Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 8

Na początku wszystko wydawało się być w porządku — obudziło mnie rażące słońce odbijające się w basenie. Przeciągnęłam się rozkosznie, gdyż, o dziwo, tym razem mojej pobudce nie towarzyszyły myśli samobójcze, wręcz przeciwnie: byłam wyspana i wypoczęta jak nigdy.

Zanim zdążyłam się zastanowić nad tym dziwnym zjawiskiem, dotarło do mnie, że nie leżałam w swoim pokoju. Ani tym w Warszawie, ani tym w Lafayette.

Przykryta cienkim, miękkim kocem, siedziałam na kanapie w salonie Evansów. Zmrużyłam oczy, oślepiona światłem dochodzącym zza szklanych drzwi. Wróciłam myślami do wczorajszego wieczoru, żeby się dowiedzieć, dlaczego, u diabła, nie poszłam do siebie.

— Któż to zmartwychwstał — rozproszył mnie Jamie, pojawiając się z uśmiechem u progu wyjścia na taras. — Po Polce spodziewałbym się mocniejszej głowy, wiesz, wódka, spirytus, na zdrowie, a tu jedno piwo i zgon? Jestem zawiedziony.

Nie pamiętałam momentu, w którym się położyłam. Kompletnie zamroczona musiałam naprawdę wytężyć umysł, żeby złożyć do kupy wczorajsze wydarzenia — zupełnie jak po zakrapianej imprezie, z tą różnicą, że nawet w najmniejszym stopniu nie dręczył mnie kac.

— Piwo? Co się stało? Dlaczego nie spałam w swoim pokoju?

Nagle przypomniałam sobie to okropne uczucie nieokiełznanej senności. Zerwałam się z kanapy i, nie czekając na odpowiedź, pobiegłam do kuchni, skąd dochodziły odgłosy host rodzeństwa.

— Zemdlałam! — krzyknęłam na wejściu zaaferowana. Zastałam tam tylko Chase'a. Bree prawdopodobnie znów poszła biegać, bo rozpoczęła już przygotowania do zbliżającego się sezonu. Amerykanie przerażająco poważnie traktują sport.

— No — przytaknął bez emocji, nie odrywając się od swojego tostu francuskiego. — Poleciałaś jak długa.

— Jak mnie ocuciłeś?

Spojrzał w moją stronę z powagą.

— Jamie ci nie mówił?

Odwróciłam się do jego kumpla, który przyszedł za mną. Nie przypominałam sobie, żeby wczoraj nas odwiedził, więc ciekawe, kiedy doszedł. Zegar na zmywarce wskazywał kilka minut po południu.

Chyba pobiłam swój własny rekord. Spałam dobre kilkanaście godzin i zdecydowanie powinnam to robić częściej. Co prawda byłoby mi łatwiej, gdyby nie strefy czasowe, które umożliwiały kontakt z rodzicami i przyjaciółmi z Polski wyłącznie o takich porach, kiedy to wszystkie grzeczne dziewczynki już dawno śpią albo przed chwilą wstały.

— Dziesięciominutową RKO. — Musiałam mieć terror wypisany na twarzy, bo zaraz zwrócił się dokuczliwie do Chase'a: — Widzisz? Wolałaby umrzeć.

— To raczej mina w stylu „żałuję, że tego nie pamiętam" — wybrnął zaczepnie. — Wyluzuj, otworzyłem tylko okno.

Niespecjalnie mnie tym pocieszył. Nigdy wcześniej nie zemdlałam i nie miałam pojęcia, co to — w połączeniu z przeszywającym bólem głowy oraz krwawieniem z nosa — mogło oznaczać. Chciałam wpisać objawy w Google, ale dobrze wiedziałam, że diagnoza byłaby jednoznaczna: nowotwór. Według Google to był rak, nawet gdy chodziło o katar.

— Musiałeś mieć niezły ubaw.

— Ubaw? — Zmarszczył czoło. — Jasne, zawsze mam radochę, kiedy ktoś, za kogo odpowiadam, traci przytomność. Co jest zabawnego w omdlewaniu?

— No, stoisz, a potem ni z tego, ni z owego — łup!, jakby ci się reset wcisnął. Nieważne — dodałam, widząc jego wzrastające niedowierzanie. — Zaniosłeś mnie na sofę? — spytałam nagle, prawdopodobnie nieco zbyt oskarżycielskim tonem.

— Ech, poddaję się. Następnym razem zostawię cię na podłodze.

Po takim upadku na twarde, kuchenne kafelki chyba jednak coś powinno mnie boleć, a poza tym, że miałam gardło wyschnięte na wiór, czułam się jak nowonarodzona.

— Zbieracie zapasy na apokalipsę zombie? — Skinęłam głową ku stosowi nierozpakowanych toreb na stole. Pod nim poustawiane były zgrzewki alkoholi i słodkich napoi gazowanych, które i tak nie zaspokoiłyby mojego pragnienia, więc skierowałam się ku lodówce po butelkę wody. Kiedy ją pochwyciłam, odessałam się dopiero po opróżnieniu całości.

— Trafne określenie na to, co się będzie działo dzień po imprezie.

— Ty, patrz, jeszcze ma kaca! — zaśmiał się Jamie.

— Dziwne. — Usiadłam na krześle. — Zawsze myślałam, że mdlenie bardziej przypomina takie „odlatywanie", niż padanie ze zmęczenia.

Nie miałam jednak porównania.

Myliłam się co do Bree i jej treningu. Siedząc w swoim pokoju, najwyraźniej usłyszała, że wstałam i postanowiła się przywitać.

— Hej, Bee! — zawołał wesoło Jamie, kiedy jeszcze schodziła po schodach.

— Nazywasz ją „Bee"*? A jaką ksywkę nadałeś Chase'owi? — przypomniałam sobie o jego dziwnym zwyczaju.

— Gbur. — Wyszczerzył zęby.

— Wreszcie coś, co do ciebie pasuje! — zwróciłam się do host brata z błazeńską miną. Odpowiedział mi markotnym spojrzeniem.

Jamie podszedł do niej, ale ona zwinnie wyminęła go, schylając się pod jego wyciągniętym ramieniem. Nie wiedziałam, czy się o coś pokłócili, czy miało to coś wspólnego z delikatną sugestią Chase'a, jakoby gościowi nagminnie zdarzały się skoki w bok. Raz pospałam dłużej i już czułam się, jakbym przegapiła tydzień z życia.

— Wstałaś w końcu! — przywitała mnie Bree, całkowicie go ignorując. Rozpromieniła się na moment, jednak zaraz przybrała zatroskany wyraz twarzy. — Spałaś dłużej niż ja w ciągu ostatnich trzech nocy. Nic ci nie jest? Ból głowy, krew z nosa, a teraz jeszcze to... Kiedy mama wróci, weźmie cię do lekarza. Bez gadania!

Pewnie powinnam się z nią zgodzić, ale przywykłam do bagatelizowania symptomów i odkładania wizyt lekarskich, ponieważ zwykle samo mi wszystko przechodziło. Do wtorkowego powrotu Dayenne powinnam być zdrowa jak ryba. Nawet nie chciałam dopuszczać do siebie myśli, że mogłam zachorować na coś poważnego akurat w czasie wymiany.

Chłopcy wymigali się od gotowania pod pretekstem chęci znalezienia jakiegoś podgrzewacza, rozstawienia głośników i przygotowania imprezy od technicznej strony, zostawiając nas w kuchni z toną surowego jedzenia. Jakież to wygodne.

Nie potrafiłam przyrządzać posiłków, ponieważ ostatecznie zawsze więcej podjadłam niż ugotowałam. Bree wiedziała też, że jedyne kuchenne eksperymenty, jakie przeprowadzałam, dotyczyły wkładania różnych dziwnych rzeczy do mikrofalówki, toteż moim najodpowiedzialniejszym zadaniem było wypakowywanie chipsów, nachosów, krojenie ciast i uzupełnianie misek przekąskami. W końcu nie wytrzymała i trzasnęła mnie w łapę, gdy mimo obiecywania, że to już „ostatni!", kolejny raz po nie sięgnęłam, przy okazji krusząc dookoła.

Kiedy sama skończyła z marynatą, wrzuciła do niej pokrojoną w kostki pierś kurczaka i pozwoliła jej się dusić, postanowiła urozmaicić nam czas zawiązaniem mi oczu szmatką i częstowaniem wybranymi produktami. Moim zadaniem miało być odgadnięcie, co to takiego. Początkowo wahałam się ze względu na bardzo, bardzo nieprzyjemne doświadczenia związane z tąż grą i choć nie podejrzewałabym Bree o żadne niecne zagrywki, moje kubki smakowe wycierpiały tutaj już wystarczająco. Szczególnie po wczorajszym piwie, którym, tak czy siak, miałam się opijać za kilka godzin.

Zgodziłam się, raz kozie śmierć.

Pożałowałam tego już po pierwszej rundzie. Dała mi do skosztowania coś tak słonego, co smakowało jak skondensowane przyprawy do grilla, a jednocześnie czuć w tym było posmak goryczy, więc obstawiłabym przypaloną kostkę rosołową przerobioną na dżem.

— Co to miało być, na Boga?! — Ściągnęłam szmatkę z oczu i rzuciłam się w kierunku wody.

— Marmite — odpowiedziała ze śmiechem.

— Czyli?

— Wyciąg z drożdży, zwykle smaruje się nim tosty. — Pokazała mi słoik ciemnobrązowej pasty, utwierdzając mnie w przekonaniu, że to tak naprawdę spalone resztki czegoś zbyt mocno przyprawionego. — Angielski przysmak, Jamie go uwielbia.

— Skoro o nim mowa — podjęłam temat, odzyskawszy czucie w języku — co jest między wami?

Odwróciła się, zdjęła pokrywkę z patelni, zatapiając pomieszczenie w aromatycznej parze intensywnych zapachów i pomieszała mięso.

— Już nic — ucięła osowiale. Miałam przeczucie, że jego obecność na jej imprezie nie skończy się dobrze. Nikt nie powinien w dniu urodzin — szczególnie osiemnastych — użerać się ze swoim... eks?

— Wiesz, kiedyś chciałam mieć starszego brata, żeby przedstawiał mnie fajnym kolegom, ale odkąd zyskałam tymczasowego, zaczynam myśleć, że to gra niewarta świeczki.

— Słusznie. Koleżanki zawsze mówią, jak to mi zazdroszczą, nie zastanawiając się na przykład nad tym, czy Chase nie zamknął mnie w klatce na szopa, gdy miałam pięć lat.

Parsknęłam śmiechem, wyobrażając sobie tę sytuację. Ani przez chwilę nie wątpiłam w to, że naprawdę miała miejsce. Bree przyjrzała mi się badawczo.

— Nie piecze cię nic po Marmicie? — mruknęła po chwili.

Pokręciłam przecząco głową.

— A co, jest pikantny? Mówiłam, że wasze jedzenie prędzej czy później zabije moje kubki smakowe!

Wzruszyła przepraszająco ramionami.

— Zgadnij, jaką włożę sukienkę — zagaiła, wracając do gotowania.

— Niebieską — odpowiedziałam beznamiętnie, wiedząc, że będzie czekać na moją odpowiedź. Nienawidziłam zgadywanek. Właściwie przed przylotem do USA nawet nie miałam pojęcia, że ich nienawidzę, bo dopiero tutaj mnie nimi zasypywali.

— Skąd wiesz?

— Bo jesteś blondynką? Bo pasuje ci do oczu? Bo, sądząc po wyglądzie sypialni, to twój ulubiony kolor?

Nie oczekiwałam imprezy z balonami, tortem i dwuśladowym prezentem na miarę tych z MTV, a może powinnam, skoro zamierzała się tak wystroić.

Pierwsi goście zjawili się w okolicach godziny dwudziestej. Przyjeżdżali grupami; niewielka polana przed domem zaczynała wyglądać jak parking Targetu w Czarny Piątek. Nie przypuszczałam, że zjedzie się cała okoliczna młodzież. Teraz miałam wrażenie, że tej imprezie bliżej będzie do Projektu X niż zwykłej domówki.

Na początku witałam ich razem z host siostrą. Szybko doszłam jednak do wniosku, że było to całkowicie bezsensowne — przede wszystkim nie miałam dobrej pamięci ani do imion, ani do twarzy, a poza tym podejrzewałam, że Bree sama niektórych kojarzyła zaledwie z widzenia. Ot, znajomi znajomych znajomych. Bardziej interesowało mnie to, ilu z nich przyjechało spoza Lafayette, a konkretnej — z Los Angeles. To tam zamierzałam szukać sobie przyjaciół, gdyż traciłam już nadzieję na wycieczki z host rodzeństwem.

Cały dzień strasznie chciało mi się pić, a jakoś tak nie wypadało chodzić między imprezowiczami z butelką wody niegazowanej. Chwyciłam typowy czerwony plastikowy kubek i napełniłam go piwem. Obiecałam sobie, że się do niego przemogę, ponieważ nie było mnie stać na droższy alkohol, a nie zamierzałam zostać abstynentką na kolejne dziesięć miesięcy.

— Mam nadzieję, że to oranżada.

Obróciłam się i zobaczyłam Chase'a. Aż uniosłam ręce w niedowierzaniu.

— Wczoraj kazałeś mi zerować piwo, a dzisiaj zamierzasz bawić się w opiekuna? — Zaczęłam pić, żeby zobaczyć, czy naprawdę będzie próbował mnie powstrzymać, ale sama przestałam po kilku łykach. Musiałam ze sobą walczyć, żeby się nie skrzywić. Zauważył to.

— Pod nieobecność mamy, ja jestem twoim opiekunem. Nie przesadź, bo nie zamierzam cię znowu zbierać z podłogi.

— Jeśli ktoś tu ma skłonność do przesady, to ty.

— Ja? — Uniósł brwi. — Jestem sportowcem, piję tyle, co nic. Zwłaszcza dziś. Ktoś musi pilnować, żebyście nie puścili chaty z dymem.

Prychnęłam lekceważąco. Widziałam już, jak wyglądało jego „nic".

— Mam podkład, który by ci to zakrył. — Zakręciłam palcem wokół swojego oka, mając na myśli jego limo. — To impreza urodzinowa, nie Halloween.

— Ciesz się — wycedził tak cicho, że ledwo go usłyszałam.

— Co?

— Prawdziwi mężczyźni nie noszą makijażu. A siniaki tylko dodają mi charakteru.

— Próbujesz przekonać siebie czy mnie? Poza tym, czy Jamie nie używa eyelinera?

— Powiedziałem: prawdziwi mężczyźni. Wydaje mu się, że jest gwiazdą rocka. Idę go poszukać, zanim wywinie jakiś numer.

Kakofonia wynikła z mieszanki dochodzących zewsząd donośnych rozmów, rżących śmiechów i popularnej radiowej muzyki oraz słowa Chase'a dały mi do myślenia. Może nie byli gwiazdami rocka, ale przecież mieli zespół, sprzęt, koncertowali nawet. Osiemnaste urodziny jego siostry, a on, zamiast wystąpić, porozstawiał nagłośnienie w domu i na balkonie i puścił jakieś wątpliwe hity? Zdążyłam już zapomnieć, że w ogóle grał. Nigdy nie widziałam go z gitarą w ręce, nie słyszałam, żeby coś nucił pod nosem czy komponował.

Chase spędzał jednak sporo czasu w studiu, które przecież było dźwiękoszczelne. Tam się tym wszystkim zajmował. Starałam się nie popadać w paranoję, ale nie potrafiłam też zignorować jego nazbyt prostych i nie do końca trzymających się kupy wyjaśnień. Bree wcale nie ułatwiała mi sprawy swoją nerwowością przy wspomnieniu o Julii, ostrzeganiem przed bratem i brakiem reakcji na strzelaninę. Nie ruszyła się wtedy z pokoju, a kiedy później ją o to zapytałam, powiedziała, że już do tego przywykła. Następnie upierała się, że tylko żartowała, ale znów zapaliła mi się czerwona lampka.

Czasem nienawidziłam tej cząstki mnie, która desperacko szukała wrażeń, byle spędzić mi sen z powiek. Przeszkadzała w trzeźwym osądzie, ponieważ nie wiedziałam już, kiedy to ona się odzywała, a kiedy naprawdę coś było na rzeczy; czy ich dziwne zachowanie wynikało z czystych różnic kulturowych, czy naprawdę miało jakieś odniesienie w rzeczywistości.

Ale co mogło być na rzeczy? Tysiące osób rocznie z całego świata wyjeżdża na tego typu wymiany. Gdyby chcieli mnie, sama nie wiem, sprzedać, zabić albo zamknąć i torturować w piwnicy, już by to zrobili. Nie pozwoliliby mi zapisać się do lokalnej szkoły, poznawać ich znajomych, utrzymywać kontaktu z rodzicami i przyjaciółmi z Polski.

Przez kuchnię, przedpokój i salon przewijał się ogrom ludzi, którzy, w większości, dopadali przekąsek, napełniali kubki i wychodzili na taras, gdzie znajdowała się największa atrakcja — basen. Teraz to już pewnie jacuzzi, skoro Chase szukał wcześniej podgrzewacza. Niektórzy paradowali bez koszulek lub w dość przewiewnych ubraniach narzuconych na stroje kąpielowe.

Przy ladzie na dłużej ostał się tylko Flynn. Prawie go nie rozpoznałam przez natapirowane włosy, zasłaniające mu połowę twarzy. Miał jeansy po kostki i białą koszulę, co zdecydowanie wyróżniało go na tle pozostałych. W rękach trzymał aparat przewieszony przez szyję, ale nie robił zdjęć. Uniósł znad niego wzrok, gdy zauważył, że się zbliżam i natychmiast przekręcił głowę. Miałam nadzieję uzyskać od niego kilka odpowiedzi.

— Przychodzę w pokoju! — Uniosłam dłonie w poddańczym geście. — Nie będę niczym rzucać. No, pod warunkiem, że odpowiesz mi na pytanie.

Odłożył aparat na blat, ale nie ucieszył się na mój widok.

— Żartuję — dodałam z najserdeczniejszym uśmiechem, na jaki było mnie stać, a on nawet na mnie nie spojrzał. — Jesteś fotografem? Żadnych moich zdjęć na Facebooku. Mam koordynatorkę w znajomych i nie sądzę, żeby uwierzyła, że piję soczek. — Potrząsnęłam kubkiem i pociągnęłam kilka łyków.

— Bez obaw, nie oznaczę cię. O to chciałaś spytać? Czy jestem fotografem?

— Nie, nie o to. — Zawsze patrzyłam rozmówcy w oczy i oczekiwałam tego samego. Kiedy ktoś uciekał wzrokiem, zakładałam, że albo był nieśmiały, albo nieszczery. Gdyby Flynnowi brakowało pewności siebie, nie ubrałby się w ten sposób na imprezę nad basenem, bo nie chciałby wyróżniać się do tego stopnia. Nie wydawał się też taki przy naszym pierwszym, dość niefortunnym spotkaniu. Z drugiej strony bez skrupułów mogłabym teraz przyjrzeć się jego ręce, gdyby nie fakt, że... no właśnie. Miał długi rękaw. Spod niego wystawał pokaźny, złoty zegarek, błyszczący jak naleśniki polane syropem klonowym. — Nie za gorąco ci?

— Czego się nie robi dla cosplayu — odparł obojętnie.

— Cosplayu? — zdziwiłam się. Kojarzyłam to ze złożonymi i kolorowymi strojami, a on wyglądał jak nastolatek z depresją w wytartych ubraniach i skradzionej biżuterii. — Niby za kogo się przebrałeś? — Podążyłam za jego wzrokiem, bo może po prostu coś ciekawszego ode mnie przykuwało jego uwagę. Zerknęłam przez ramię, ale zobaczyłam tylko Bree z Cassidy i jakąś inną dziewczyną, której nie znałam.

— L.

— El co?

— L z Death Note.

Nigdy o tym nie słyszałam. Nie uważałam też, żeby zwykła, nietematyczna impreza była dobrym miejscem na przebieranki, ale nie przyszłam tu krytykować. Nie potrafiłam jednak oprzeć się wrażeniu, że najzwyczajniej w świecie chciał mieć wymówkę do zakrycia ręki.

— Dlatego nosisz soczewki?

Obrócił głowę w moją stronę, najwyraźniej zaskoczony, że je zauważyłam.

— Nie. Jestem ślepy jak kret. — Uśmiechnął się w końcu i wziął łyk mineralnej. Tak się skrzywił, że najprawdopodobniej nie trzymał tam wody. — Ładna bransoletka.

To była jedyna biżuteria, jaką nosiłam. Złota z małymi, fioletowymi kamyczkami na niesamowicie sztampowym znaku nieskończoności, którą dostałam od Julii tuż przed jej niezapowiedzianym wyjazdem. Wyrzucałam ją do śmieci niezliczoną ilość razy, jednak zawsze prędzej czy później pojawiała się na moim biurku. Zasługa rodziców, którzy wiedzieli, że tak naprawdę nie chciałam się jej pozbyć. W przeciwnym razie „zgubiłabym" bransoletkę poza domem.

Po obejrzeniu trzeciej części Iron Mana zapragnęłam wrzucić ją do wody, tak jak Tony Stark zrobił to z reaktorem łukowym. Stałam już na Moście Siekierkowskim i rozmyślałam, przyglądając się Wiśle. Wtedy podjęłam decyzję o wzięciu udziału w wymianie. Zachowałam bransoletkę, żebym mogła dramatycznie rzucić nią w Julię w przypadku, gdybyśmy się spotkały na drugiej półkuli. Każda wymówka jest dobra.

— Dzięki. Czemu nie gracie? — przeszłam do sedna. — Publiczność jest pewnie większa niż na wszystkich waszych „koncertach" razem wziętych. Trudno mi uwierzyć, że Chase nie chce się popisać przed znajomymi. No i sprzęt macie na miejscu.

— Chase miał rację. Zadajesz duuużo pytań. — Zerknął na swój zegarek. — To urodziny Bree. Chciałabyś w dniu, w którym cała uwaga powinna być poświęcona tobie, stać w cieniu starszego brata?

— Więc to Bree nie chciała, żebyście grali?

— Tak.

— Ale... nie wydaje jej się, że goście bawiliby się lepiej przy muzyce na żywo niż tym dudnieniu?

Uniósł podejrzliwie jedną brew.

— Destiny, chcesz, żebym poprosił Chase'a, żeby ci coś zaśpiewał? — Uśmiechnął się głupkowato.

— Co? Nie! Nie pytam dlatego, że już nie mogę wytrzymać i muszę usłyszeć ten jego „zniewalający" głos, tylko...

Tylko wydaje mi się, że zespół to zwykła przykrywka. A skoro jesteś jej częścią, to nie powiem ci o moich podejrzeniach. Niestety nie przygotowałam sobie wymówki, bo nie spodziewałam się takiej reakcji.

— Zarumieniłaś się.

— Ja się nie rumienię. Nigdy. — Chwyciłam butelkę stojącą na blacie, z której przed chwilą pił i wzięłam łyk. Musiałam wiedzieć, że choć co do jednej rzeczy miałam rację, nawet tak błahej. Odstawiłam ją z triumfalną miną. To była wódka. — Nie jesteś fanem piwa, co?

— Jesteś pewna? Ostatnia szansa — droczył się.

— Chyba jednak skoczę po ten wazon.

Nie zaprotestował, gdy oddaliłam się z jego trunkiem. Opadłam na kanapę w salonie, obserwując gości bawiących się na tarasie. Obrzucali się... pianą. Wyrastała z basenu aż po brzegi. Chase wpadł do środka, warcząc „Jamie!", na co ja zakrztusiłam się wódką, gdyż wyglądał jak rozwścieczony pudel. Wychyliłam się, żeby obejrzeć przedstawienie — przez wejście można było dostrzec fragment kuchni, gdzie sprawca zamieszania rozmawiał z chłopakiem, który zaczął iść w moją stronę, przysłaniając mi widok.

Usiadł obok.

— Wyglądasz na znudzoną — zaczął. — Jestem Shane.

— Destiny. Myślałam, że będzie zabawniej. Co się stało?

— Jamie wlał do wody wszystko, co się pieni — brechtał się. — Hej, słyszałem, że lubisz się bać — rzucił nagle przyjacielskim tonem.

Spojrzałam na niego w oszołomieniu. Zacisnęłam zęby.

— Pieprzona gaduła — syknęłam, wstając z kanapy z zamiarem powiedzenia Chase'owi, co myślę o jego długim jęzorze. Nie chciałam, żeby ludzie o tym wiedzieli, bo albo sądzili, że się popisuję i zaczynali mnie testować, albo mieli zbyt wielkie oczekiwania.

Ściągnął mnie z powrotem na siedzenie.

— Pojęcia nie masz, czym jest prawdziwy strach. — Uniósł rękę. Trzymał małe, okrągłe zawiniątko.

Wpatrywałam się w nie przez chwilę, zanim do mnie dotarło, w czym rzecz. Prychnęłam śmiechem, kręcąc głową.

— Proszę, oświeć mnie. Smoki? Mordercze jednorożce?

— Rzecz w tym, że nie mogę ci powiedzieć, jak to działa. Siła sugestii jest zbyt... cóż, silna. Chcę sprawdzić, co widzą osoby, które kompletnie nie wiedzą, czego się spodziewać.

— I myślisz, że zgodzę się być twoim królikiem doświadczalnym?

— Co ty wyprawiasz?! — Usłyszeliśmy za nami. Wzdrygnęłam się z zaskoczenia.

Za sofą stał Chase, bo któż by inny. Mierzył Shane'a lodowatym wzrokiem.

— Co to jest? — fuknął na niego.

— Benzydamina — odpowiedział w końcu, trochę przestraszony.

Host brat otworzył usta, cofnął brodę. Już myślałam, że zdzieli go w głowę, ale zaczął się śmiać. Zdecydowanie nie był to jednak szczery śmiech.

— Odbiło ci? Po pół godziny miałaby pełne gacie, po kolejnej musiałbym ją wieźć na płukanie żołądka. Oddaj to — nakazał.

— Zaraz, moment! — włączyłam się. Nie miałam najmniejszego zamiaru niczego brać od obcych osób na mojej pierwszej amerykańskiej imprezie, ale tak mnie zirytował, że zapragnęłam zrobić mu na złość i udowodnić, że się myli. — Co ci do tego? Nagle próbujesz zgrywać starszego brata? Jesteśmy w podobnym wieku i na pewno nie będę się ciebie słuchać jak „opiekuna".

— Jestem pięć lat starszy od ciebie! — krzyknął zniecierpliwiony. — A na terenie USA pełnoletnia będziesz dopiero za trzy wiosny. Nie obchodzi mnie polskie prawo — dodał, jakby czytał mi w myślach.

— Właściwie to o dwa, bo faceci dorastają później. Nas akurat spokojnie nazwałabym rówieśnikami. — Uśmiechnęłam się ironicznie, patrząc na resztkę piany, jaka osiadła mu na ramieniu.

— Wiem, co próbujesz zrobić. Będziesz mnie obrażać, myśląc, że powiem „Winterhood, mam cię gdzieś, róbta co chceta". Otóż nie, bo to ja odpowiadam za...

Machnęłam na niego i tą samą ręką wyrwałam nowemu koledze coś, co wcześniej nazwał „benzydaminą". Pół godziny nie wytrzymam, tak? Szybkim ruchem wrzuciłam ją w gardło i sięgnęłam po kubek Shane'a, który, na szczęście, wypełniony był Colą. Swoją „wodą" wolałabym tego nie popijać.

*z ang. bee — pszczoła, pszczółka

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro