od razu skojarzył mi się ze znaczkiem brytyjskiej ASDY.
Nie napotkałam ponownie faceta z oposem ani nic dziwniejszego od klientów w piżamach, wałkach we włosach i kapciach. No, nie licząc kogoś stojącego w kolejce w olbrzymim kostiumie dinozaura.
Wzięłam w pośpiechu kilka słodyczy na wieczór, ulubione Pop–Tarts i Reeses, czując się, jakbym grała z Chase'em w chowanego, a odliczanie dobiegało końca. Ciekawe, co zrobi, kiedy mnie złapie.
Już miałam iść do kasy, kiedy moim oczom ukazało się stanowisko z bronią. Równo poustawiane karabiny za szklanymi gablotkami, obszerna wystawa z amunicją, lufy, lornetki, noże. Szczyt półek wieńczyły rysunki niedźwiedzia, łosia i ptaków z namalowanymi na nich tarczami w strategicznych miejscach. Obok stał wypchany indyk.
Tak po prostu, między działem rybackim a sportowym. Gdzieś w tle unosiły się bajkowe, nadmuchane helem balony z alejki z produktami urodzinowymi.
– Twoja lista zakupów robi się coraz bardziej zastanawiająca.
Drgnęłam z zaskoczenia, słysząc za sobą lodowaty głos Chase'a. Zakradł się niezauważenie jak duch.
Pociągnął mnie za łokieć w stronę kas.
– Mieliśmy wejść po dwie rzeczy, a krążymy tu od pół godziny! – warknął, narzucając niemożliwe tempo. – Myślisz, że nie mam dziś nic ciekawszego do roboty?
– Dobra, ale możesz mnie puścić?
Wyszarpałam rękę. Kolejki do wszystkich otwartych kas były na tyle długie, że i tak utkniemy w nich na najbliższe kilkanaście minut.
Chase maszerował w kierunku zamkniętego stanowiska na samym końcu. Miałam wrażenie, że pomachał komuś i zaraz dostrzegłam kobietę w niebieskim uniformie, która zajęła miejsce za ladą.
Dziwne.
– Ruchy! – krzyknął do mnie, gestykulując ponaglająco. Jego zachowanie przyniosło odwrotny skutek, bo zamiast przyspieszyć, celowo zwolniłam.
Zaczęłam pojedynczo wykładać produkty na taśmę. Chase chwycił mój koszyk i wysypał z niego wszystko naraz.
– Przechodź. – Popchnął mnie, nim zdążyłam się oburzyć. – Pakuj to.
– Rany boskie. Skąd ten pośpiech? Dziewczyna ci napisała, że skończył jej się okres, czy co?
Sprzedawczyni uśmiechnęła się, ale Chase tylko wyrwał moją torbę i sam zaczął do niej ładować zakupy.
Gdy kasjerka podała kwotę do zapłaty, zrzuciłam plecak i wyjęłam z niego kilka rzeczy, żeby dokopać się do portfela. Chase sapnął przeciągle. Zanim mogłam zaprotestować, przyłożył swoją kartę do terminala.
– Idź – ponaglał, ignorując mój lament. – Winterhood, idź!
Poddałam się, dopiero gdy po wyjściu na parking Chase brutalnie pociągnął mnie za ramię ku motocyklowi. Przestawało mi się to wszystko podobać. Wtedy dostrzegłam świeżą ranę na wewnętrznej stronie jego dłoni, bo ubrudził mnie krwią.
— Ty krwawisz! — wypaliłam oskarżycielskim tonem.
— Pewnie, podnieś alarm, bo się przeciąłem.
— Słyszałam brzęk tłuczonego szkła. Nim się rozciąłeś? — spytałam, zakładając kask.
— A słyszałaś angielskie powiedzenie „ciekawość zabiła kota"? — zagaił już spokojniej. Ciekawe, ile głębokich wdechów kosztowała go nasza rozmowa.
– Satysfakcja go wskrzesiła – dokończyłam przysłowie z zarozumiałym uśmiechem.
— W przeciwieństwie do ciebie kot ma dziewięć żyć, więc przestań już miauczeć i wsiadaj.
Chyba usiłował brzmieć groźnie, ale porównanie do kota wywołało całkowicie odwrotny efekt i tylko mnie rozbawiło. Byłam ciekawa, jak wytłumaczy się z dzisiejszych zajść Dayenne i Bree. O ile w ogóle.
– W Polsce mówimy, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła. – Założyłam z powrotem czerwoną bluzę. – Co brzmi znacznie bardziej ekscytująco.
Westchnął zrezygnowany. Zaczynał rozumieć, jak będzie wyglądało następne dziesięć miesięcy. Że byłam gotowa nie tylko zejść po wszystkich stopniach, ale i zjechać na poręczy.
– A więc witaj w piekle, Destiny Winterhood.
***
Chase zręcznie lawirował między samochodami, by uniknąć stania w korkach. Znów mknęliśmy główną drogą wzdłuż wybrzeża, zostawiając miasto rozświetlone jak gwieździste niebo daleko w tyle. Ledwo je opuściłam, a już czułam niedosyt – miałam nadzieję zobaczyć więcej od jakiegoś sklepu na uboczu i zapyziałej uliczki.
Swoim zachowaniem w Walmarcie Chase ostudził moje emocje. Wraz z niepokojącymi wydarzeniami powróciło zmęczenie, a kiedy i adrenalina przestała mnie grzać, walczący z nami wiatr coraz dotkliwiej kąsał odkrytą skórę.
Gdy wjechaliśmy w las, świat poszarzał jeszcze bardziej. Już tylko wyzierający spomiędzy pni i liści ocean przypominał o tym, że nadal byłam w Kalifornii. Wcześniej uznałam, że nawiązanie do piekła było trafne ze względu na iście dantejskie temperatury niejednokrotnie przyczyniające się do pożarów i, rzecz jasna, Pacyfik, na którego widok będę skazana każdego dnia. Może jednak kryło się za tym coś więcej.
Przed nami rozciągała się gładka, pusta asfaltowa droga. Od plaży i cywilizacji z jednej strony osłaniały nas drzewa, z drugiej strome wzniesienie sugerowało, że znajdowaliśmy się u podnóża jednej z wielu imponujących kalifornijskich gór. Widoczność spadała równie szybko, co temperatura.
Wprost proporcjonalnie do mojego rosnącego niepokoju, gdy Chase drastycznie zwolnił. Jakby czytał w myślach, które podsuwały mi makabryczne sytuacje, do jakich mogłoby dojść w tak opustoszałym miejscu.
Skręcił w lewo, prosto na jakąś słabo widoczną ścieżkę. W szoku ścisnęłam go mocniej. Pomyślałam, że może pomylił trasę i chciał zawrócić, ale nie. Jechał dalej ku górze, w głąb lasu, między gęstniejące drzewa. W pierwszym momencie nie byłam w stanie wykrztusić słowa ani w żaden sposób zaprotestować; zaćmiło mi umysł, który nie chciał wierzyć w to, co się działo. Zareagowałam, dopiero kiedy szok minął.
– Gdzie ty mnie wieziesz?
Nie odpowiedział.
– Chase! – krzyknęłam przesiąkniętym paniką głosem. – Zatrzymaj się!
Przy Julii musiałam się nauczyć ufać intuicji, bo w przeciwnym razie dawno temu zakończyłabym swoją przygodę na Ziemi. Zbyt wiele sytuacji już dziś zwaliłam na jet-lag, zmęczenie, własny charakter, zbieg okoliczności. Teraz wszystkie wezbrały w mojej głowie i zaczęły bić na alarm.
Uderzyłam Chase'a w plecy i raz jeszcze kazałam mu się zatrzymać, ale i tym razem nie posłuchał.
O nie, nie dam się zabić już pierwszego dnia w Ameryce.
Przełożyłam jedną nogę przez siedzenie i nie zastanawiając się dłużej, zeskoczyłam z motocykla na twardą glebę.
Przywaliłam udem o kamień, nim ciężki plecak pociągnął mnie w dół. Przeturlałam się kilka metrów po trawie, zjechałam ze skarpy, aż poobijana wyhamowałam na drzewie. Nabrałam z trudem powietrza i zmusiłam wstrząśnięte uderzeniem ciało do współpracy. Podparłam się o pień, zahaczyłam stopą o szorstką korę, odbiłam od podłoża i złapałam najniższego rozwarstwienia. Podciągnęłam się. Niemal przegrałam z grawitacją, ale nie zamierzałam zrzucać plecaka z jedynymi rzeczami, jakie miałam przy sobie. Stanęłam na gałęzi i dla pewności przysiadłam dopiero dobre kilka metrów nad ziemią, ciężko łykając powietrze.
Słysząc szeleszczące kroki Chase'a schodzącego w moją stronę, zastanawiałam się, czym w niego rzucić, by zyskać na czasie. Żeby zadzwonić po pomoc, najpierw musiałabym przełożyć kupioną w Walmarcie kartę do telefonu.
Sądziłam, że drzewo dobrze mnie ukryło, ale Chase nawet się nie rozejrzał, od razu stanął w odpowiednim miejscu i spojrzał w górę z mieszaniną niedowierzania i rozbawienia. Podparł ręce na biodrach.
— Nienormalna jesteś, czy co?! — wrzasnął z dołu. — Winterhood, my tam mieszkamy! — Zarzucił ręką w stronę drogi.
— Myślisz, że jestem głupia?!
Uśmiechnął się pobłażliwie.
— Myślę, że nie chcesz znać odpowiedzi na to pytanie.
Nie wytrzymał, zaniósł się śmiechem.
Naprawdę miałam ochotę czymś w niego rzucić.
— Patrz, dzwonię do Bree! — Wyciągnął swój telefon i uniósł go do góry, pokazując mi ekran, który wyświetlał imię jego siostry. Przełączył na głośnomówiący, rozległ się sygnał.
— Gdzie jesteście? — spytała ze słyszalnym podekscytowaniem w głosie.
— W połowie drogi, możesz do nas wyjść? Winterhood najwyraźniej myśli, że chcę ją zgwałcić, a potem poćwiartować i wrzucić do rzeki, więc... — Zawiesił dramatycznie głos. — Masz te worki na ciało?
— Przestań ją straszyć, debilu! Zaraz będę.
— Bree, daj spokój, przejrzała nas. Wiadomo było, że prędzej czy później na to wpadnie. Przecież to logiczne, że gdy ludzie chcą kogoś porwać, ściągają go z drugiego końca świata i to przez agencję, wiesz, żeby jak najwięcej osób o tym wiedziało.
Gdy rozłączyła się gdzieś w połowie jego gadki, Chase skierował aparat w moją stronę.
— Zrobię ci zdjęcie, bo inaczej nikt mi nie uwierzy.
Rzuciłam w niego kaskiem, chcąc wybić mu ten pomysł z głowy. Zręcznie złapał go w locie, gromiąc mnie spojrzeniem — chyba raczej z uwagi na to, że mógł się zniszczyć, niż w niego uderzyć. Widocznie siedziałam zbyt nisko, ale nie miałam już siły na... cokolwiek. Chciałam tylko wziąć prysznic, przebrać się, pójść spać i zapomnieć o tym dniu.
— Skoro mieszkacie w lesie, czemu nie wiem tego z placementu?! — ryknęłam zrezygnowana i wkurzona, że zrobiłam z siebie idiotkę, chociaż to jego wina, bo powinien był mnie ostrzec. Nie można się zachowywać podejrzanie, wdawać w bójki w dziwnych miejscach, a potem wywozić kogoś do lasu bez ostrzeżenia, tak się po prostu nie robi. Poddałam się po usłyszeniu tej rozmowy, ale nie zamierzałam jeszcze nigdzie schodzić. Kto normalny ma dom na takim odludziu i przyjmuje do siebie wymieńca? Czy to w ogóle jest legalne? Co z okolicznymi niedźwiedziami, wilkami, szopami i Bóg wie czym jeszcze?
To dlatego mnie wybrali? Wszyscy inni o tym wiedzieli i z tego powodu ich odrzucali?
Rodziny goszczące niby były dokładnie sprawdzane przed możliwością przystąpienia do programu, ale kto wie, jak to wyglądało w praktyce. Na zapowiedzianej wizycie domowej każdy potrafi odegrać teatrzyk, nawet jeśli trzyma trupy w piwnicy. Albo prowadzi niecne interesy w obskurnych magazynach.
— Identyczna sytuacja jak ze wspomnianym hobby — potwierdził moje przypuszczenia. — Swoją drogą, ty niczego nie podkoloryzowałaś w aplikacji? — Usiadł na trawie, obserwując mnie z zaciekawieniem.
Zanim zdążyłam odpowiedzieć, dodał z głupią miną:
– Cóż, na pewno nie kłamałaś w sprawie swoich zainteresowań, to ci trzeba przyznać. A jeśli polujesz na niedźwiedzie polarne, to nasze grizzly też ci nie będą straszne.
– Ja zataiłam, że boję się wody, nie, że mieszkam w środku lasu! Mogłeś mnie chociaż uprzedzić, zanim zrobiłam z siebie kretynkę i nabiłam kilkanaście siniaków. Mogłeś się po prostu zatrzymać, gdy cię o to prosiłam.
– „Prosiłaś"? Biciem? Gdybyś powstrzymała się ze swoim kaskaderskim wyczynem kilka sekund dłużej, zobaczyłabyś polanę z naszym domem. Może dobrze się stało. Oboje czegoś się o sobie dowiedzieliśmy. Poza tym – podniósł dłoń z telefonem – teraz mam na ciebie haka, jeśli zaczniesz sobie na zbyt wiele pozwalać.
– Niech cię piekło pochłonie.
Uśmiechnął się ponuro, nie spuszczając ze mnie wzroku.
– Dawno to zrobiło.
***
Pozostawiona sama sobie, machałam nogami w oczekiwaniu na nadejście host siostry. Nasłuchiwałam ze swojej wysokiej trybuny koncertu owadów na dole, zwierząt urzędujących w koronach drzew, łamanych w oddali patyków, szmeru liści bujanych wiatrem. To będzie moja codzienność przez najbliższe dziesięć miesięcy. Te odgłosy. Te widoki. Ten rześki, drzewny zapach igliwia. Zupełnie nie tego oczekiwałam, ale z drugiej strony będę się tu czuła jak na długich koloniach. Może zorganizujemy sobie nocne wycieczki po okolicy albo namiotowanie w sercu lasu z ogniskiem, strasznymi historiami i pijackimi grami.
Nie mogłam się doczekać odwetu na Chasie. Następnym razem to ja go zmuszę do ucieczki na drzewo.
Opuściłam się na ziemię, gdy usłyszałam wołanie Bree.
Dostrzegłam ją, ubraną w wygodne, sportowe dresy. Upięte w kucyk blond włosy majdały za jej plecami w rytm kroków, a okrągła buzia z dużymi błyszczącymi oczami wyglądała jeszcze piękniej niż na kamerce. A przede wszystkim, host siostra nie sprawiała wrażenia kogoś, kto mógłby pomagać w uprowadzeniu mnie.
– Destiny! – krzyknęła raz jeszcze Bree, teraz już z mieszanką ulgi i szczerej radości. Podbiegła mnie przytulić, tym samym wyciskając resztki nerwów. Pachniała balonową gumą do żucia. – Przepraszam cię za tego pajaca. Nie tak to dziś miało wyglądać...
– Nie wiem, co mi odbiło. Normalnie nie odwalam aż takich akcji. Serio – zapewniłam, na co Bree tylko obdarzyła mnie wyrozumiałym uśmiechem.
Ruszyłyśmy pod górę ciemniejącym lasem, a ja z każdym krokiem coraz dotkliwiej zaczynałam odczuwać liczne konsekwencje upadku. Bolały poobijane łokcie i kolana, szczypała zdarta skóra na dłoniach, nadwyrężone barki z trudem dźwigały ciężar plecaka.
Oby laptop był cały.
W drodze opowiadała mi, co się stało. W wyniku trzęsienia ucierpiały wyłącznie wazony i ramki na zdjęcia. Nie omieszkałam wspomnieć o niepokojącym zachowaniu jej brata.
Dostałam słowotoku, nie mogąc się napatrzeć na jej intensywnie niebieskie oczy. Opowiadając o wszystkich dziwnych zdarzeniach, jakie miały miejsce od przylotu, częściowo chciałam się wytłumaczyć ze swojego zachowania, a częściowo usłyszeć, że rzeczywiście miałam prawo spanikować.
— Dwóch gości? — zastanowiła się nad moimi słowami. — To pewnie Jamie i Flynn, oni wszyscy się przyjaźnią.
— Zdecydowanie na to nie wyglądało — odparłam powątpiewająco. Twarz chłopaka, który sprawiał wrażenie, jakby właśnie dogorywał, będzie mi się śniła po nocach. — Tamta dwójka może, bo jeden zdawał się pomagać drugiemu.
— Niedługo ich poznasz, sama zobaczysz.
Po wcale nie aż tak krótkiej chwili, gdy zaczynałam już rozważać ponowną ucieczkę, moim oczom rzeczywiście ukazał się dom. O tej porze zauważyłam tylko, że był biały, dwupiętrowy, z dużą werandą, nie dawało mi jednak spokoju jego umiejscowienie. Bałam się kiepskiego zasięgu internetowego — wystarczyło, że strefy czasowe Kalifornii i Polski różniły się aż dziewięcioma godzinami, co i tak dostatecznie ograniczy mój kontakt z rodzicami i przyjaciółmi.
Nie licząc światła dochodzącego z okien, lampa nad drzwiami wejściowymi była jedynym, co rozjaśniało okolicę. Echem rozchodził się rechot żab, świerszcze zdawały się być tuż pod nogami, a ciemniejący z minuty na minutę las stawał się coraz mroczniejszy i tym samym bardziej interesujący. Mieszkanie w jego sercu nagle wydało mi się całkiem ekscytujące. Z Julią często jeździłyśmy pod namioty, toteż od razu przed oczami stanęły mi nocne wędrówki z host rodzeństwem i nowymi znajomymi. Poczułam ten kolonijny klimat. Mogło być ciekawie.
Z rozmyślań wyrwało mnie dzikie ujadanie, na którego dźwięk nieomal wyskoczyłam ze skóry.
W sumie nie byłam pewna, czy wilki potrafiły szczekać, ale takie właśnie było moje pierwsze skojarzenie, zanim przypomniałam sobie, że Evansowie mieli psa. Chociaż o tym raczyli mnie poinformować.
Bree wspominała, że adoptowali suczkę po śmierci ojca. Przed przyjazdem zostałam wyraźnie ostrzeżona o jednym: by nie poruszać tematu Charliego Evansa. Choć zmarł prawie trzy lata temu, dla jego rodziny nadal była to świeża rana. Domyślałam się, że pies miał wypełnić pustkę po nim, ale chyba nie wszystko poszło zgodnie z planem.
Bernabi stała uwiązana z boku domu. Nie widziałam, jak długi był łańcuch, ale słyszałam jego brzęk w przerwach między jej zawodzeniem. Poczułam się dotknięta tym, że wyładowywała swoją zrozumiałą frustrację akurat na mnie. Gdy drugi człowiek nie może cię zdzierżyć, machasz ręką (ewentualnie środkowym palcem). Ale kiedy to pies cię nie lubi, zaczynasz się zastanawiać, co z tobą nie tak.
— To pewnie Bambi? — rzuciłam z głupkowatą miną do host siostry.
— BERNABI — zagrzmiała, wiedząc, że celowo przekręcałam imię suczki. Jej się to nie podobało, ale mnie bawiło.
Bree sporadycznie zabierała ją ze sobą, kiedy szła uprawiać jogging. Ściągała jej wtedy kaganiec i spuszczała ze smyczy. Zachodziłam w głowę, jakim cudem ona im jeszcze nie uciekła przy pierwszej możliwej okazji, wiedząc, że husky mają do tego predyspozycje i szczególną potrzebę wybiegania się.
– Słuchaj, Des, Chase pewnie nie da ci zapomnieć o tym drzewie. Jest cholernie wkurwiający. Nie pozwól mu wejść sobie na głowę, bo już z niej nie zejdzie.
– O ile nie zamierza mnie zgwałcić, zabić i poćwiartować, jak to ciekawie ujął, to nie musisz się o nic martwić. Uroczyście przysięgam być dla niego o wiele większym utrapieniem niż on dla mnie.
Bree uśmiechnęła się konspiracyjnie i podała mi rękę na zwieńczenie naszej nowej umowy.
– Czyli mamy siostrzański sojusz!
To ty witaj w piekle, Chase.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro