Rozdział 17
Wstrzymałam oddech. Momentalnie zaschło mi w gardle.
— Wiem, rozmawiałem z jego ojcem — odparł Chase cierpko.
— Chwila! — Wskoczyłam między nich. — Jak to w szpitalu? Przez całą drogę nie wpadłaś na to, żeby mi o tym powiedzieć?! — zdenerwowałam się. Nawet na mnie nie spojrzała. — Co mu jest? To po niego przyjechała karetka?
— Wygląda na to, że to samo, co z Shane'em, więc pewnie kolejne zatrucie saksytoksyną — wyjaśnił host brat rzeczowym tonem.
Poczułam się, jakby ktoś spuścił ze mnie powietrze.
— Jak to...? Czy to znaczy, że on też...? — wydukałam roztrzęsiona.
— Nie wiemy, co to znaczy — wtrącił lekko poirytowany.
— Siedziałaś z nim w szkole. Pił, jadł, brał coś dziwnego? — pytała Bree, blada jak ściana.
— Nie! Na lunch miał frytki i kanapkę z szynką.
Moją kanapkę, ale o tym nie wspomniałam. Nie mogłam w tej sytuacji pozwolić sobie na myślenie, że ktoś próbował otruć mnie, a ja nieumyślnie wysłałam Collina na izbę przyjęć.
Wymienili spojrzenia. Usiadłam anemicznie na krześle i wsparłam łokcie o kolana.
— To nie może być przypadek! — Wstałam po chwili. Nie potrafiłam tkwić w miejscu, czekając na zbawienie. — Najpierw Shane, teraz Collin, podczas gdy żaden z nich nie zjadł żadnych małży czy innych glonów? Ktoś to zrobił celowo!
— Uspokój się, Nancy Drew.
— Nie mów mi, co mam robić! Zawieź mnie do szpitala!
Przyłożył kompres do twarzy, choć to raczej ja go potrzebowałam. Nie mogłam uwierzyć, że chłopak, z którym przecież przed chwilą rozmawiałam na korytarzu, miałby teraz walczyć o życie. Ta cała sytuacja wydawała mi się o wiele bardziej nieprawdopodobna od tych wszystkich paranormalnych wydarzeń. Miałam w głębokim poważaniu, czy rozbiję zaraz kolejny dzbanek.
— Do psychiatry cię zawiozę, jak się nie ogarniesz — odburknął stłumionym głosem. — Przenieśli go do Los Angeles.
— Więc weź mnie do szpitala w Los Angeles, z czym masz problem?!
Westchnął ciężko.
— Jeśli... Kiedy się obudzi, będzie chciał mieć przy sobie najbliższą rodzinę, a nie jakąś lasię, którą poznał tydzień temu! — rozjuszył się. — Kuźwa, pół szkoły zbierz od razu, zrobimy sobie wycieczkę, lekarze będą zachwyceni!
— „Jeśli"?!
Z amoku częściowo wyrwał mnie zgrzyt otwieranych drzwi. Sapnęłam, gdy Jamie wszedł do środka. Nie miałam nastroju na jego żarty i niekończący się optymizm; nie oczekiwałam, że przejmie się zaistniałą sytuacją, zwłaszcza że był mniej więcej w wieku Chase'a, w dodatku mieszkał w LA, nie w Lafayette, więc pewnie nawet nie znał Collina.
Bree, dotąd stojąca sztywno niczym posąg, rzuciła się na niego jak na tabliczkę czekolady.
— Wyjdzie z tego, prawda? — zwróciłam się do host brata, ignorując ich. — Jego ojciec jest lekarzem, przecież nie pozwoli mu umrzeć!
Odrzucił kompres na blat i przetarł twarz dłońmi.
— Destiny, to się nazywa „paralitycznym zatruciem skorupiakowym" nie bez przyczyny. Shane miał w organizmie takie stężenie saksytoksyny, że powinien był umrzeć natychmiast, a z jakiegoś powodu dopiero po kilku godzinach sparaliżowało mu układ oddechowy.
Jednak musiałam usiąść.
— Oczekiwałam czegoś w stylu „oczywiście, nie martw się, bądź dobrej myśli, Collin jest w znakomitych rękach specjalistów z samego Los Angeles".
Zmarszczył czoło.
— Nie będę ci mydlić oczu i robić złudnej nadziei.
— A to coś nowego — bąknęłam.
— Nie mówiąc już o tym, że Shane musiałby zjeść tonę małży — kontynuował. — Domięśniowo stężenie jest jeszcze mniejsze. Nie wiem też, co trzeba zrobić, żeby się tego tyle nawdychać.
— Może z Collinem nie jest tak źle? Może w jego przypadku to tylko lekkie zatrucie?
Nie odpowiedział, ale nie spodobał mi się sposób, w jaki na mnie patrzył.
— Pierwsze symptomy zwykle pojawiają się po pół godziny. Jesteś pewna, że w czasie lunchu nie zauważyłaś niczego dziwnego? Nie bolał go brzuch, nie mówił niewyraźnie, nie kręciło mu się w głowie? Nie skarżył się na jakieś bóle, mrowienie na twarzy?
— Nie! — Rozmasowałam skronie, usiłując sobie przypomnieć, czy jego zachowanie nie wskazywało na nic takiego. Byłam zbyt pochłonięta swoimi sprawami, więc mogłam nie zauważyć czegoś istotnego. On sam pewnie nawet by się nie przyznał, gdyby coś go bolało, bo cały dzień marudziłam mu na temat Bree. — Ale skoro ta toksyna działa tak szybko, jedno jest pewne: to się stało w szkole.
— Naprawdę? — mruknął sarkastycznie. — To zawęża krąg podejrzanych do jakichś... ponad tysiąca osób. Pestka.
Ulżyło mi, że w tej kwestii nie zamierzał się ze mną spierać. Skoro nawet Chase otwarcie przyznawał, że to nie jakiś przypadek, to coś musiało być na rzeczy.
— Ja bym go zawęziła do... trzydziestu? Czterdziestu? Nawet mniej, bo wzięłabym pod uwagę tylko tych, którzy byli na imprezie Bree i jednocześnie chodzą do Marble Hills.
— Shane'a mógł otruć ktoś z zewnątrz, żeby nie rzucać na siebie podejrzeń — zauważył.
— Czemu nie otruł ich obu naraz, jeśli taki miał plan od początku? — zastanawiałam się. Nawet jeśli to ja miałam być celem, a nie Collin, to stan, w jakim byłam na imprezie, tylko ułatwiłby komuś zadanie. — I dlaczego, do jasnej cholery, ktoś w ogóle chciałby ich otruć?!
— Dobre pytanie. Mnie jednak bardziej ciekawi, JAK ten ktoś to zrobił.
No cóż, mnie niespecjalnie. Podciągnęłam kolana pod brodę. Uczucie bezradności towarzyszyło mi tutaj na każdym kroku, ale teraz uderzyło ze zdwojoną siłą. Naprawdę zaczynałam się obawiać, że ta kanapka była czymś naszpikowana.
Nie zastanawiałam się nad tym, jak moja — jak to Collin określił — samoregeneracja ma się do chorób, zatruć i tak dalej, ale gdybym ja zjadła tę cholerną bułkę, prawdopodobnie nawet nic by mi się nie stało.
Co, jeśli ktoś chciał to sprawdzić?
Głowa mnie rozbolała. Zaczęłam się bać własnych myśli, które rozjeżdżały się w niewłaściwych kierunkach i sprowadzały do faktu, że byłam w wielkiej, czarnej...
— Mama powiedziała, że zajrzy do niego po pracy — ściągnął mnie na ziemię. — Poproszę ją, żeby przekazała twoje życzenia szybkiego powrotu do zdrowia.
To mówiąc, wyszedł z kuchni, prawdopodobnie by zajrzeć do swojej siostry i jej... eks? Chłopaka? Kochanka? Przyjaciela z korzyściami? Wciąż nie byłam pewna, jakie relacje łączyły ją z Jamiem.
Bree stanęła w przejściu, odprowadzając ich wzrokiem. Rozsypała się wraz z trzaskiem drzwi — wybuchła płaczem, chowając twarz w dłoniach i osunęła się na podłogę, oparta plecami o ścianę.
Coś we mnie pękło. Cała moja złość do niej uleciała, zastąpiona rozrywającym, wewnętrznym bólem; jak dotąd ani przez sekundę nie postawiłam się w jej sytuacji, nie pomyślałam, co musi czuć jako ktoś, kto przecież zna Collina dobrych parę lat.
Wcześniej nie docierało do mnie, co się stało. Słyszałam słowa Chase'a, rozumiałam je, ale wszystko i tak brzmiało zbyt nierealnie, bym mogła całkowicie pojąć powagę sytuacji. Widok Bree w takim stanie to urzeczywistnił.
Nie wiedziałam, co robić. Podejść do niej? Poklepać po plecach? Pocieszyć ją? W jaki sposób miałabym tego dokonać, skoro sama najchętniej skuliłabym się pod stołem, nie wspominając już o tym, że zapewne byłam ostatnią osobą, z którą miała ochotę rozmawiać?
Odchyliła głowę do ściany, odetchnęła ciężko i zrobiła coś, co wprawiło mnie w osłupienie. Uspokoiła się w ułamku sekundy, podniosła z ziemi, a następnie pewnym krokiem podeszła do zlewu. Obmyła twarz wodą, jakby chciała z niej zmyć ból. Nachylała się nad kranem, oparta na wyprostowanych rękach. Wydawało mi się, że próbowała kontrolować jeszcze przed chwilą szargany łkaniem oddech.
Wciąż milczałam, choć byłam pod ogromnym wrażeniem tego, jak szybko wzięła się w garść i zapanowała nad emocjami. To jedne z tych rzeczy, które zawsze będą sprawiać mi problem.
Spojrzała w moją stronę, a ja nagle zrozumiałam, dlaczego mówi się, że „oczy są zwierciadłem duszy".
— Wiesz, co mnie boli najbardziej? — zaczęła. Wolałam nie zgadywać. — Po tym, co mi pokazałaś. Po tym, co przydarzyło się Shane'owi i teraz Collinowi... Mam powody, żeby myśleć, że ty za tym stoisz. Daj mi skończyć! — dodała szybko, gdy wstrząśnięta otwarłam usta. — Nic o tobie nie wiem. Nie wiem, czym jesteś i boję się jak diabli. Mimo tego — przełknęła ślinę — nie uwierzyłabym ci, że zrobiłaś im krzywdę, nie uwierzyłabym ci, nawet gdybyś sama się do tego przyznała. A ty — zawiesiła głos, mrużąc oczy w goryczy — ty nawet nie spytałaś. Natychmiast założyłaś, z taką niesamowitą łatwością, że w jakiś pokręcony, niezrozumiały dla mnie sposób działamy na twoją szkodę.
Nie chciałam się z nią kłócić, ale nie chciałam też przyznać jej racji.
— Bree... — wymamrotałam niepewnie, nie wiedząc, jak się do tego odnieść. Uciekłam wzrokiem za okno. Jeśli chciała wzbudzić we mnie wyrzuty sumienia, to się jej udało. Nie dość, że ją przerażałam, to jeszcze nazwała mnie „czymś".
— Wierzę, że nie masz z tym nic wspólnego, ale...
— A ja chcę wierzyć, że nie macie z tym — wskazałam na miejsce, które wczoraj rozcięłam — nic wspólnego, ale... Chase i Jamie właśnie siedzą w studiu. Wątpię, żeby urządzali sobie próbę.
Nie odpowiedziała. Zamiast tego otworzyła szafkę i wyjęła z niej tabletki. Połknęła jedną, po czym niespodziewanie rzuciła mi pojemnik. Złapałam go w ostatniej chwili.
— To twoja ostatnia. Szalenie uzależniają — oznajmiła.
Bawiłam się nimi przez chwilę z wahaniem. Nie byłam pewna, czy powinnam się otumaniać, ale w końcu stwierdziłam, że skoro po takiej dawce emocji żaden dzbanek jeszcze nie pękł, to już raczej nie pęknie. Przyszła mi do głowy jedna wiadomość, przy której złość i ból powinien być w stanie podgrzać nawet ten ich cholerny basen, ale natychmiast ją wyparłam. Nic mu nie będzie. Nie mogę myśleć inaczej.
Wzięłam lek na uspokojenie, częściowo w geście solidarności z host siostrą.
— Nic im nie mów, Destiny — powiedziała z mrożącą krew w żyłach powagą. — Ani mojej mamie, ani Chase'owi.
— Po twoim występie nie mam najmniejszego zamiaru.
I wyszła.
Wiecie, jakie są plusy posiadania wykładziny w domu, poza tym, że da się niemal bezszelestnie poruszać i cicho pozbyć wody z wazonu, kiedy chcemy zaatakować potencjalnego włamywacza? Daje możliwość bezkarnego rzucenia telefonem o podłogę, gdy Wasza hostka nie odbiera, mimo — a może dlatego — że wydzwaniacie jak opętani.
Leżałam bezsilnie na kanapie w salonie, usiłując oglądać telewizję, ale nawet nie chciało mi się słuchać tych bzdur. Zadręczając się w myślach, czekałam niecierpliwie, aż Dayenne w końcu oddzwoni i da mi znać, co z Collinem. Miałam wrażenie, jakbym stała w niekończącej się kolejce.
Chociaż patrzyłam w ekran tępym wzrokiem, nie mogę powiedzieć, że nie zauważyłam, kiedy Jamie mi go zasłonił. Przy czterdziestostopniowych upałach nie pomagały nawet korony drzew mające służyć za parasolki, toteż szybko przyzwyczaiłam się do widoku nagich torsów nie tylko na plaży, ale i w domu — zwłaszcza że mieliśmy basen — a jednak trudno byłoby nie zwrócić uwagi.
W gruncie rzeczy znacznie przyjemniej patrzyło mi się na niego, niż na jeden z tysiąca durnych programów rozrywkowych, ale, tak dla zasady, powiedziałam z niekrytym oburzeniem:
— Nie jesteś przeźroczysty.
— Dziwne. — Nie ruszył się z miejsca. — Skoro tak, dlaczego nie wyrzucono mnie z damskiej przebieralni na pływalni?
Zerwałam się na równe nogi, widząc jego tatuaż nieco poniżej prawego biodra.
— Hej, Chase ma taki sam! — Wskazałam na niego palcem. — Co on oznacza?
Wiedziałam. Należeli do jakiejś pieprzonej sekty!
Spojrzał w dół.
— Że byliśmy młodzi, głupi i pijani. — Wyszczerzył zęby. — Teraz brakuje mi tego trzeciego.
Poczułam zawód zamiast ulgi, że jego wersja pokryła się z wyjaśnieniem Chase'a. To jeszcze o niczym nie świadczyło, ale łatwiej byłoby ich przyprzeć do muru, gdyby plątali się w zeznaniach.
— No dobra, ale dlaczego taki wzór? — dociekałam. — Laska Eskulapa w pentaklu raczej nie jest pierwszym, co przychodzi do głowy w stanie upojenia.
— Przyciąga uwagę — zaczął iść w moją stronę powolnym krokiem — dzięki czemu można na niego wyrywać laski. Zaintrygowane chcą poznać maksymę, która wyjaśnia jego znaczenie i jest wytatuowana... niżej.
Wybuchłam śmiechem.
— Nie wmówisz mi, że któraś to kupiła!
— Nazywasz mnie kłamcą?
Pokręciłam głową z niedowierzania.
— Co to za maksyma? — spytałam.
— Widzisz? — Uśmiechnął się zadowolony z siebie. — Jesteś zaintrygowana i chcesz ją przeczytać.
— Nie, nie, nie chcę nic czytać! — zaprotestowałam z lekkim zakłopotaniem. — Chyba pamiętasz, co masz wytatuowane? Choć założę się, że to ściema.
— W takich sytuacjach zwykle tłumaczę, że jest jeden sposób, żeby się przekonać.
Odsunęłam się do tyłu, aż przywaliłam łydką w kanapę.
— Dzięki, spasuję. — Odchrząknęłam, a on ubawił się moją reakcją. Przecież gdyby Bree weszła w takim momencie, to by mnie zabiła. — Kiedy przyjechałeś do Los Angeles? — zmieniłam temat.
— Osiem lat temu. — Usiadł bokiem na stole i wyjął z kieszeni spodni paczkę papierosów.
Moi rodzice palili i to był główny powód, dla którego ja tego nie robiłam. Dym papierosowy mnie odrzucał. W domu Evansów na szczęście nikt nie truł się w ten sposób, dlatego Jamie swobodnie odpalający peta w ich salonie był niecodziennym widokiem. Zastanawiałam się, jaki stosunek miała do niego Dayenne — w końcu pozwalał sobie na wiele, w dodatku coś go łączyło z jej córką.
— A jak długo znasz Chase'a?
— Kurczę, z pięć lat? — Zaczął podrzucać zapalniczkę. — Nie wiem. Wy, dziewczyny, świętujecie rocznice przyjaźni czy coś takiego?
— Jak się poznaliście? — Zignorowałam jego pytanie.
Zaciągnął się. Popiół spadł na wykładzinę.
— Przez wspólnego znajomego.
— Jesteście w tym samym wieku?
— No wiesz? Jestem starszy o całe dwa lata — wyjaśnił dumnie. — Ale to — zakręcił palcem w powietrzu — przestaje mi się podobać. Brzmi jak przesłuchanie. Na całe szczęście wiem, jak temu zaradzić. Zagrajmy w grę.
— Nie jestem w nastroju na gry. — Położyłam się i sięgnęłam po pilot, ale zabrał mi go sprzed nosa. Westchnęłam ze zniecierpliwienia.
— Przecież gry właśnie służą poprawie nastroju! A jakich ciekawych rzeczy się można dowiedzieć, choćby w takiej prawdzie czy wyzwanie. Szczególnie po alkoholu. — Uniósł aluzyjnie brwi.
— Wiem. — Przeszłam do pozycji siedzącej. — Rozmawiasz z mistrzem.
Roześmiał się.
— Mistrzem? Nie wiedziałem, że tam są wygrani i przegrani. — Teraz z kolei zaczął bawić się pilotem. Miał zdecydowanie zbyt dużo energii.
— Pytania też trzeba umieć zadawać.
— Chodźmy więc! — Machnął zachęcająco ręką i ruszył w stronę drzwi.
— Niby gdzie?
— Po alkohol.
— Nie powiedziałam, że się zgadzam.
Obrócił się na pięcie, skrzyżował ręce i spojrzał mi w oczy z emanującą wręcz pewnością siebie.
— Założymy się, że przekonam cię trzema słowami?
Gestem dłoni dałam mu znak, że jeśli chce spróbować — droga wolna.
— Chase też zagra.
Zamrugałam.
— I niby dlaczego to miałoby mnie przekonać?
— Hmm... Jak on to ujął? — Podrapał się w brodę. — Zastanawiał się, jak jedna osoba może pomieścić w sobie tak wielkie pokłady wścibskości i mamtowdupizmu jednocześnie. — Wzruszył nieznacznie ramionami.
— Ojej — powiedziałam słodko. — Nie miałam pojęcia, że mówi o mnie w takich superlatywach.
Nie byłam na tyle naiwna, żeby wierzyć, że alkohol natychmiastowo rozwiąże im języki i wygadają mi wszystko, co tylko chciałabym wiedzieć — inicjatywa przecież wyszła od Jamiego; nie zaproponowałby czegoś, co mogło im zagrozić, a nawet gdyby był takim bezmyślnym imbecylem, to Chase by do tego nie dopuścił — ale zawsze istniał cień szansy, że dowiem się czegoś nowego, nawet pozornie błahego, co doprowadzi mnie do prawdy lub chociaż na jakiś trop. Zresztą, alternatywa była kiepska — wpatrywanie się w ekran albo zamknięcie w pokoju, z którego szybko bym nie wyszła, gdybym pozwoliła sobie na nadmierne rozmyślanie. Skoro i tak nie mogłam zrobić nic, poza siedzeniem na tyłku i czekaniem na telefon, przyspieszenie czasu poprzez grę nie wydawało się złym pomysłem.
Poza tym cholernie chciałam się napić. Chciałam, żeby alkohol wypłukał ze mnie choćby część negatywnych emocji.
Wyszliśmy przed dom. Jamie, włożywszy koszulkę, podszedł do motocykla Chase'a i zrobił coś, co do tej pory widziałam tylko na filmach — wyjął kostkę, odpiął od niej kabelki i włożył zagięty drut. Pojazd odpalił.
— Nie łatwiej byłoby poprosić o kluczyk?
Wyśmiał mnie.
— Nigdy by mi jej nie pożyczył.
Zaczęłam rozumieć dlaczego. Jeździł jak pokraka — przez siedemdziesiąt procent czasu bałam się o własne życie i bynajmniej nie z powodu prędkości, która w porównaniu do jazdy host brata zawrotna nie była. Wciąż miałam wrażenie, że lada chwila wyrżniemy o ziemię.
Przy okazji zakupów mogłam się zaopatrzyć w zapasy żywności i wodę na kolejne kilka dni. Jamie wziął tylko papierosy i wódkę.
— Hej... Lilly — zwrócił się do kasjerki kokieteryjnym głosem, gdy przyszła jego kolej. Przeczytał jej imię z plakietki. — Mogę to na chwilę pożyczyć?
Nawet nie czekał na odpowiedź zdezorientowanej sprzedawczyni, tylko pochwycił skaner. Kompletnie zignorował moje pytające spojrzenie, zgarnął mi włosy z szyi i przyłożył go do tatuażu, zanim zdążyłam załapać, o co mu chodziło.
Wyrwałam się z bluźnierczym krzykiem, a on tylko zarechotał i dopytywał, jaka cena wyskoczyła na czytniku.
— Co Bree w tobie widzi? — zdziwiłam się na głos, wciąż oburzona. — No, poza wizualnym aspektem?
— To pytanie retoryczne, prawda? — Poprawił dłonią włosy, wyswobadzając je z gumki, która tworzyła mały kucyk.
Wyjął portfel, a mnie rzucił się w oczy ktoś inny. Pod znajdującym się nieopodal Wendy's zobaczyłam dziewczynę, na którą nie sposób byłoby nie zwrócić uwagi; tę samą, z którą chodziłam na angielski i która wydawała mi się dziwnie znajoma.
Skoro skałę przy plaży widziałam we śnie, zanim zobaczyłam ją na żywo, pomyślałam, że może z ową koleżanką było tak samo. Po prostu nie pamiętałam snu. Przestałam już myśleć w kryteriach możliwe-niemożliwe, bo odkąd trafiłam do Lafayette, absolutnie się to nie sprawdzało. Chyba naprawdę znalazłam się w innym wymiarze.
Z radością zauważyłam, że Lilly nie padła ofiarą uroku Jamiego. Jej mina wskazywała raczej na irytację jego zachowaniem.
I wtedy doznałam olśnienia.
— Zapłać za mnie, oddam ci! — rzuciłam, przeciskając się obok niego.
Podbiegłam do dziewczyny. Zatrzymałam ją dopiero przy wyjściu, łapiąc ciężko oddech.
— Destiny, prawda? — zaczęła, zanim udało mi się rozpocząć rozmowę.
— Skąd znasz moje imię? — dociekałam zdziwiona, bo osobiście nie miałam pojęcia, jak ja powinnam się zwracać do niej.
Zakłopotała się.
— Jesteś z wymiany, wszyscy je znają.
— No tak. — Wsparłam ręce na bokach. — Ja z kolei mam mały problem z zapamiętywaniem ładnych imion... — Uśmiechnęłam się lekko, nauczona doświadczeniem z Collinem, że nie ma co się w tej kwestii oszukiwać.
— Pilar — przedstawiła się.
Moją pierwszą myślą było: „kto normalny nazywa dziecko filarem?", ale w sumie moi rodzice też się nie popisali.
— Świetnie! — Klasnęłam. — Mogę ci zadać kilka pytań?
Przełożyła reklamówkę do drugiej ręki.
— Właściwie to moja mama czeka w samochodzie...
— To zajmie tylko chwilę! — Zatrzymałam ją delikatnie, gdy zbierała się do ucieczki. — Odpowiadaj bez namysłu „tak" lub „nie", zgoda?
Mina Pilar wskazywała na to, że miała mnie za czubka i tylko czekała na okazję, żeby zwiać.
— Chodzisz ze mną do Marble Hills?
— Eee... no tak.
— Mamy razem angielski?
— Tak.
Widziałam jej rosnące zażenowanie.
— Czy pochodzę z USA?
— Nie.
— Czy ty pochodzisz z USA?
— Tak.
— Czy pracowałaś w wakacje na lotnisku w Los Angeles?
Ściągnęła brwi.
— Nie — odpowiedziała z wahaniem.
— To miała być szybka odpowiedź!
— Mama na mnie czeka. Do zobaczenia w szkole. — Minęła mnie.
To było tak dawno, że nie dałabym sobie uciąć głowy, ale zwłaszcza dzisiaj, gdy zobaczyłam ją pod tym samym barem kanapkowym ze spiętymi, czerwonawymi włosami, mogłabym przysiąc, że to ona sprzedała mi mojego pierwszego amerykańskiego hamburgera.
Niestety do tej teorii nie pasował jeden, wcale nie taki niewielki szczegół: znamię na policzku, na które z pewnością zwróciłabym uwagę miesiąc temu. Niezależnie od tego, jak bardzo byłam wykończona po podróży.
— Znasz ją? — spytałam Jamiego, gdy tylko podszedł z zakupami.
— Nie, ale mogę poznać. — Odprowadził ją wzrokiem.
Z powrotem jechał ostrożniej, bo w końcu co tam połamane kończyny czy zmiażdżone narządy, największą tragedią byłoby stłuczenie butelek.
Wyhamował, jak tylko zza drzew wyłonił się dom. Już z daleka zobaczyłam wpienionego Chase'a siedzącego na schodach werandy, który na nasz widok wstał i cisnął z rozmachem nożem w drzewo nieopodal.
On je nosi przy sobie w kieszeniach, czy co?
— Nie mam prawka. Znaczy mam, ale nie na motocykl — szepnął mi do ucha Jamie w ramach wyjaśnienia. — Trzy, dwa, jeden...
— Pojebany jesteś?! — wrzasnął Chase, idąc w naszą stronę jak burza. — Gdzie ty masz rozum, kretynie? Mogłeś ją zabić!
Spojrzałam na niego z niekrytym zdziwieniem. A ten od kiedy tak się mną przejmował?
— Nawet jej nie drasnąłem!
— Ja to ocenię — warknął.
Profilaktycznie zrobiłam krok w tył, nie mając pojęcia, jak to rozumieć.
Chase nie podszedł jednak do mnie, a do swojego motocykla. Kucnął przy nim i zaczął go bacznie oglądać.
— Jestem cała, dzięki za troskę — bąknęłam. — Tylko mi nie mów, że nadałeś... jej imię.
Zerknął na mnie tak, jakby dopiero teraz zauważył moją obecność.
— Idź do środka! — krzyknął, nadal zdenerwowany.
Nie posłuchałabym go, ale Jamie wszedł do domu, a ja nie miałam zamiaru siedzieć z tą marudą.
Wyciągnęliśmy kieliszki, szklanki, miski na przekąski i poustawialiśmy je na stoliku w salonie.
— Co wy kombinujecie? — nagabnęła Bree, wchodząc do pokoju.
Oczy miała czerwone i napuchnięte od łez. Serce się krajało, ale Jamie posłał jej promienny uśmiech, jakby tego nie zauważał.
— Siadaj, Bee — zachęcił ją. — Pogramy sobie w głupie gry. Czas szybciej zleci i utrzemy Houdini nosa.
Chwila, chwila. Chyba nie miał na myśli mnie?
— Nie — odparła krótko. Widać było po niej, że z trudem zdławiła słowa, które cisnęły się jej na usta. Zdecydowanie nie popierała naszego pomysłu i wcale a wcale się temu nie dziwiłam. Też nie czułam się dobrze z myślą, że miałam się upijać, podczas gdy Collin był w tak kiepskim stanie. — Bawcie się dobrze. — Wyszła.
Chase w końcu do nas dołączył, wciąż z niezadowoloną miną.
— Ja się wcale nie dziwię, że z ciebie taki gbur, skoro twoja dziewczyna ma dwa koła i rurę wydechową — palnęłam.
Jamie zakrztusił się własnym śmiechem, a host brat pewnie by mi przywalił, gdyby mógł.
Denerwowanie go przed rozpoczęciem gry raczej nie było dobrym pomysłem, ale przecież nie miałam nic do ukrycia.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro