Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 19

Julia zawsze powtarzała, że lęk przed wodą kiedyś mnie zabije. Paradoksalnie mówiła też, że gdyby nie hydrofobia, już dawno wąchałabym kwiatki od spodu.

Nie zgadzałam się z tym. Ona była tą, która kończyła na ostrym dyżurze, ponadto częściej po lądowych aniżeli wodnych ekscesach, nie rozumiałam więc, dlaczego akurat w moim przypadku to drugie miałoby skończyć się tragicznie.

Nigdy nie ciągnęło mnie do sportów wodnych. Nie czułam, żeby czegoś mi brakowało przez tę fobię. Owszem, czasami zazdrościłam kuzynce, obserwując, jak skakała z klifów, bo wiedziałam, że ja nigdy tego nie doświadczę; że są rzeczy dostępne i całkowicie normalne dla innych, których mi nie będzie dane zaznać, a taka świadomość momentami cholernie denerwuje. Zwłaszcza kiedy twoja przyjaciółka szaleje na motorówce, podczas gdy ty nie jesteś w stanie wejść nawet do kajaka. I to wszystko przez jakąś chorą, niewytłumaczalną blokadę w mózgu.

Zwykle jednak po prostu znajdowałam sobie własne odpowiedniki. Julia jeździła na nartach, ja na rolkach, przyczepiona do samochodu. Nurkowała, ja chodziłam do oceanarium, co, wierzcie mi, było dla mnie prawdopodobnie o wiele bardziej przerażającym — a co za tym idzie, ekscytującym — przeżyciem, niż dla niej zanurzanie się w głębinie. Ponieważ ona nie czuła wtedy obezwładniającego strachu, od którego miękły jej nogi.

A jednak, ocknąwszy się po drugiej stronie barierki balkonowej, to właśnie jej słowa dzwoniły mi w uszach i tym razem nie śmiałam ich podważyć.

Najpierw myślałam, że oślepłam. W mieście, nawet kiedy na całym osiedlu wysiądzie prąd i zgasną wszystkie latarnie, człowiek nie czuje się, jakby wpadł do czarnej dziury, jak ma to miejsce w lesie, gdzie drzewa zlewają się z ciemnym niebem, a w moim przypadku — również z monstrualnymi górami.

Noc była ciepła i spokojna, więc dopiero okrągły księżyc odbity w basenie uświadomił mi moje położenie. Z sercem w gardle wróciłam na bezpieczną stronę balkonu, gdzie odważyłam się zaczerpnąć głębszego oddechu.

Nigdy w życiu nie lunatykowałam, aż do dwudziestego ósmego września dwa tysiące piętnastego roku.

Przez pierwszy tydzień po wypadku Collina prawie nie chodziłam do szkoły. Zaczęło się właściwie od kaca dzień po popijawie z Chase'em i Jamiem, który kompletnie uniemożliwił mi wyjście z łóżka. Potem pojawił się problem z higieną.

Moja fobia nigdy szczególnie nie utrudniała mi życia. Mogło być gorzej — mogłam bać się ludzi, tłumów, drżeć na myśl o jakiejkolwiek konfrontacji i do usranej śmierci wegetować zamknięta w czterech ścianach. Nie sądziłam jednak, że i ona sprawi, że będę miała problem z wyjściem z domu, a tak się właśnie stało.

Myłam się chusteczkami nawilżającymi, używałam dezodorantu, co na początku nawet zdawało egzamin. Problem stanowiły włosy, które przetłuszczały się w zawrotnym tempie. Miałam suchy szampon, ale ileż tego proszku można nakładać każdego dnia? Szybko zaczął się nawarstwiać i wyglądało to po prostu nieestetycznie.

Byłam zmęczona. Nie w ten sposób, jak zmęczeni są ludzie po pracy, zajęciach, chorobie czy dniu spędzonym ze znienawidzonym członkiem rodziny; byłam zbyt zmęczona, by normalnie funkcjonować. Ledwo widziałam na oczy i czułam się, jakby coś wyssało ze mnie całą energię, a przecież nie robiłam praktycznie nic. Spałam, leżałam, piłam wodę w takich ilościach, że normalnemu człowiekowi już dawno wypłukałyby się wszystkie witaminy i minerały z organizmu.

W lepszych momentach przeglądałam Internet. Szukałam czegoś, co mogłoby wytłumaczyć nagłe ataki zimna, jakie odczuwałam przy zetknięciu z wodą. Według Wikipedii nazywało się to parestezją, która mogła być spowodowana całą gamą chorób — od stwardnienia rozsianego, przez tężec, do zaburzeń psychicznych. Skoro odczuwałam ją tylko poprzez kontakt z czymś, co powodowało u mnie lęk, obstawiłam ostatnią opcję, trzaskając laptopem.

Naprawdę zbzikowałam. Naprawdę musiałam zacząć się leczyć.

Zadecydowałam, że nie pozwolę własnemu mózgowi robić mnie w konia. Skoro to prawdopodobnie nie był jakiś rzeczywisty wirus czy inna bakteria, a tylko demony w mojej głowie, postanowiłam rozprawić się z nimi raz na zawsze. Potrzebowałam co prawda kilku podejść i trzech szklanek brandy.

Jednak kiedy weszłam do wanny, to znów się stało. Nie od razu — gdy najpierw obmyłam ręce pod bieżącą wodą, następnie ramiona i twarz, wszystko było w porządku. Do czasu; niestety, wyskoczyłam z niej, jak tylko tam usiadłam, lądując na podłodze już z głośnym plaśnięciem masywnego ogona. Moja skóra pokryła się śluzem, piersi łuskami, między palcami majaczyły błony, a twarde, sztywne, ostro zakończone wypustki po obu stronach szyi okazały się skrzelami.

Nie miałam halucynacji. Ani wtedy, ani wcześniej.

Zaczęłam myśleć, że nie przez przypadek całe życie unikałam wody. Między tymi dwiema sprawami musiało istnieć jakieś powiązanie. Między nimi, gojącą się skórą, wrzącą kawą, wydarzeniem z dzieciństwa.

Przez następne parę dni popadałam w paranoję, rozmyślając, kombinując i podając w wątpliwość wszystko, co było mi znane. Nie wiedziałam, co to dla mnie oznaczało, co miałam z tym zrobić, komu o tym powiedzieć i... Kurwa jebana mać, zostałam jakąś oślizgłą rybą! Skąd miałam wiedzieć, jak się zachować w takiej sytuacji?! Nigdy wcześniej nie obgryzałam paznokci, nigdy wcześniej nie dostawałam pierdolonej nerwicy natręctw, przez którą w nocy wstawałam z łóżka dziesięć razy, żeby sprawdzić, czy zamknęłam drzwi do pokoju, a następnie bez żadnej przyczyny przestawić walizkę zasłaniającą dziurę w ścianie i dwukrotnie wyjrzeć przez wertykale. Nigdy wcześniej nie budziłam się o trzeciej nad ranem na zewnętrznej stronie balkonu.

Wolałabym być chora psychicznie. Dostałabym jakieś prochy i w końcu wszystko zaczęłoby wracać do normy. A nawet jeśli nie, to chociaż wiedziałabym, co robić. Miałabym jakiś plan leczenia. Cokolwiek!

Jedyny plus w tym wszystkim był taki, że przestałam bać się wody. Nie całkowicie — ocean wciąż mnie przerażał i nie wyobrażałam sobie zanurzyć w nim ani żadnym innym zbiorniku wodnym, ale rozwiązałam problem kąpieli. Myłam się partiami, co trwało wieki, jednak w ten sposób nic mi nigdzie nie wyrastało. Mogłam też bez obaw czyścić włosy i nawet zaczęłam się bawić w jakieś odżywki.

Dayenne dostawała kota, ponieważ szkoły w Stanach niezwykle poważnie traktują nieobecności i dyrekcja wydzwaniała do niej niemal codziennie. Nie miała jednak problemu z uwierzeniem, że byłam chora, ponieważ zanim pogodziłam się z mydłem, wyglądałam jak siedem nieszczęść. Zwaliłam wszystko na tak zwane homesick — tęsknotę za krajem, domem, rodzicami, przyjaciółmi, tłumacząc, że mogę porozmawiać z nimi dopiero około trzeciej-czwartej nad ranem, przez co i tak nie jestem w stanie wstać do szkoły. Zlitowała się nade mną.

Za główny cel obrałam sobie znalezienie kuzynki. Ponieważ moja fobia miała podłoże w wydarzeniu, którego nie pamiętałam, a które odbyło się przy jej rodzicach i skupiało wokół ich rodziny, spokojnie mogłam założyć, że wiedzieli, co było grane. Może Julia dowiedziała się czegoś na ten temat i dlatego uciekła najdalej, jak się dało?

Poza tym była taką osobą, która zawsze potrafiła znaleźć jakieś rozwiązanie. Brakowało mi jej.

Aby nie rzucać się od razu na głęboką wodę, przed powrotem do szkoły postanowiłam obejrzeć mecz. Drużyna Bree tym razem grała u nas. Nie widziałam jej jeszcze w akcji, co więcej Collin namawiał mnie na wyjście z domu. Głupio było odmówić, zwłaszcza że nie odwiedziłam go ani razu, odkąd wrócił ze szpitala i to on wykazywał większe zmartwienie moim zdrowiem, niż ja jego — a przecież nie otarłam się o śmierć.

— Cieszę się, że nie umarłeś.

Nie wiedział, czym mógł się struć. Nie wierzył też w to, że ktoś mógłby chcieć go wysłać w zaświaty. Chciałam go poprzeć, ale nie podzielałam poglądów Collina. Nie miałam tak wielkiej wiary w ludzi, chociaż nie przychodził mi do głowy żaden powód, dla którego ktoś podjąłby próbę zabicia go z premedytacją.

On również powrót do szkoły po rekonwalescencji miał jeszcze przed sobą.

— To najmilsza rzecz, jaką kiedykolwiek słyszałem. — Zaśmiał się. — Dawka nie była śmiertelna, ale teraz myślą, że wyniki Shane'a zostały sfałszowane. Mimo to policja zrobiła rewizję szafek, a stołówka jest zamknięta do odwołania.

Z tego powodu, że stężenie saksytoksyny było niskie i doprowadziło do „zwykłej" reakcji organizmu na tę truciznę, co, najwyraźniej, w Kalifornii oraz pozostałych stanach zachodniego wybrzeża — Oregonie, Waszyngtonie, a nawet Alasce — nie jest niczym niespotykanym, upierano się, że Collin najzwyczajniej w świecie zjadł zatrutego małża. W szkole. W szkole, w której na stołówce nie serwują nic takiego.

Jęknęłam.

— Dlaczego zawsze wszystkie ciekawe rzeczy dzieją się wtedy, kiedy mnie nie ma?

Wyobraziłam sobie tłum policjantów z owczarkami niemieckimi. Ciekawe, u ilu osób przy okazji znaleziono marihuanę i inne narkotyki.

— Na co chorowałaś? — spytał.

— Syrenizm.

— Co?

— Nic. Lenistwo.

Chciałam mu powiedzieć. Chciałam mu powiedzieć tak strasznie, że już nie mogłam wytrzymać, ale stchórzyłam. Wstrząsnął mną dreszcz i ścisnęło mnie w żołądku, tak jakbym miała tremę przed jakimś wielkim wystąpieniem. Nie uwierzyłby, gdyby nie zobaczył na własne oczy, a ja bałam się jego reakcji. Zrujnowałabym mu światopogląd i zamieszała w coś, z czym może wcale nie chciałby mieć nic wspólnego. Bree była wściekła, że podjęłam tę decyzję za nią, więc skąd pewność, że on nie zareaguje podobnie?

Czy to naprawdę musiał być rybi ogon? Nie mogłam dostać listu z Hogwartu?

— Destiny, nie możesz opuszczać tylu zajęć. Wywalą cię.

Nie odpowiedziałam. To było na szarym końcu mojej listy zmartwień.

— Zechcesz mi wyjaśnić, dlaczego spacerujemy po ciemku korytarzem, kiedy na dworze rozgrywa się mecz? — Wyjrzał przez okno.

— Jeszcze nie grają — zauważyłam. — Nie myśl o tym, jak o zwykłym korytarzu szkolnym! Wyobraź sobie, że to skrzydło starego, zniszczonego szpitala psychiatrycznego. — Wyskoczyłam do przodu i próbowałam mu nakreślić moją wizję. Wzdrygnął się, więc chyba cel osiągnięty. — Poza tym szukam wejścia na dach.

Zatrzymał się nagle.

— Nie wejdziesz na dach.

Uśmiechnęłam się z politowaniem.

— Wiesz, co się dzieje, kiedy ktoś mówi, że czegoś nie zrobię? Dokładnie odwrotność tego, co w przypadku, gdy ktoś każe mi coś zrobić. — Rozglądałam się. Nie miałam pojęcia, jak się tam dostać, ale przecież gdzieś musiała być jakaś klapa. — Dwa tygodnie siedziałam przykuta do łóżka! Zaraz mnie rozniesie.

— Z góry nie będzie nic widać — zniechęcał.

Opuściłam ciężko ręce z irytacji. Zamiast marudzić, mógłby mi pomóc.

— No to proszę bardzo, idź tam. — Wskazałam palcem na niższy, płaski daszek od przyłączonego budynku. — Wszystko zobaczysz.

Bez słowa podszedł do okna i otworzył je. Zanim zdążyłam zareagować, był już na dole.

Wychyliłam głowę. Wysokość na oko wynosiła jakieś trzy metry. Najpierw zrzuciłam plecak, a potem spuściłam się, trzymając rękami zewnętrznego parapetu i, wisząc, zwolniłam chwyt. Wylądowałam na stopach, które zapiekły boleśnie przy spotkaniu z gruntem. Nie udało mi się złapać równowagi; ściągnęło mnie do tyłu, ale zdążyłam oprzeć się na dłoniach. Wstałam, wypluwając włosy z ust.

Zewsząd docierały głosy podekscytowanych piłkarek i zniecierpliwionych widzów. Grała nawet muzyka, skutecznie zagłuszana przez śmiech, krzyki oraz skandowanie.

Mimo późnego wieczora temperatura wciąż sięgała dwudziestu stopni. Z brudnej powierzchni dachu wydzielał się ciężki zapach silikonu. Wytarłam ręce w koszulkę.

Podeszłam do skulonego Collina, siedzącego pod ścianą.

— Skręciłeś kostkę?

— Nie powinienem tu być — wymamrotał drżącym głosem. — Mam lęk wysokości.

Spojrzałam w górę.

— Collin, właśnie wyskoczyłeś z okna bez chwili zawahania. Nie masz lęku wysokości.

— Nie mogę nawet wsiąść na konia! — Dosunął się ciaśniej do ściany. — Destiny, jak my stąd zejdziemy?

Spojrzał na mnie z takim przerażeniem w oczach, że aż nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Kiedy dotarłam do brzegu dachu, żeby oszacować wysokość dzielącą nas od ziemi, odwrócił głowę, nie ruszając się z miejsca.

Było zdecydowanie za wysoko.

— Potem będziemy się o to martwić — zadecydowałam. Wróciłam i usiadłam obok, chcąc go jakoś udobruchać. Usłyszeliśmy dźwięk gwizdka. — Chyba się zaczęło. Stąd nie widać nawet boiska, trzeba przejść na drugi koniec dachu.

Nie musiał odpowiadać, żebym zrozumiała, że w myślach kazał mi się pieprzyć.

— Nie bój się — palnęłam, jakbym sama dobrze nie wiedziała, że to najgłupsze, co można komuś w takiej sytuacji powiedzieć.

Podniosłam się. Chciałam chociaż zobaczyć, jak to wszystko wyglądało.

Mecze grane przez dziewczyny nie były tak wielkim wydarzeniem, jak te z udziałem chłopaków, ale zebrało się dość sporo osób. Co prawda nie miałam okazji ujrzeć cheerleaderek ani maskotki drużyny, za to duża część kibiców przygotowała banery z motywującymi hasłami.

Poczułam się jak w filmie. Stałam na dachu, mając widok na całe, olbrzymie boisko, oświetlone rzędami wysokich lamp po przeciwległych stronach dłuższych boków. Nasz zespół nosił fioletowo-czarno-białe stroje, a przeciwny niebiesko-żółte i tylko dzięki temu byłam w stanie ich odróżnić. Po dłuższej chwili udało mi się wypatrzyć Bree.

Podskoczyłam jak kangur, kiedy Collin stanął obok mnie.

W co on pogrywał?

— Szybko ci przeszło — bąknęłam, kręcąc głową i krzyżując ręce.

Wyglądał na zdezorientowanego.

— Jeśli trener nas zobaczy...

— ...to mu pomachamy — dopowiedziałam, siadając na skraju w ten sposób, że mogłam swobodnie majdać nogami.

Zrobił to samo bez cienia zwątpienia, czy strachu. Cholerny kanciarz.

Wyjęłam dwa piwa z plecaka i zaproponowałam mu jedno.

— Ukradłaś im z lodówki? — Wziął je niepewnie.

— Nie. — Otwarłam puszkę. — Kupiłam w sklepie.

— Jakim cudem ci sprzedali? — odezwał się po chwili z wahaniem, jakby nie był pewny, czy moja odpowiedź nie była przypadkiem sarkastyczna.

— Kiedy kasjer poprosił o dokument, zaczęłam mówić po polsku, udając, że nie znam angielskiego. Od razu odpuścił. — Uśmiechnęłam się z satysfakcją.

Siedzieliśmy przez chwilę w milczeniu, obserwując grę. Popijałam obrzydliwy trunek, tylko odrobinę bardziej przyzwyczajona do jego słodkawego, kukurydzianego smaku, a on obracał puszkę w dłoniach, ale jej nie otworzył.

— Wiesz, jak bardzo będziemy mieli przerąbane, jeśli ktoś nas zobaczy z piwem na terenie szkoły? — powiedział w końcu takim tonem, że odniosłam wrażenie, iż rozmyślał nad tym dłuższą chwilę. — I to jeszcze na dachu?

— No to nie dajmy się przyłapać — rzekłam obojętnie. — Pij. Gdyby wszyscy zapobiegali, zamiast leczyć, twój ojciec nie miałby roboty. — Poklepałam go po plecach.

— Mój ojciec by mnie zabił, gdyby się dowiedział. To mój ostatni rok szkoły.

Wyglądał, jakby wciąż się wahał, ale kiedy wróciłam do oglądania gry, usłyszałam charakterystyczne syknięcie gazu.

— Zgaduję, że wybierasz się na medycynę?

— Nie do końca. — Napił się. — Chcę być fizjoterapeutą. Moja siostra, Bianca, jeździ konno, więc dość często nabawia się kontuzji. Wiele razy obserwowałem, jak po rehabilitacji wracała do zdrowia, dzięki czemu może dalej robić to, co kocha. Też chcę pomagać w ten sposób — wyjaśnił. — Hej, jak myślisz, co by się stało, gdybyś coś sobie złamała? Biorąc pod uwagę... no wiesz.

— Przekonajmy się. — Odstawiłam puszkę i położyłam dłonie płasko na ziemi.

Kiedy tylko przysunęłam się bliżej krawędzi, Collin z całej siły odciągnął mnie za ramię, przy okazji oblewając nas obu piwem trzymanym w drugiej ręce.

— Zwariowałaś?!

— Przecież żartuję, człowieku! — Zaśmiałam się z jego reakcji.

— Próbowałaś wyskoczyć z jadącego samochodu! Nie wiem, czego się po tobie spodziewać.

Wsparłam się na łokciach. Znów poczułam dojmujący chłód i zamarłam ze strachu. Nic więcej nie powinno się stać, jednak nie znałam praw rządzących tą dziwną przemianą, więc wolałam unikać jakiegokolwiek kontaktu z płynami w miejscach publicznych.

Oglądaliśmy mecz piąte przez dziesiąte, ale w pewnym momencie sytuacja na murawie wyraźnie się zaogniła. Dziewczyna z przeciwnej drużyny oberwała piłką tak mocno, że wynosili ją na noszach.

— Strasznie dziwnie się czuję.

— To znaczy? — spytałam, nie spuszczając wzroku z boiska.

— Nie wiem. Trudno to opisać.

— Nie mów mi, że wstawiłeś się jednym piwem!

Zamilkł zamyślony.

— Miałaś kiedyś tak, że cholernie chciałaś coś zrobić, choć dobrze wiedziałaś, że nie powinnaś?

O ludzie. Mogłabym o tym napisać książkę.

— Że niby ja? Coś ty. Nigdy — odpowiedziałam ze śmiechem, ponieważ w gruncie rzeczy to jedno zdanie idealnie podsumowywało moje życie. — A co głupiego chcesz zrobić? — Podciągnęłam nogi, żeby usiąść po turecku i z zaciekawieniem przysunęłam się do niego.

Przed oczami miałam nas ubranych na czarno, z bagażnikiem pełnym jajek i papieru toaletowego. Tego typu akcje — obrzucanie domu jakiegoś belfra — widziałam tylko na filmach, ale wiedziałam, że miało to odzwierciedlenie w rzeczywistości.

— Jak ty to robisz, że nie martwisz się o konsekwencje? — kontynuował, ignorując moje pytanie.

— Nie zastanawiam się. Nie analizuję. Nie robię w głowie listy plusów i minusów, za i przeciw; nie kalkuluję tego, czy ostatecznie coś mi wyjdzie na dobre, czy wręcz przeciwnie. Kiedy czegoś chcę, to to robię. Tak po prostu. — Wzruszyłam ramionami. — Czasami wyjdę z tego bez szwanku, a czasem... Sam wiesz, jak skończyła się impreza u Bree.

Dopiero wypowiadając to na głos, uświadomiłam sobie, że może powinnam posłuchać własnej rady i zamiast główkować nad możliwymi reakcjami Collina, po prostu mu powiedzieć, co się ze mną działo. Nie wiedziałam, dlaczego nie mogło mi to przejść przez gardło. Widział już znikające rany, słyszał o wodzie zmieniającej się we wrzątek.

Nie mogłam się jednak oszukiwać, że to było to samo. Nawet on mówił, że tę pierwszą informację wypierał, w drugą mi nie uwierzył, a tym razem chodziło o coś znacznie większego kalibru. Coś, czego wciąż nie potrafiłam wypowiedzieć na głos; coś, co momentami doprowadzało mnie do paniki i kompletnego braku kontroli. Kiedy raz w domu chciałam sięgnąć po tabletki uspokajające, zobaczyłam ze zdziwieniem, że z pełnego pojemnika zostały tylko dwie.

— Nie przypominaj. — Oparł łokieć o kolano, a dłonią przejechał po włosach. — Wiesz, ile stresu mnie to kosztowało? Nie miałem pojęcia, jak ci pomóc!

— Zmieniasz temat — upomniałam go. — Co chcesz zrobić?

Odetchnął ciężko.

— Po zastanowieniu... Skoczyłem z okna na dach. Piję piwo na pieprzonym dachu! W szkole! Chyba przekroczyłem już jakiś dozwolony limit głupot jak na jeden dzień.

Prychnęłam śmiechem.

— Na całe szczęście nie ma czegoś takiego. — Stuknęłam go puszką w ramię.

— Co jest najgłupszą rzeczą, jaką zrobiłaś w życiu?

Spojrzałam na niego z powagą.

— Gdybym ci powiedziała, musiałabym cię zabić. — Obróciłam głowę, uświadamiając sobie, że chucham na niego oparami alkoholowymi. Zawiesiłam wzrok na Bree. — Co ona najlepszego wyprawia? Ucieka szybciej niż ja przed odpowiedzialnością.

— Hmm? — mruknął powątpiewająco. — To chyba dobrze?

— No jak, przed piłką?!

Niespodziewanie wstał. Wziął kilka głębokich wdechów, po czym odszedł kawałek dalej i oparł się o murek. Nie odpowiedział, gdy spytałam, co się dzieje, więc — przerażona nagłą myślą, że może ktoś otruł go ponownie, niezniechęcony „porażką" — dołączyłam do niego.

— Czujesz jakieś mrowienie na twarzy? — Próbowałam przypomnieć sobie objawy, jakie wymieniał Chase.

— Nie, nie. Chyba... — sapnął — chyba wraca mi lęk wysokości.

— Jasne. Bo fobia pojawia się i znika, kiedy ma na to ochotę. — Wydawał się ciut ciemniejszy niż zwykle, więc dotknęłam jego czoła. Wzdrygnął się. Był rozpalony. — Jesteś gorący!

Zmrużył oczy.

— Co powiedziałaś?

— Masz gorączkę. Jaką temperaturę miałeś wtedy w szkole? Czułeś się podobnie, kiedy wezwali karetkę?

Zaprzeczył.

— Collin, jeśli zaraz zaczniesz mi się tutaj dusić... — Rozejrzałam się nerwowo. Miałam przy sobie telefon, więc z zadzwonieniem po pogotowie nie byłoby problemu. Sęk w tym, że jednocześnie musiałabym skontaktować się ze strażą pożarną, żeby nas zdjęli na ziemię. No i nie wiedziałam nic o udzielaniu pierwszej pomocy. Szczególnie przy zatruciu, które prowadzi do cholernego paraliżu.

— Nie, nic mi nie jest — zapewniał. — Piwo mnie rozgrzało. Powinienem iść do domu. — Odsunął się i ruszył w stronę okna.

— Teraz? Przecież mecz się jeszcze nie skończył.

— Wiem, ale...

— Zaczekaj! — Podbiegłam do niego. — Muszę ci coś powiedzieć. — Przełknęłam ślinę. O wiele zbyt głośno jak na tak niezręczną ciszę, która zapadła.

Jak? Jak ubrać w słowa coś takiego? I jak się z tego wymigać, skoro pewnie był w stanie usłyszeć walenie mojego serca? Dlaczego akurat wtedy nie mógł paść gol, a wraz z nim zagłuszające, radosne okrzyki części widowni?

Nie, zmieniłam zdanie. Nie chciałam, żeby wiedział, nie chciałam, żeby zaczął się mnie bać tak, jak Bree. On wierzył w naukę. Ja z kolei nie wierzyłam, aby to, co się ze mną stało, nauka była w stanie wytłumaczyć. To trochę jak rzucenie mu w twarz hasłem „szach-mat, naukowcy!". Z drugiej strony potrzebowałam zachować się samolubnie chociaż jeszcze ten jeden jedyny raz, bo nie wyobrażałam sobie utrzymywać tego w sekrecie przed wszystkimi.

Ale co, gdyby powiedział o tym swojemu ojcu? Nie zamierzałam skończyć w akwarium badawczym.

— Powiedz — zachęcił.

— Muszę iść do łazienki — wydukałam w końcu, usiłując brzmieć pewnie, ale każdy głupi by się domyślił, że nie o to chodziło.

Nie naciskał. Zdjęłam obuwie.

— Co ty robisz? — zapytał z przerażeniem w głosie.

— Będę musiała ci stanąć na ramionach, żeby się tam dostać — wyjaśniłam, wskazując głową na otwarte okno. Zamachnęłam się i wrzuciłam przez nie plecak oraz buty, jedno po drugim, do korytarza szkolnego.

Collin kucnął przed ścianą, a ja weszłam na niego najdelikatniej, jak to było możliwe, opierając się rękami o mur. Wstał powoli i chwiejnie, trzymając mnie za kostki; myślałam, że lada moment runiemy jak wieża z klocków. Gdy sięgnęłam parapetu, zwolnił uścisk, ale stał nieruchomo, dopóki nie udało mi się podciągnąć, zaczepić nogą i wskoczyć do środka.

— A jak ja stąd zejdę? — zawołał.

— Coś wymyślimy. Zaraz wrócę.

Jak zwykle nie miałam żadnego planu. Jedyne, co przychodziło mi do głowy, to znalezienie kogoś z liną w bagażniku.

Idąc pustym, ciemnym korytarzem, usłyszałam zgrzyt drzwi dochodzący z damskiej łazienki. Weszłam do środka z ciekawości. Przy okazji mogłabym poprosić o pomoc, bo wszystkie inne osoby albo grały na boisku, albo siedziały na trybunach i raczej mało kto byłby skłonny przerwać aktualne zajęcie.

Dziewczyna stała tyłem do mnie, podciągając koszulkę tak, by móc obejrzeć swoje plecy w lustrze. Dopiero w nim rozpoznałam Cassidy.

Wzdrygnęła się i obróciła natychmiast, sycząc z typową już dla niej i nie do końca uzasadnioną złością względem mojej osoby:

— Czego tutaj szukasz?

— Hmm, w łazience? Jasne, że ciebie. Stęskniłam się! — rzuciłam sarkastycznie z udawanym wigorem.

Zacisnęła zęby.

— Skoro już tu jesteś... — Uniosła bluzkę. — Coś mi się wbiło w plecy. Nie dosięgam.

Po chwili namysłu podeszłam do niej z głośnym westchnieniem.

Spodziewałam się jakiegoś ostrego, cienkiego śmiecia, na który mogła się nadziać, straciwszy równowagę przez swoje wysokie buty. Zamiast tego zobaczyłam co najmniej kilkanaście niewielkich, szpiczastych końcówek rozmieszczonych w okolicy jej łopatek i pomiędzy nimi. Wokół miała rozdrapaną skórę.

Zdziwiona, chwyciłam jedną z nich w palce i pociągnęłam szybkim ruchem.

Cassidy zawyła z bólu. Ścisnęła zlew, zginając się w pół.

Wybałuszyłam oczy ze zdumienia. Z otwartymi ustami i utraconą na moment zdolnością oddychania wpatrywałam się we własną drżącą dłoń, która trzymała długie, czerwone, sklejone krwią pióro.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro