Rozdział 12
Musiałam wracać pieszo. Umiejscowienie domu Evansów miało jeden zasadniczy plus — w którejkolwiek części miasta bym nie była, zawsze bez problemu trafiłabym do celu. Wystarczyło, że poszłam w kierunku oceanu. Przed nim znajdowała się główna droga Pacific Coast, wiodąca do Los Angeles. Jej niewielki odcinek przebiegał przez las, w którym to, jakieś pół kilometra wzwyż od ulicy, znajdowało się moje łóżko.
Aby nie myśleć o suchym jak papier gardle i nieludzkim zmęczeniu, próbowałam poukładać sobie w głowie wczorajsze wydarzenia. Widziałam je jak przez mgłę, a na dodatek zlewały mi się w jedną, bezkształtną całość — poza oczywistymi przywidzeniami w stylu gigantycznego pająka, dementora czy chupacabry, miałam ogromny problem z odróżnieniem halucynacji od rzeczywistości. Zwłaszcza w kwestii rozmów. Co sobie dopowiedziałam? Czy Shane naprawdę trafił do szpitala? Raz jeszcze zaczęłam oglądać swoją pozbawioną draśnięć dłoń. Ze wszystkich licznych słuchowych, wzrokowych i dotykowych miraży, ból był najrzeczywistszym doznaniem. Zbyt prawdziwym jak na zwykłe urojenie.
Ledwo powłóczyłam nogami, ale wchodząc do lasu, poczułam się o niebo lepiej. Korony drzew przynajmniej częściowo ukryły mnie przed słońcem, a odosobnienie — przed wzrokiem ludzi tłoczących się na zakupy czy plażę. Z powodu zbliżającego się rozpoczęcia roku szkolnego zapewne wiele osób wracało z wakacji, choć ja sama właśnie Lafayette postrzegałam jako miasteczko idealne do dwutygodniowej ucieczki od zgiełku.
Przystanęłam na chwilę, żeby odkleić koszulkę od ciała i wytrzeć nią pot z twarzy, gdy usłyszałam szelest traw. Rzadko kiedy obce osoby kręciły się w tej części lasu, bo droga prowadziła tylko w jedno miejsce.
Zobaczyłam host brata... a właściwie tył jego głowy. Stał w jakimś spadzie. Po przybliżeniu się zobaczyłam, że przez środek doliny płynął niewielki strumyk.
— Chase?
Nie odpowiedział. Nawet się nie odwrócił. Dopiero po chwili zauważyłam kable od słuchawek zwisające z jego uszu.
Zrobił kilka kroków w tył, idąc pod górę. Zamachnął się raptownie i cisnął nożem, który wzleciał nad wodą i ugodził drzewo znajdujące się po jej drugiej stronie.
Wpatrywał się w cel, kiedy do niego podeszłam. Dotknęłam go w ramię, żeby w końcu zdał sobie sprawę z mojej obecności. Nie chciałam, żeby zaraz się odwrócił i pomyślał, że go obserwowałam.
Błyskawicznie skrępował mi ręce, szarpnął mną i zwalił z nóg. Z hukiem uderzyłam plecami o twardą ziemię i wyrastające z niej korzenie, czując jego nacisk. Przez zaskoczenie i siłę, z jaką to zrobił, nie mogłam zaczerpnąć tchu.
— Winterhood? — Natychmiast mnie puścił i odskoczył.
— Gorzej ci, czy jak?! — wrzasnęłam w szoku.
— Chcesz, żebym cię zabił?! — krzyknął niemal w tej samej chwili.
— Czym, oddechem? — Podniosłam się niezgrabnie.
— Minuta wcześniej i miałabyś nóż w gardle, kretynko. Nie zachodzi się ludzi od tyłu! Żebym ja ci musiał takie podstawowe rzeczy tłumaczyć!
Oparłam się o drzewo, próbując zapanować nad walącym sercem, a ten jeszcze podnosił mi ciśnienie.
— Wyglądasz tak, jak ja się czuję. — Otaksował mnie wzrokiem.
— A co, masz kaca? — spytałam z przekąsem.
— Nic nie piłem.
— Miałam na myśli moralnego.
— Ach, faktycznie. Jak ja mogłem wbrew twojemu zakazowi połknąć substancję, od której dostałem pierdolca, prawie się utopiłem i nawrzeszczałem na ciebie, gdy bohatersko wyciągnęłaś mnie z basenu. A nie, moment...
Chciałam się upierać, że sam mnie sprowokował do wzięcia benzydaminy, ale nie byłam już tego taka pewna. Jej działanie dobiegło końca — nie licząc słabych powidoków, które wciąż majaczyły mi przed oczami — a Chase w żaden sposób nie wykorzystał mojego stanu. Jeśli naprawdę coś zaplanował, to tylko po to, żeby napędzić mi stracha, ale teraz taki pomysł wydawał mi się mocno naciągany. Gra niewarta świeczki, bo mógłby mieć spore kłopoty, gdyby ta informacja trafiła w niepowołane ręce.
— W takiej sytuacji zwykle się przeprasza i przyznaje komuś rację — dogadywał, gdy nie odpowiedziałam zamyślona.
— A co się robi po brutalnym przygwożdżeniu drugiej osoby do ziemi? — warknęłam, wciąż łypiąc na niego ze złością. — Jak chcesz kogoś uczyć kultury, zacznij od siebie.
— Już nie bądź taka delikatna. Trzeba było się nie czaić.
Ruszył w kierunku domu.
— Nie wyjmiesz go? — Spojrzałam na nóż wbity w drzewo.
— Nie.
Dorównałam mu kroku.
— Dlaczego? Tak po prostu go tam zostawisz?
— Wiesz, co to za miejsce?
Głowa rozbolała mnie od samego dźwięku patyków pękających pod naszymi stopami. Gorące i gęste, niemal lepkie powietrze sprawiło, że znów umierałam z suchoty. Nie miałam siły ciągnąć go za język.
— Las?
Zatrzymał się i posłał mi wzrok pełen zażenowania.
— Zapytałbym, czy coś brałaś, ale... — Pokręcił głową i westchnął przeciągle. — Zaraz obok, przy ulicy, ktoś znalazł Shane'a.
Miałam już chociaż potwierdzenie, że rozmowa z Collinem — bo tak miał na imię ów chłopak, według dziewczyny, która okazała się jego siostrą — na temat pobytu Shane'a w szpitalu mi się nie przywidziała. Niestety. Musiałam zweryfikować pozostałe informacje.
— I co, znaczyłeś terytorium? — zakpiłam. — To ma być jakiś znak ostrzegawczy?
— I pomyśleć, że zanim cię poznałem, nie wierzyłem w wampiry energetyczne. — Obrócił się w moją stronę i zaczął iść tyłem. Tylko czekałam, aż wpadnie na jakieś drzewo albo potknie się i wyrżnie orła. — Rozmowa z tobą jest bardziej męcząca od dwugodzinnego treningu.
— Nie, po prostu masz poważny problem z odpowiadaniem na najprostsze pytania. Co, przywykłeś do tego, że ludzie ci tylko grzecznie potakują?
— Nie. Nie przywykłem do tego, że kwestionują wszystko, co robię. Nie, nie grasz w zespole, bo twoja gitara jest trochę zakurzona; wcale mnie nie ostrzegałeś przed narkotykiem, tylko sam chciałeś, żebym go wzięła. — Chyba próbował mnie prześmiewczo naśladować, ale wyglądało to żałośnie. — Masz manię prześladowczą. To się leczy.
— Ja? Ja mam manię prześladowczą? — Prychnęłam z irytacji. Pieprzony hipokryta. — Dopiero co obezwładniłeś mnie w dwie sekundy, bo znienacka dotknęłam cię w ramię. Kto normalny tak reaguje?
— Boże, znów się zaczyna twoje dyktowanie tego, co jest normalne, a co nie. Zmień płytę albo zamilcz. — Odwrócił się i przyspieszył kroku.
Mówisz, masz. Musiałam tak go podejść, żeby nieświadomie przyznał się do majstrowania przy piwie, bandażowania mojej dłoni i, co najważniejsze, do tego, że wcale nie grał w zespole, choć przy tym ostatnim zamierzałam być odrobinę bardziej bezpośrednia. Nie chciałam jednak pytać go wprost, ponieważ wiedziałam, że natychmiast zdeklasuje Collina jako wiarygodne źródło informacji. W tej kwestii potrzebowałam potwierdzenia od Bree.
— Wciąż nie wiem, jakie przedmioty dodatkowe wybrać — zagaiłam. — Myślałam nad grą na gitarze, ale potem przypomniałam sobie, że przecież ty możesz mnie nauczyć.
— Naprawdę sądzisz, że skupiłabyś się na nauce, mając mnie za nauczyciela? — Uniósł sugestywnie brwi.
Spojrzałam na niego jak na skończonego idiotę, którym był.
— Wiesz, jak powstała dziura ozonowa? Twoje ego przebiło się przez atmosferę.
— A ja głupi myślałem, że to przez freony.
— Założymy się, że w mgnieniu oka opanuję kilka chwytów? — palnęłam wyzywająco w akcie desperacji. Jeśli na upartego będzie odmawiał, w końcu straci cierpliwość i się wygada. A nawet gdyby nie, to sam fakt, że tak gorliwie unikał pochwalenia się swoimi rzekomymi umiejętnościami, stanowił dla mnie potwierdzenie, że z muzyką miał tyle wspólnego, co kot z frytkownicą. — Jedna lekcja.
Zastanowił się lub udawał, że to robi. Trudno stwierdzić.
— Dobra, załóżmy się. — Weszliśmy do domu. Ostry zapach przypraw drażnił moje gardło. Nie chciało mi się jeść. — Ty, ja, Jamie i las w nocy. Bez skojarzeń — dodał, gdy obrzuciłam go niewymyślnym spojrzeniem. — Zrobimy sobie kemping, taki przedsmak Halloween. Jeśli nie uciekniesz z piskiem do domu, zanim wzejdzie słońce, nauczę cię dwóch czy trzech chwytów.
Wybuchłam śmiechem. Trochę nerwowym, bo nie miałam pojęcia, jak na to zareagować. Samo wspomnienie o spędzeniu nocy w lesie przyprawiło mnie o przyjemny dreszcz, natychmiast przywodząc na myśl moje wycieczki z Julią.
Z drugiej strony, biorąc pod uwagę ostatnie wydarzenia, żeby zgodzić się na jego propozycję, musiałabym nie mieć za grosz instynktu samozachowawczego. Wciąż byłam przekonana, że dosypał mi czegoś do piwa. Wciąż nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że sytuacja w kuchni wydarzyła się naprawdę, choć zdrowy rozsądek wskazywał na coś innego. Ale Chase nie miał zespołu, nie potrafił grać na gitarze i całą pewnością nie zamierzał mnie niczego uczyć, więc spędzenie nocy w lesie z nim i jego dziwnym kumplem byłoby jak podanie się lwu na tacy. Skrajnie głupie i naiwne, bo musiał mieć w tym jakiś ukryty cel. I ciekawe. Kuszące, ale nadal głupie. Nie, nie mogłam się zgodzić, niezależnie od tego, jak silnie wzywał mnie zew przygody. Zresztą, skoro po pięciu minutach rozmowy osiągałam apogeum irytacji, nie wytrzymałabym z nim do rana. Chociaż gdyby Bree poszła z nami...
Jak można czegoś chcieć i nie chcieć jednocześnie?
— W wieku czternastu lat spędziłam noc na cmentarzu. Naprawdę myślisz, że bałabym się pójść w głąb lasu po zmroku?
Znaczy no, gdybym się ani trochę nie bała, to takie wypady nie miałyby większego sensu od spaceru w świetle dnia.
— Oj, Winterhood. Las będzie twoim najmniejszym zmartwieniem.
— Przecież Destiny zaraz ma szkołę. — Zdębiałam, słysząc głos Dayenne. Miała wrócić dopiero za dwa dni. — A w weekend obiecałeś mi w czymś pomóc.
Chyba właśnie mnie uratowała.
— Wróciłaś! — odezwałam się wreszcie.
Ogarnęła mnie ulga. Dobrze było mieć w pobliżu choć jedną naprawdę dorosłą i odpowiedzialną osobę. Poza tym kojarzyłam Dayenne z dobrym, domowym jedzeniem i normalnością; przypominała mi o tym, że byłam na zwykłej wymianie — czymś powszechnym, globalnym — a nie w domu wariatów, gdzie każdy snuł intrygi. Przeszło mi nawet przez myśl, że może powinnam z nią porozmawiać o host bracie. Może to wszystko miało jakieś sensowne wyjaśnienie, którego nie dostrzegałam przez własne odchylenia.
Wtedy przypomniałam sobie o swoim obecnym wyglądzie i fakcie, że byłam na noc poza domem, co z pewnością zauważyła. Rzuciłam Chase'owi pytające spojrzenie, zastanawiając się, czy powiedział jej o moim występku.
— Biorąc pod uwagę to, co się stało, nie miałam wyjścia.
Cholera jasna! Parszywy konfident. Kiedy poprosił mnie, żebym nie wspominała o jego wypadku motocyklowym, nie pisnęłam słówkiem. I gdzie tu braterska solidarność?
Nie wiedziałam, czego się spodziewać. Nie przywykłam do bycia karaną ani do ponoszenia odpowiedzialności za swoje czyny. Moi rodzice stosowali dość... ciekawą dyscyplinę: za złe zachowanie zabierali mnie ze sobą do Anglii na każde wakacje i dłuższe wolne, żebym nie mogła spędzać czasu z Julią. Ona i tak zawsze gdzieś wtedy wyjeżdżała ze swoją rodziną, która za nic w świecie by mnie ze sobą nie zabrała, więc nie czułam się bardzo poszkodowana, ale, tak czy owak, po zniknięciu kuzynki rodzice stracili kartę przetargową. Gdy wyjechała, traktowali mnie z jeszcze większą taryfą ulgową. Przynajmniej mogłam z nimi porozmawiać na każdy temat, bez obaw, że zostanę uziemiona.
Dayenne sprawiała wrażenie miłej i ciepłej osoby, ale, choć przez jej częstą nieobecność Chase i Bree właściwie mogliby robić, co im się żywnie podobało, zdawali się słuchać swojej matki. Skoro host brat, mając dwadzieścia trzy lata, wciąż drżał przed utratą motocyklu, nie mogła być zbyt pobłażliwa.
— Pójdziesz porozmawiać z policją, zanim zaczną maglować wszystkich, którzy przyszli na imprezę? — spytał Chase, zasiadając przy stole.
Chwyciłam za parapet, bo aż zrobiło mi się słabo. Kobieta przytaknęła.
— Chcecie... Chcecie iść z tym na policję? — wybełkotałam oszołomiona. Czyli mogę już pakować walizki. — Dayenne, nigdy więcej tego nie zrobię. Dostałam taką nauczkę, że mam dość wrażeń na najbliższy rok.
— O czym ty mówisz? — zwróciła się do mnie. Chase zaczął się śmiać. — Wiesz, co mu się stało?
Nie miałam pojęcia, co odpowiedzieć, bo nic już nie rozumiałam. Wiedziała o benzydaminie czy nie?
— Rozmawiamy o Shanie, a nie o tobie. Pamiętasz go jeszcze? Chłopak, który zmarł w szpitalu? Wierz lub nie, ale nie ty byłaś gwiazdą wieczoru — wyjaśnił Chase.
— Co? — Wybałuszyłam oczy. — Zmarł? Żartujesz sobie? — Opadłam na krzesło.
Myślałam, że może zasłabł, bolał go brzuch, miał biegunkę lub wymiotował, więc nie przejęłam się tym zbytnio. Teraz byłam przerażona. Policja? Czyli co, to nie on się zatruł, tylko ktoś go otruł? Celowo? Na wczorajszej imprezie?!
Dayenne, widząc, że nastąpiło nieporozumienie, wróciła do gotowania, pozwalając Chase'owi wprowadzić mnie w temat. Tłuszcz pryskał z patelni i najwyraźniej coś już się przypalało. Zrobiło mi się duszno.
— Collin ci nie powiedział? — zdziwił się.
— Nie rozmawiałam z nim dziś rano. Jak to „zmarł"?! Na co? Dlaczego?
— Przez niewydolność oddechową. Dopiero wyniki toksykologii pokażą, co go zabiło.
Milion myśli przebiegło mi przez głowę. Wczoraj rozmawiałam z nim góra dziesięć minut — niewystarczająco długo, żeby go teraz opłakiwać, ale i tak poczułam się, jakby mnie ktoś zdzielił w twarz.
Wtedy przypomniałam sobie o jego ostrzeżeniu i włos zjeżył mi się na karku.
— Chase — nachyliłam się do niego, nie chcąc na głos rzucać oskarżeniami — Shane powiedział mi wczoraj, że Jamie dosypał czegoś do ponczu.
Spojrzał na mnie groźnie.
— Pomyśl dwa razy, zanim zasugerujesz to, co chcesz zasugerować — wycedził.
— Nie sądzisz, że to dość dziwny zbieg okoliczności?
Gdyby wzrok mógł zabijać, leżałabym w prosektorium obok Shane'a.
— Shane powiedział ci, że Jamie wsypał coś do ponczu, więc teraz myślisz, że się otruł, bo go wypił? — powiedział powoli. Przytaknęłam niepewnie głową. — Może jaśniej: twoim zdaniem Shane ostrzegł cię przed piciem ponczu, po czym sam... się go napił? Logiczne myślenie to dla ciebie abstrakcja czy naprawdę żyjesz w przekonaniu, że wszyscy wokół to banda idiotów? — fuknął. — To był środek przeczyszczający. Wylałem wszystko, jak tylko się dowiedziałem. Jamie jest debilem, ale nie mordercą.
Odetchnęłam głęboko.
— Po co... Mniejsza z tym, co się w takim razie według ciebie stało? — spytałam zrezygnowana. Spojrzałam na ogromne, poustawiane pod ścianą worki śmieci. Musieli sprzątać cały ranek.
— A bo ja wiem? Niech policja się nad tym głowi.
— Co, jeśli ktoś im wspomni o moim dziwnym zachowaniu? — niemal wyszeptałam, żeby Dayenne mnie nie słyszała.
— Jezu, świat się nie kręci wokół ciebie. Chłopak zmarł w tajemniczych okolicznościach, a ty sądzisz, że oni się będą przejmować naćpaną nastolatką? — zbagatelizował moje obawy tak donośnie, że jeśli Dayenne wcześniej o niczym nie wiedziała, to właśnie jej wszystko wygadał. — Na twoim miejscu bardziej martwiłbym się czym innym. — Uśmiechnął się szyderczo.
— Czym? — zapytałam zbita z tropu.
— No wiesz, jakby nie było, miałaś motyw. Gdyby nie Shane, nie zażyłabyś tego paskudztwa.
Zamarłam, kiedy dotarły do mnie jego słowa. Boże, on tak poważnie?
— Jak ja cię zaraz strzelę! Motyw! — krzyknęła Dayenne. — Przestań ją straszyć!
Parsknął śmiechem.
— Ktoś zmarł, a ty robisz sobie jaja?! — sarknęłam.
— Racja. Byłem pewien, że czarny humor to twoja działka.
Pokręciłam głową, zaciskając zęby i wbijając wzrok w okno.
— Gdzie jest Bree? — spytałam.
— Dobre pytanie. — Dayenne zaczęła nakrywać do stołu. — Chase, zawołaj ją, żeby zeszła na obiad.
— Nie chce. Ciągle obwinia się o to wszystko.
— Ona? — zdziwiłam się. — O co?
— O to, że zaprosiła go na imprezę. — Ściągnęłam brwi w niezrozumieniu. — W końcu gdyby tego nie zrobiła, to nikt by go nie otruł, więc to jej wina. Logika mojej siostry powala prawie tak samo, jak twoja.
No chyba zwariowała. To jakiś absurd.
A skoro o absurdach mowa, wpadł mi do głowy pewien pomysł.
— Dayenne — zwróciłam się do niej, gdy już zaczęliśmy jeść, nie spuszczając wzroku z Chase'a — pękł ci kiedyś w rękach słoik ogórków kiszonych?
— Fuj — odezwał się pierwszy, unosząc głowę znad talerza. Odniosłam wrażenie, że nazbyt pośpiesznie przełknął kęs, choć może chciałam to zobaczyć. — Nie wiem, skąd ci się biorą takie dziwne pytania, ale nie jemy sfermentowanego jedzenia.
Skarciła go wzrokiem, a ja, jako wielbicielka ogórków kiszonych, konserwowych i wszystkich innych już miałam się oburzyć, ale nie chciałam ściągać rozmowy na inny temat.
— Na szczęście nigdy mi się to nie zdarzyło — odpowiedziała z uprzejmym uśmiechem. — Dlaczego pytasz?
— Coś mi się przyśniło — zbyłam ją.
Dłubałam widelcem w talerzu, kompletnie nie czując głodu. Napełniłam żołądek wodą i marzyłam o pójściu pod chłodny prysznic. Stawy i mięśnie bolały mnie coraz dotkliwiej, odczuwałam zakwasy po całonocnym drżeniu nóg i miałam wrażenie, że bieganie w przemoczonych ubraniach oraz mokrej głowie w środku nocy nie ujdzie mi na sucho.
— Chase, chociaż zanieś jej trochę — poprosiła.
— Już to widzę, jak go zje.
— To poczęstuj Jamiego — nalegała, a ja czułam, że to pretekst, żebyśmy zostały same.
— Jamie jest u nas?
— Ta. Leczy kaca w studiu. Odpokutuje mi za ten poncz. — Chase zjadłszy, odszedł od stołu.
Zostałam z Dayenne. Nadeszła chwila prawdy.
— Więc... mam szlaban? — wypaliłam, nie mogąc znieść napięcia. — Na imprezy? Na spotkania po szkole? Na jak długo?
Spojrzała na mnie spokojnie.
— Ależ skąd, możesz chodzić na tyle imprez, ile chcesz. Tylko nie w dni szkolne.
Zamrugałam kilka razy, zastanawiając się, czy nadal miałam halucynacje, czy posługiwała się zaawansowanym sarkazmem.
— Nie jesteś dzieckiem, Destiny. Nie jesteś też moim dzieckiem, żebym ci mogła w ramach kary chować laptop czy zabraniać kontaktów z rówieśnikami. Korzystaj z wyjazdu, tylko z głową. Zresztą, jak sama mówiłaś, myślę, że twoja przygoda była nauczką samą w sobie. Nie wierzę, że skusiłabyś się na to ponownie.
— W życiu! — rzuciłam natychmiast.
— Chociaż, jak już tak bardzo chcesz zostać ukarana, to możesz w ramach zadośćuczynienia ugotować nam jakieś polskie danie.
— To byłaby kara dla was, nie dla mnie. — Zaśmiałam się.
Jej reakcja przeszła moje najśmielsze oczekiwania. Gdy moja mama się dowiedziała, że paliłam zioło, posadziła mnie przed komputerem i włączyła obrazki mające przedstawiać ludzi przed i po paleniu marihuany. Oczywiście były to prześmiewcze memy internetowe, które wzięła na poważnie, ale kazała mi obiecać, że więcej tego nie zrobię i... tyle. Podobna sytuacja miała miejsce, kiedy odkryła, że spałam z chłopakiem — zmusiła mnie do oglądania zdjęć chorób wenerycznych i wręczyła paczkę prezerwatyw. Szybko zauważyła, że najbardziej ciągnęło mnie do rzeczy, których zakazywała.
Ale dla Dayenne byłam obcą osobą mieszkającą pod jej dachem. Nawet nie łudziłam się na tak ulgowe traktowanie.
— Chcesz jechać ze mną do sklepu? Jak zwykle po urodzinach Bree, lodówka i szafki są spustoszone — zaproponowała wesoło.
— Do Los Angeles? — spytałam z nadzieją w głosie.
— Nie no, aż tak wielkich zakupów nie planuję. W Lafayette też mamy supermarkety.
Ech.
Odmówiłam, chcąc się wreszcie umyć i odpocząć, choć nie ukrywam, że w przypadku wyprawy do LA nie wahałabym się ani przez moment.
Podziękowałam za obiad i czym prędzej ruszyłam do siebie.
Gdy tylko wyszłam spod prysznica, zobaczyłam w pokoju Chase'a.
— Czy to nie ty dawałeś mi ostatnio lekcję na temat pukania? — margnęłam. — A jeśli miałabym na sobie sam ręcznik?
— Coś ty zrobiła z gałką? — zignorował mnie. Zanotowałam w myślach, żeby zawsze zabierać ubranie do łazienki.
— To już tak było. — Wzruszyłam ramionami. Nie wiedziałam, którędy goście dostawali się na balkon, z którego skakali, ale mój pokój był otwarty, a więc i kłamstwo wiarygodne.
Poszedł sobie, by po chwili wrócić ze śrubokrętem. Rany, nawet nie musiałam go prosić. Albo wyrzuty sumienia się w nim odezwały, albo czegoś chciał.
Usiadłam na łóżku z laptopem. Miałam zamiar spytać host brata o strzelnicę, ale zastanawiałam się nad doborem słów — nie chciałam, żeby odebrał to, jak kolejne oskarżenie, bo wtedy by mnie spławił.
— Masz spluwę — zaczęłam ostrożnie od faktów.
— No pewnie — odpowiedział bez wahania, grzebiąc w drzwiach. Trudno byłoby mu wmówić mi coś innego, skoro sam z niej do mnie celował.
Nigdy nie trzymałam prawdziwego pistoletu. Gdyby nasze relacje były bardziej przyjacielskie, może nauczyłby mnie strzelać. W obecnej sytuacji... no nie czarujmy się.
— Trzy razy nie: nie, nie możesz; nie, nie pokażę ci, jak strzelam; nie, nie dam ci spróbować — wyrecytował, zanim zdążyłam przejść do rzeczy. —Niezależnie od tego, którą spluwę miałaś na myśli.
Skrzywiłam się. To wcale nie było oczywiste. Wcale.
— Co tak umilkłaś? — rzucił rozbawiony.
— Wybacz, połykałam rzygi. Więc... Polujesz, czy coś w tym stylu?
Obrócił się gwałtownie.
— Skąd ci się to wzięło?
— Collin powiedział, że chodzisz na strzelnicę. Pomyślałam, że może te twoje hobby służą ci nie tylko do relaksu.
Przez chwilę bacznie mnie obserwował, obracając śrubokręt w dłoni.
— Polowałem z ojcem — wyjaśnił krótko. Czekałam, ale nie rozwinął tego w żaden sposób. Wiedziałam, że stąpam po kruchym lodzie, więc nie ciągnęłam tematu. Cieszyłam się, że udało mi się coś z niego wyciągnąć. — Co to, żadnych teorii spiskowych? Przyznaję się, że mam gnata i regularnie go używam, a ty nie panikujesz? Podmienili cię, czy jak?
— To Ameryka, tutaj każdy ma broń — odpowiedziałam z irytacją. — A wy na dodatek mieszkacie w lesie. Bardziej bym się zdziwiła, gdybyście do obrony używali tylko tej twojej kolekcji noży, jak jacyś koczownicy.
Zaśmiał się, marszcząc czoło. Wstał, zamknął drzwi i otworzył je, sprawdzając, czy wszystko działa, jak należy, zawołał „voila!", a potem... ściągnął koszulkę.
— Chase, doceniam fatygę, ale po mojej wcześniej reakcji powinieneś się domyślić, że nie zapłacę w naturze.
— Tylko jedno ci w głowie. — Zrobił znudzoną minę i odwrócił się do mnie plecami. — Możesz mi to zerwać?
A więc jednak oczekiwał czegoś w zamian.
W pierwszej chwili nie wiedziałam, o co mu chodziło. Zobaczyłam tylko siniaka wielkości arbuza przy jego prawej łopatce. Siniaka, którego na wczorajszej imprezie z całą pewnością nie miał.
Wstawszy z łóżka, podeszłam do niego.
— Plaster? — zdziwiłam się, widząc coś podłużnego, przyklejonego do jego pleców. Ciągnęło się od dolnej części ku górze, wzdłuż ostatnich kręgów.
— Z woskiem — wyjaśnił. — Jamiemu brakuje piątej klepki.
Ryknęłam śmiechem.
— Do czego to się niby przykleiło? Nie zauważyłam, żebyś miał tam włosy.
— Może dlatego, że są jasne, geniuszu — odburknął. — Zrobisz to, czy nie?
— Mam policzyć do trzech? — droczyłam się.
— Po prostu to zrób! — krzyknął zniecierpliwiony. — Sam nie sięgnę tak, żeby zerwać go jednym ruchem.
— Kiedy zdążyłeś sobie nabić kolejnego guza? — Dotknęłam palcem siniaka.
— Zaraz tobie go nabiję.
Bez ostrzeżenia szarpnęłam za płat, który oderwał się z szelestem. Chase cały się napiął, ale ani drgnął.
— Co jest, zabolało? — Uśmiechnęłam się głupawo.
— Nie bądź śmieszna. — Wyrwał mi z ręki plaster i zgniótł go.
Nadarzyła się świetna okazja, żeby go podejść.
— Hej, Chase — zawołałam, gdy był już w połowie drogi do schodów — dowiem się, co dosypałeś do tego piwa.
Zatrzymał się raptownie i spiorunował mnie wzrokiem, odwróciwszy głowę.
— Znowu zaczynasz? — warknął. Skrzyżował ręce i ruszył powoli w moją stronę. — Wyjaśnij mi jedną rzecz: skoro naprawdę sądzisz, że jestem zdolny do czegoś takiego, to co tu jeszcze robisz? Dlaczego nie zmienisz rodziny? Po co ryzykować, że następnym razem się nie obudzisz? Ach, no tak, zapomniałem. — Stuknął się teatralnie w czoło. — Przecież ciebie to kręci. Szkoda tylko, że nie widzisz różnicy między odwagą a głupotą. Bo — oczywiście zakładając, że te absurdalne domysły mają cokolwiek wspólnego z rzeczywistością — z twojej perspektywy zostanie tutaj zakrawa na szczyt debilizmu. Gdybym ja podejrzewał kogoś o to wszystko, o co ty podejrzewasz mnie, uciekałbym, gdzie pieprz rośnie, a nie drażnił się z rzekomym predatorem.
Miałam nadzieję, że to go wytrąci z równowagi. Nie myliłam się.
Pierwszy raz mu to wygarnęłam, nie licząc sytuacji w kuchni, która miała mieć miejsce wyłącznie w mojej głowie, ale mówiąc „znowu", równie dobrze mógł myśleć o jakiejkolwiek innej sprzeczce. Mimo tego nie wydawał się jakoś szczególnie zaskoczony moimi słowami. Wiedział też dokładnie, o które piwo mi chodziło, a przecież na początku wczorajszej imprezy również nie przebierałam w alkoholu.
Naciągane? Może. Ale to jakiś start.
— Odpowiedziałeś mi na wszystko, co chciałam wiedzieć.
— Jesteś nienormalna. Od samego początku nie robię nic, poza pomaganiem ci i jeszcze dostaję za to w łeb.
— Pomaganiem? Niby w czym? — odparowałam wyzywająco.
— Żartujesz sobie? Dopiero co pozbierałem cię z podłogi, próbowałem uchronić od naćpania — wyliczał — wyłowiłem z wody i...
Powiedz to. Powiedz, cholera!
— ...zabandażowałeś mi rękę? — dokończyłam za niego.
— ...i dzięki mnie możesz zamknąć drzwi. Sama widzisz, nawet w twoich halucynacjach ci pomagam — rzekł chłodno, ale spokojnie. — Mam dość. Radź sobie sama.
Dopiero gdy zbiegł po schodach, wypuściłam powietrze. Nie wiedziałam, jak poważnie powinnam traktować jego słowa. Tekst o nieobudzeniu się zabrzmiał co najmniej alarmująco, ale... to była groźba, czy po prostu w niezwykle dosadny sposób chciał mi uświadomić absurdalność moich zarzutów? Musiałam się dowiedzieć, czym naprawdę się zajmował. Teraz, zaraz.
Kiedy weszłam do pokoju Bree, siedziała zapłakana na łóżku. Rany, naprawdę sobie to wzięła do serca.
— Nie wiedziałam, że byliście tak blisko — zaczęłam niepewnie, mając nadzieję, że opłakuje śmierć przyjaciela, a nie swój domniemany udział w niej.
— Nie byliśmy. — Otarła dłonią policzek. — O co wam poszło? Nie podsłuchiwałam, ale...
Nie musiała się tłumaczyć, byłam świadoma grubości amerykańskich ścian. Dobrze, że Dayenne pojechała do sklepu.
— Nie możesz się obwiniać — przerwałam jej. — Skąd mogłaś wiedzieć?
— Destiny, nie masz bladego pojęcia, o czym mówisz, więc przestań.
Kucnęłam przed nią, położyłam jej dłonie na kolanach i chciałam, żeby na mnie spojrzała, ale odwróciła głowę.
— To nie jest twoja wina — powiedziałam z przekonaniem. — Idąc tym tokiem myślenia, powinnaś w ogóle nie wychodzić z domu, bo co, jeśli jakiś kierowca zagapi się, patrząc na ciebie i wjedzie w drzewo? Słyszałaś kiedyś o efekcie motyla? Sam fakt, że stanęłaś przed kimś w kolejce w sklepie, może sprawić, że...
— Przestań.
— Nie. Opowiem ci historię. — Usiadłam obok, nie zważając na jej protesty. — Gdy miałam pięć lat, pojechałam z Julią, jej dziesięcioletnim bratem i rodzicami nad jezioro.
— Nigdy nie mówiłaś, że Julia ma brata.
Przełknęłam ślinę.
— Bo nie ma — przyznałam cicho. Zerknęła na mnie ze zdziwieniem. — Wieczorem, gdy robili kolację, wymknęłam się z altany i wybiegłam na pomost. Jej brat pobiegł za mną. Wpadłam do wody, a on próbował mi pomóc, albo polecieliśmy razem, nie wiem. Słyszałam nawet wersję, że celowo go wepchnęłam. W każdym razie, zanim jego rodzice zauważyli, że zniknęliśmy, było już za późno. — Odetchnęłam głęboko. Humoru zdecydowanie jej tym nie poprawiłam. — Więc kto według ciebie ponosi tutaj odpowiedzialność? Ja, bo chciałam jechać? Bo wyszłam z domu bez zgody? Bo byłam nieostrożna? Jej rodzice, bo nas nie upilnowali, bo w ogóle zaplanowali taką wycieczkę? Julia, bo nie poszła z nami, bo nie powiedziała wcześniej nikomu, że nas nie ma? Moja mama, bo pozwoliła mi jechać?
Na chwilę zapanowała cisza. Patrzyła na mnie załzawionymi oczami, z których nie potrafiłam wyczytać jej emocji.
— A ty? Obwiniasz się o to?
— Nie. Ja tego nawet nie pamiętam. Woda go zabiła, nie ja, choć całe życie wmawiali mi inaczej.
— Przecież byłaś dzieckiem!
— Było minęło. — Wzruszyłam ramionami. — Łatwiej jest się pogodzić z tragedią, gdy można na kogoś zrzucić winę. Zamiast na rozpaczy, skupiasz się na złości do tej osoby.
— Jeśli naprawdę w to wierzyli, jakim cudem pozwolili ci zadawać się z Julią?
Zaśmiałam się gorzko.
— No właśnie nie pozwalali, ale byłam jej jak siostra, a Julia ból wyładowywała na nich, nie na mnie. Lubiła robić im na złość. Gdy podrosła, celowo spędzała ze mną jak najwięcej czasu. Zmierzam do tego, że nie ty zabiłaś Shane'a, tylko trucizna.
Spuściła wzrok na dłoń, w której mięła nerwowo chusteczkę.
— Nie sama trucizna, a ten, kto go nią otruł.
— Masz jakieś podejrzenia? — Przysunęłam się, siadając po turecku.
— Nie — ucięła. — Proszę, zmieńmy temat. — Przetarła twarz dłońmi. Tusz rozmazał jej się na policzek. — Jak było u Collina? Przepraszam, że nie zadzwoniłam, żeby sprawdzić, co u ciebie, ale chwilę później... dostaliśmy telefon ze szpitala z milionem pytań.
— Spoko, przeżyłam. Właściwie chciałam z tobą porozmawiać o czymś innym — odezwałam się półgębkiem. — To może nie jest najlepszy moment, ale... Wiem, że Chase nie gra w zespole — wydusiłam, obserwując ją uważnie.
— Boże — wzniosła oczy ku sufitowi i odchyliła głowę w tył, uderzając w oparcie łóżka — ty masz obsesję na jego punkcie.
Ręce mi opadły.
— To nie... — zaczęłam zdenerwowana. Wzięłam głęboki wdech. — Myśl sobie, co chcesz, ale nie wyjdę z tego pokoju, dopóki mi nie powiesz, co on tak naprawdę robi z Jamiem i Flynnem.
Ściągnęła brwi.
— Czemu to cię tak interesuje?
— Kurczę, no nie wiem, może dlatego, że odwaliliście całą szopkę ze studiem, instrumentami i okłamujecie mnie od samego początku? Wiesz, jak nienawidzę zatajania prawdy. Dobrze wiesz, co Julia zrobiła i że nadal mam jej to za złe.
— Destiny, to nie jest twój interes. To cię w ogóle nie dotyczy — powiedziała lodowatym tonem.
— Zaczynam w to wątpić. Zadaliście sobie tyle trudu, żebym kupiła tę bajeczkę, a nie pomyśleliście o tym, żeby wtajemniczyć twoich znajomych.
— Cokolwiek chcesz wiedzieć o Chasie – nieważne czy chodzi ci o jego zespół, czy ulubiony kolor — idź i sama go zapytaj. Ja się w to nie mieszam.
— Jasne, bo taka z niego otwarta księga! — zirytowałam się. — Bree, ja nie polecę z krzykiem do koordynatorki, że robicie coś nielegalnego. Wierz mi, mam tak skrzywiony kręgosłup moralny, że nic mnie nie zdziwi. Dołączyłam do waszej rodziny na rok. Nawet jeśli jest seryjnym mordercą, pomogę wam zakopać ciała.
Kręcąc głową, niemal bezgłośnie wypowiedziała coś, co brzmiało jak jakaś łacińska modlitwa, choć równie dobrze mogła to być wiązanka przekleństw. Nagle zerwała się na nogi i wstała z łóżka.
— Jeśli ty nie chcesz wyjść z pokoju, to ja to zrobię — zadeklarowała.
— Dobra, zacznę rzucać hasłami i jeżeli trafię, to po prostu przytaknij.
— Destiny...
— Okultyzm. Są w jakiejś sekcie. To by wyjaśniało jego tatuaż — zgadywałam, czując się jak w teleturnieju. — Pierwszego dnia byli w trójkę w Los Angeles i teraz myślę, że mogła to być jakaś inicjacja. Chase miał rozciętą dłoń. Bractwo krwi? Illuminati? W studiu składają ofiary ze zwierząt, dlatego je później muszą dezynfekować?
Przyłożyła dłoń do twarzy, mówiąc:
— Naoglądałaś się zbyt wielu filmów.
— Bree, jeśli mi nie powiesz, to oszaleję. Wczoraj byłam przekonana, że chciał mnie zabić. Moja wyobraźnia za bardzo pracuje, gdy ktoś da jej pole do popisu.
— Daj znać, kiedy mam cię zapiąć w kaftan bezpieczeństwa — bąknęła, wychodząc.
Byłam zbyt sfrustrowana, żeby zasnąć. W ciemności przełamanej tylko wpadającym przez balkon światłem księżyca znów widziałam białe i niebieskozielone smugi. Gdy przeczytałam w Internecie, że efekt ten może utrzymywać się nawet pół roku po zażyciu benzydaminy, zapragnęłam cofnąć się w czasie i dać swojej przeszłej wersji do zrozumienia, że jeśli coś wydaje się złym pomysłem, to prawdopodobnie nim jest. Subtelnie, ale cegłą, tak dla pewności.
Czułam, że to już tylko kwestia czasu, zanim odkryję, co robi Chase. Nawet jeśli sam był zbyt sprytny, żeby się wygadać i kurczowo trzymał się swojej wersji, niedługo miałam chodzić do szkoły z Flynnem. Z nim powinno być łatwiej. Poza tym chyba nie tylko mnie będzie interesowało, dlaczego zadaje się z Jamiem i moim host bratem, skoro Collin odebrał to z takim zaskoczeniem.
Wciąż nie potrafiłam zasnąć. Już nawet nie przez natłok myśli czy zażyty nieco ponad dobę wcześniej psychodelik, a dochodzący z dołu zgrzyt przesuwających się mebli. To ich dom i ze względu na brak sąsiadów może i mogli pozwolić sobie na nieco większy hałas po północy, ale czy remontu nie powinno robić się za dnia?
Zbiegłam na dół, chcąc zobaczyć, co się dzieje.
Obejrzałam kuchnię i salon, omijając tylko sypialnię Dayenne. Nic. Cisza i ciemność. Nikogo nie było na dole. Nikt niczego nie przesuwał.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro