Rozdział 34
Pchnął mnie na ścianę z taką siłą, że odebrało mi dech. Coś spadło z niej i z łoskotem uderzyło o ziemię, ale żadne z nas nie zwróciło na to uwagi. Czułam na plecach orzeźwiający, twardy chłód, który ustąpił, jak tylko Chase odnalazł ustami moją szyję. Napawałam się jego dotykiem i sercem bijącym w szaleńczym tempie tuż pod moją dłonią.
Zdarłam z niego T-shirt zadowolona, że nie musiał się ode mnie odrywać. Zrobił to jednak.
— Co z ciebie za syrena — wyszeptał z obłędnym uśmiechem. Pojedyncze kosmyki włosów przysłoniły mu czoło i oczy, a policzki zajął rumieniec, jakby właśnie skończył trening.
— Zamknij się — jęknęłam cicho.
Pocałowałam go raz jeszcze. Zachłannie, nienasycenie, do utraty tchu. Odwzajemnił się w tak płomienny sposób, że chciałam krzyczeć. Wsadził dłonie pod moje ubranie i jeździł nimi po plecach, brzuchu i żebrach, po chwili unosząc je wyżej i gwałtownym ruchem ściągając ze mnie koszulkę.
Palce drżały mi tak bardzo, że miałam problem z odpięciem jego paska. Pomógł mi, objął je czule swoimi rękami, wskazując im następnie drogę do guzika. Spodnie zjechały na podłogę.
Dysząc ciężko, wyciągnął ramiona ku ścianie i zetknął się ze mną czołem. Przyjemnie niemiarowym, ciepłym oddechem sprawił, że dostałam dreszczy. Spojrzał mi w oczy z pożądaniem, od którego aż zlodowaciałam. Przełknęłam z trudem ślinę.
Niespodziewanie chwycił mnie w talii i napierając całym swoim ciałem, znów przycisnął do chłodnego podłoża nagimi już plecami. Pozbyliśmy się reszty zbędnego ubrania.
Obudziłam się wraz z brzękiem szklanki, która pękła na moim stoliku nocnym.
Nie doceniłam tej niezwykle krótkiej chwili tuż po przebudzeniu, kiedy człowiek wyrwany ze snu nie wie, co się wokół niego dzieje. Żałowałam, że nie mogła trwać wiecznie, jak tylko minęła i zaczęłam sobie przypominać wczorajszą noc. I senną marę.
Nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie.
To się nie działo naprawdę. To musiał być sen. Błagałam, żeby cały wczorajszy wieczór był tylko snem.
Przycisnęłam ręce do twarzy. Zrobiło mi się słabo, tak strasznie słabo, że prawie się przewróciłam, wyskakując z łóżka.
Niemal zleciałam ze schodów, gdy biegłam na dół, słysząc odgłosy dochodzące z kuchni.
— Gdzie jest Chase?! — fuknęłam na Bree smażącą jajecznicę z bekonem.
— Dzień dobry — mruknęła gniewnie, nie odwracając się od patelni. — To jest twoja pierwsza myśl po wstaniu?
— Źle się wyraziłam. Gdzie jest ta pieprzona blond kanalia, którą nazywasz bratem?
To ją zaintrygowało.
— Nie wiem, pojechał gdzieś. Pewnie po cukierki. Zechcesz mi powiedzieć, co wczoraj robiliście? Bo na pewno nie dekorowaliście domu. Chyba że dekorowaniem można nazwać rozwalanie pudeł po całym podwórku.
Odrzuciło mnie do tyłu na kolejne wspomnienia, które nachalnie torowały sobie drogę do mojej świadomości. Obrazy wręcz wpychały mi się przed oczy. Przytknęłam do nich dłonie z nieposkromioną chęcią wydłubania ich, a potem usiadłam i uderzyłam czołem w stół. Kilka razy, mając nadzieję, że ból choć w minimalnym stopniu odwróci moją uwagę. Bezskutecznie.
— Prawie uprawialiśmy seks — powiedziałam wprost. Było to trochę na wyrost, ale chciałam ją przestraszyć i poniekąd ukarać za to, że mnie z nim zostawiła.
Nie uwierzyła mi, parsknęła krótko. Zaniepokoiła się, dopiero kiedy przez dłuższy czas patrzyłam na nią ze śmiertelnie poważną miną.
— Jasna cholera, Destiny! — wrzasnęła, odkładając z trzaskiem patelnię na palnik. — Zwariowałaś?!
— Rzecz w tym, że tak!
— Co to znaczy „prawie"?! Nie, na Boga, nie mów mi. Nie chcę wiedzieć. Boże. — Wzdrygnęła się, jakby przeszedł ją dreszcz z obrzydzenia. — No jak zwierzęta, zostawić was nie można! Czy ty nie masz za grosz samokontroli?
Chciałam się oburzyć, że to nie jemu zarzuciła jej brak, ale wczoraj rzeczywiście akurat ja nie panowałam nad sobą. Chase wiedział aż za dobrze, co robił. W jakiś niestworzony sposób stał za tym wszystkim i musiałam się dowiedzieć, jakim cudem oraz po jaką cholerę, choć jego motywy średnio mnie interesowały. Na chwilę obecną pragnęłam mu zwyczajnie przyłożyć.
— Zostawił mnie na werandzie i uciekł do piwnicy. I ma szczęście, że to zrobił.
Nawet nie chciałam myśleć, co by się stało, gdyby się tam nie zamknął. Dostałam zawrotów głowy ze wstydu przez swoje wczorajsze zachowanie, wyobrażenia, pragnienia. Przypomniałam sobie jego dotyk na gołej skórze i ciepły oddech na szyi. Zrobiło mi się niedobrze i zebrało na wymioty. Nigdy nie miałam tak wielkiego kaca moralnego.
Teraz Bree zawyła ze śmiechu.
— Musiał się przed tobą chować w studiu? Co cię opętało?
— Właśnie to próbuję ci powiedzieć! Byłam opętana! — Myślałam, że wreszcie załapie, ale ledwo powstrzymywała kolejną salwę rechotu. — Dosłownie. Nie wiem, co ze mną zrobił, ale...
— Wiem, czego nie zrobił — powiedziała pod nosem.
— Bree, to nie jest śmieszne! Możesz wrócić do krzywienia się z odrazy i mnie posłuchać? Wszystko zaczęło się od tej jego cholernej piosenki. Mówisz, że fałszował, ale ja tak tego nie odebrałam. W jakiś sposób obrócił moją broń przeciwko mnie.
— Przecież twój śpiew niby nie działa — zwróciła mi uwagę.
— Może właśnie zadziałał i odbił się rykoszetem? — kombinowałam. — Albo Chase zrobił coś z moją łuską.
— Chcesz wiedzieć, co myślę? — Spojrzała znacząco w kierunku lady, na której stała butelka z wciąż pełną literatką. Tę rozbitą na podłodze musiała wcześniej posprzątać. — Popiliście sobie. Jestem pewna, że nie takie rzeczy robiłaś po alkoholu. Przyznaj się po prostu, że chciałaś przelecieć łowcę.
Grzmotnęłam pięścią w stół.
— Nie chciałam żadnej z tych rzeczy! — wybuchłam. — Nie byłam świadoma tego, co robię, a on doskonale o tym wiedział! Prowokował mnie. Próbował zaciągnąć do basenu.
Wciąż nie wyglądała na przekonaną.
— Skoro wie, że jesteś syreną, za nic w świecie nie zachęcałby cię do wejścia do wody. Nawet łowca nie poradziłby sobie z M'innamorai w swoim żywiole.
Uniosłam głowę.
— Z czym w swoim żywiole?
Bree odwróciła się szybko, przypominając sobie nagle o przypalonej już jajecznicy.
— Tak czarownica nazwała Przeistoczonych z układem krwi Rh+ — wyjaśniła po chwili.
W wyniku ostatnich zdarzeń całkowicie zapomniałam o jej wizycie u wiedźmy. Wyleciało mi to z głowy. Wstałam z krzesła.
— I co? Czego się dowiedziałaś? Odmieniła cię? — wypytywałam.
Zawiesiła głowę, patrząc z niesmakiem na swój talerz.
— Musimy się wymknąć z dzisiejszej imprezy w Los Angeles. — Zaczęła dłubać widelcem w jedzeniu. — Chce rozmawiać z nami obiema.
— Dlaczego?
Pytanie mogło być głupie, ale chciałam pociągnąć temat z nadzieją, że choć odrobinę oderwie mnie od wydarzeń z zeszłej nocy. Pragnęłam przestać się nimi zadręczać, zapomnieć o nich; byłabym w stanie błagać pierwszą lepszą czarownicę na klęczkach, żeby wymazała mi pamięć.
— A bo ja wiem? — Wzruszyła ramionami. — Nie władam magią. Może musi poszukać punktów wspólnych, żeby dojść do przyczyny przemiany, bo dopiero to pozwoli jej odwrócić proces. Ale powiedziała, że to zrobi.
Coś nie grało. Bree musiała wiedzieć na temat Przeistoczonych z Rh+ więcej, niż twierdziła, skoro dopiero co z taką pewnością mówiła o ich sile w świetle żywiołu. Doszłam też do wniosku, że czarownica z pewnością jej wszystko na ten temat wyjaśniła. W końcu Bree była poza domem dobrych parę godzin.
Gdyby została na miejscu lub po prostu wróciła wcześniej, nie doszłoby do tego naszego „dekorowania". Nic nie mogłam poradzić, że miałam jej to za złe.
— Skoro nadała już nazwę takim, jak my, to chyba wie coś na ich temat? Nie zapytałaś o szczegóły?
Odłożyła głośno widelec i westchnęła zniecierpliwiona, jakbym zadawała nad wyraz idiotyczne pytania.
— Mam szczęście, że w ogóle poświęciła mi chwilę. Czarownice nie są... — szukała odpowiednich słów. — Och, jak ci to wyjaśnić, żebyś zrozumiała. Nie chciałabyś mieć z taką na pieńku. Trzeba przy nich uważać na słowa. Niepytana milczysz, jasne?
— Jak słońce.
Chase wrócił do domu późnym popołudniem. Na jego widok zrobiłam to, co powinnam była zrobić już wczoraj: wymierzyłam mu cios w policzek z otwartej dłoni. Przyjął go, nawet nie próbował się bronić, czym tylko wzmógł moją agresję. Wcale nie poczułam się lepiej. Nawet kiedy z trudem złapał równowagę, daleko mi było do satysfakcji. Wciąż nie mogłam wyzbyć się palącego zażenowania samą sobą.
— A to niby za co? — obruszył się delikatnie, bo przecież dobrze wiedział.
— Za całokształt, idioto! — odparowałam. Nie chciałam na niego patrzeć, nie chciałam przebywać w zasięgu jego wzroku, ale wytrzymałam spojrzenie, starając się wyglądać groźnie. Nachyliłam się, ale nie za blisko, żeby nie przywoływać kolejnych wspomnień i syknęłam ściszonym głosem: — Dowiem się, co mi zrobiłeś.
— Przecież nawet cię nie dotknąłem! No, chyba że to właśnie z tego powodu się wściekasz. — Wyszczerzył zęby.
Zamachnęłam się ponownie, ale Bree chwyciła mnie mocno i odciągnęła od niego, mimo że próbowałam się wyrwać.
— Puść mnie! Tak mu przywalę, że nie będzie potrzebował przebrania na Halloween!
— Destiny. — Westchnęła, zwalniając uścisk dopiero w salonie przy tarasowych drzwiach. Z nerwów nie czułam siły, jaką w to włożyła, ale zapewne mogłabym się spodziewać siniaków, gdyby nie samoregeneracja. — Nie przesadzasz trochę? Przecież nic się nie stało...
— Nic się nie stało?! Nie wiesz, co się stało! Nie było cię tam! Wstyd mi za to, co robiłam, mimo że to ja tu jestem ofiarą. Czuję się wykorzystana i brudna, a nawet nie mogę się wykąpać.
— Zamiast w kółko o tym myśleć, powinnaś się cieszyć, że zamknął się w studiu.
Wzięłam naprawdę głęboki wdech.
— Masz rację — stwierdziłam z udawanym spokojem, kładąc jej dłoń na ramieniu. Widziałam ulgę zalewającą jej twarz, która zniknęła tak szybko, jak się pojawiła, kiedy dodałam: — Skoczę jeszcze do kiosku po kwiaty z dopiskiem „Dziękuję, że mnie nie zgwałciłeś" — wycedziłam przez zęby, a ona skrzywiła się na to słowo. — Nie wierzysz mi. Nie wierzysz, że byłam pod wpływem uroku.
— Przepraszam, po prostu nie jesteś osobą, której z trudem przychodzi powiedzenie komuś „nie". — Wzruszyła obojętnie ramionami. — Jakoś nie umiem sobie wyobrazić, żebyś komukolwiek pozwoliła na zrobienie czegoś, czego sama byś nie chciała.
Zamurowało mnie. Tym bardziej powinna uwierzyć, że w grę wchodziło coś w stylu zaklęcia — jako ktoś od dziecka wtajemniczony w świat Przeistoczonych, jako siostra przebiegłego łowcy i przede wszystkim jako dziewczyna. Powinna zrozumieć, a zachowywała się tak, jakby celowo chciała mnie zdenerwować, sugerując, że alkohol wydobył na światło dzienne jakieś moje ukryte pragnienia. Udało się jej.
— Powiedz jeszcze, że to moja wina. No dalej, Bree! — Pchnęłam ją nieznacznie. — Spróbuj!
Przełknęła ślinę i po chwili wahania rzuciła:
— Wiedziałam, że to się prędzej czy później stanie już w momencie, gdy powiedziałam ci, że jest łowcą. Nie udawaj, że ty nie.
Moja wściekłość osiągnęła apogeum. Już myślałam, że lada chwila wymknie się spod kontroli i zrobię coś, czego może później pożałuję, ale nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wszystko zaczęło ze mnie spływać. Powoli, miarowo, jakby ktoś delikatnie uchylił kurek, upuszczając negatywne emocje i zastępując je elektryzującą falą spokoju. Aż spojrzałam na swoje ręce, bo wyraźnie czułam coś w stylu pola energii, które łagodnie ciągnęło moją skórę ku tarasowi.
Kątem oka dostrzegłam zlęknione odbicie Bree w szklanych drzwiach.
Światło nas od nich odbijało, więc musiałam zbliżyć głowę, żeby dostrzec, co działo się na podwórku. Szybko je uchyliłam, niedowierzając temu, co widziałam.
Woda w basenie bulgotała, syczała i kipiała parą niczym wulkan z wrzącą lawą. Nic nie mogłam na to poradzić, że przed oczami stanęła mi wczorajsza scena z dodatkowym udziałem mgły oraz dymu.
— Ty to robisz? — zapytała słabo host siostra.
Uniosłam lekko kąciki ust.
— Tak. — Rozprostowałam palce i zacisnęłam je. Czułam się przyciągana jak magnes, jakbym była zasysana przez jakieś powietrze. Nie było to przerażające uczucie, wręcz przeciwnie — to ono uwalniało mnie od gniewu i przenosiło go, zmieniało w energię podgrzewającą wodę. Już wielokrotnie zdarzało mi się doprowadzać przeróżne ciecze do wrzenia, ale po raz pierwszy wydało się to takie namacalne, pierwszy raz miałam nad tym choć zalążek kontroli.
Woda wyparowała w zastraszającym tempie. Zmieniłam jej stan skupienia, choć jedyne, co przychodziło mi do głowy, to to, że ją spaliłam, jakkolwiek irracjonalnie by to nie brzmiało. Dawno nie ogarnął mnie tak błogi spokój. No, nie licząc wczorajszego dnia, gdy słyszałam pieśń Chase'a, ale wolałam do tego nie wracać, żeby ponownie nie psuć sobie krwi.
Bree trzymała się na dystans. Chyba naprawdę wstrząsnęło nią to, czego była świadkiem. Niezmiernie ucieszyłam się z tego powodu — przynajmniej raz to ja panowałam nad sytuacją, w której ona nie mogła się odnaleźć, a nie odwrotnie.
Host siostra zabrała ze strychu kostiumy z poprzednich lat i rzuciła je wszystkie na moje łóżko. W pudle przyniosła też wszelkiego rodzaju maski, peruki, rękawiczki, biżuterię i inne akcesoria. Byłam wyższa od Bree, toteż większość strojów musiałam odrzucić już na starcie, bo ledwo sięgały mi do kostek.
— Po co nam w ogóle jakieś przebrania? Polejmy się po prostu wodą — zaproponowałam. — Wygrałybyśmy każdy konkurs.
Spojrzała na mnie karcąco spode łba.
Pochwyciwszy perukę tak intensywnie czerwoną, że niemal raziła w oczy, przyszedł mi do głowy pewien pomysł.
Zdecydowaną większość mojej szafy stanowiły czarne T-shirty z napisami, ale miałam kilka bluz i bokserek w weselszych barwach. Granaty, ciemne zielenie, fiolety, nic zbyt szalonego. Wyciągnęłam jedną w tym ostatnim kolorze.
— Pożycz mi swoje legginsy z nadrukowanymi świecącymi łuskami — poprosiłam. Widziałam ją w nich tylko raz i to jeszcze w czasie wakacji, ale i tak śmiałam się, że były zaczarowane i zgotowały jej taki los.
Dodała dwa do dwóch.
— Chyba oszalałaś.
Ostatecznie przebrałam się za Kobietę-Kota, ponieważ klub, do którego jechaliśmy i tak wymagał od gości masek. Kombinezon był mocno przylegający do ciała, ale zabudowany. Miałam nadzieję, że nie będę musiała zbyt często chodzić do łazienki, chociaż patrząc na to, ile pochłaniałam wody...
— Po co ci aż tyle przebrań? — spytałam, pomagając jej z zanoszeniem wszystkiego z powrotem. Byłam świadoma tendencji Amerykanów do nabywania znacznie większej ilości dóbr, niż w rzeczywistości potrzebowali, ale wychodziło na to, że Bree co roku kupowała po kilka kostiumów. Można by z tego otworzyć mini sklep czy wypożyczalnię.
— Część jest na Homecoming.
Homecoming był tygodniem, w którego czasie każdy dzień miał przypisany osobny temat — barwy szkoły, lata siedemdziesiąte, bajki Disneya, neony, superbohaterowie i masa innych, w zależności od tego, co akurat przyszło dyrekcji do głowy — do którego trzeba dopasować swój strój. Obowiązywało to nie tylko uczniów, ale i kadrę nauczycielską, a całość kończyła się balem jesiennym, meczem lub tym podobnym wydarzeniem. Zwykle jednak miało to miejsce na przełomie września i października, a nie przypominałam sobie, żebym brała w tym udział. Chyba, że gdy natknęłam się na dziewczyny w piżamach, miały je na sobie właśnie ze względu na tematykę tamtego dnia.
— Szkoła nie organizowała go w tym roku?
— Organizowała w połowie września, kiedy to byłaś przykuta do łóżka na dwa tygodnie.
Świetnie. Ominęło mnie dosłownie wszystko.
— Aaa, to dlatego chodziłaś po domu w stroju pielęgniarki? — przypomniałam sobie. — Myślałam, że bawiliście się z Jamiem w jakieś przebieranki.
Wywróciła oczami, upychając ostatnie pudło w kąt. Kurz uniósł się w i tak już stęchłe, wilgotne powietrze, a stare deski zaskrzypiały, znów przenosząc mnie myślami do wczorajszego wieczoru. Zacisnęłam pięści. Emocjonalnie było ze mną lepiej po wyparowaniu basenu, złość chwilowo mi przeszła, ale nie zapomniałam, co wcześniej powiedziała i że tak właściwie trzymała stronę Chase'a. Czułam obecność wody w rurach schowanych w drewnianych ścianach, czułam, jak krew przepływała w żyłach host siostry. Czułam coś na kształt delikatnych wibracji, miałam świadomość jej przepływu i słyszałam jej ruch. Na tyle głośno, bym mogła przy niewielkim skupieniu go wychwycić, ale nie na tyle, by zagłuszał mi inne dźwięki.
— Bree, jeszcze jedno. — Zatrzymałam ją przed wyjściem. — Czy człowiek nie składa się w siedemdziesięciu procentach z wody?
Potwierdziła niepewnie.
— Jeżeli znów zasugerujesz coś podobnego, ugotuję cię jak kurczaka na rosół.
Nie wiedziałam, czy moja groźba była w ogóle możliwa do wprowadzenia w życie, ale ważne, że poskutkowała. Bree dobrze zdawała sobie sprawę, do czego nawiązywałam.
Host siostra opowiedziała mi, że wiele lat temu Chase z ojcem i Jamiem, korzystając ze specyficznego miejsca zamieszkania, które co roku ściągało pod ich dom dzieciaki z całego miasta, postanowili uczynić ich wyprawę po cukierki nieco bardziej ekscytującą. Wyskakiwali na nich nagle zza drzew, oblewali sztuczną krwią, drążyli ślady w ścieżce, przywieszali na drzewach pogróżki, prześcieradła i rozrzucali fantomy. A raczej ich części.
Tradycja przetrwała, choć z czasem, gdy podrośli, a niektórzy rodzice zaalarmowani plotkami na ich temat zabraniali swoim pociechom zabawy w „cukierek albo psikus" w tej opuszczonej części miasta, średnia wieku szukających wrażeń drastycznie wzrosła. Sprowadziła się też do jednej płci.
Kiedy tylko w pełni zapadł zmrok, las od głównej drogi, aż po nasz dom wypełnił się nastolatkami odzianymi w coś, co więcej ciała odsłaniało, niż zakrywało.
Na początku trzymałam się z daleka od host brata, bo po pierwsze nie mogłam na niego patrzeć, a po drugie Bree pilnowała, żebyśmy nie znaleźli się w jednym pokoju w obawie, że zrobię z nim to, co zrobiłam z wodą w basenie. Słusznie.
Ostatecznie udało mi się wymknąć na ganek. Miska z cukierkami leżała na schodach, podniosłam ją więc i zaczęłam się nimi objadać, bo i tak nie sądziłam, żeby ktoś tutaj był zainteresowany słodyczami. Chase rozmawiał z jakimiś dwiema dziewczynami — żeby nie powiedzieć dziewczynkami — nieopodal drzew, toteż postanowiłam, że dla odmiany to ja uprzykrzę mu życie.
Założył coś pokroju czarnej peleryny, a one postawiły na stylizację pin-up. W ciemności oraz kontrastując z mocnym makijażem, ich twarze wyglądały przeraźliwie blado.
— Hej, Chase! — zawołałam już z oddali, podchodząc żwawo. Dopiero z bliska dostrzegłam kapelusz z maską w jego dłoni oraz szpadę przyczepioną do spodni. Wątpiłam w to, żeby była sztuczna. Najwyraźniej przebrał się za Zorro w wersji blond, tylko zapomniał o wąsie. — Chciałam pożyczyć twój szampon, ale znalazłam tylko taki przeciw wszom. Gdybyś się przefarbował na brąz, może nie byłoby ich tak widać — oceniłam, przyglądając się ostentacyjnie jego włosom.
Dziewczyny były wstawione i chyba tylko dlatego nie trzęsły się z zimna. Choć żadnych wesz nie widziałam, podłapały temat i zarzekały się z piskiem, że naprawdę coś zobaczyły. Ledwo zachowałam powagę.
— Ile one mogły mieć lat, czternaście? Jesteś obrzydliwy. — Skrzywiłam się, kiedy odeszły.
— Szesnaście i tylko z nimi rozmawiałem!
Wciąż nie byliśmy kwita. Mimo to odwróciłam się i otworzyłam kolejny mini batonik z zamiarem powrotu do domu, gdy usłyszałam ruch w pobliskich krzakach na polanie za domem, gdzie Chase zwykle ćwiczył rzucanie nożami. W tamtej części nikt nie stał. Nikt też nie chował się między drzewami ani nie zagłębiał w las, bo większość osób miała na nogach obcasy, przez co i tak je podziwiałam, że doszły na nich aż tutaj. Bez namysłu ruszyłam w tamtym kierunku.
Chase zatrzymał mnie, pociągając za koszulkę. Prawie upuściłam słodycze.
— Jeśli jeszcze raz mnie dotkniesz, złamię ci rękę — wycedziłam przez zęby.
Wywrócił oczami.
— Po prostu zostań tutaj.
— Nie jestem psem! — warknęłam.
— A jednak jesz z miski — dodał z niewinną miną i zaczął iść przed siebie, nie czekając na moją reakcję.
Nie wyprzedziłam go, bo stwierdziłam, że jeśli czaiła się tam jakaś puma, to przynajmniej zdążę uciec, kiedy będzie zajęta odgryzaniem mu głowy.
Chase podchodził ostrożnie, nieco zgarbiony i skupiony na celu. Będąc bliżej, musiał usłyszeć coś, czego mnie się nie udało, bo wyjął pistolet i przeładował go.
— Trzymasz broń przy sobie?! — wypaliłam mimowolnie.
— Nie strzelaj! — usłyszeliśmy.
Wzdrygnęłam się, kolejny raz prawie upuszczając miskę, za to on ani drgnął. Schował pistolet, dopiero kiedy Bianca wyszła zza drzew.
— Założyłam się z przyjaciółką, że cię wystraszę, ale dziura w głowie chyba nie jest tego warta — wyjaśniła nerwowo, dołączając do nas.
— Trzeba się naprawdę postarać, żeby mnie wystraszyć — mruknął z rozbawieniem.
— Wcale nie — wtrąciłam. — Wystarczy rzucić ci pająka na twarz.
— Skoro już mnie przyłapałeś... Nie pokazałbyś mi swojej kolekcji noży?
W tym momencie zaczęłam się zastanawiać, co Bianca u nas robiła. Ich ojciec nie pozwolił Collinowi jechać z nami na imprezę, więc założyłam, że jej też nie. Była ubrana stosowniej od innych nastolatek, miała czarną sukienkę, długie rękawiczki, perłowy naszyjnik i fryzurę w stylu Audrey Hepburn. W ręce nie trzymała maski, ale okulary, które spokojnie mogłyby być jej zamiennikiem. Ciężko powiedzieć, w jaki sposób chciała nastraszyć Chase'a.
— Pod warunkiem, że... — szepnął jej coś na ucho, ku wielkiej uciesze dziewczyny. — Ale nie teraz.
— Nie wolałabyś zobaczyć jego kolekcji chorób wenerycznych? Z pewnością jest całkiem pokaźna.
Może odpowiedzieliby mi coś na ten zgryźliwy komentarz, gdyby nie to, że, tak jak ja, zobaczyli Collina przed domem.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro