Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 22

Lafayette sprawiało wrażenie zwyczajnego miasteczka. W centrum nie znajdował się żaden rynek, plac czy widowiskowe fontanny, ale przepiękny park umiejscowiony w samym środku miasta — jedyne miejsce, gdzie spotkałam się z ławkami. Ponieważ wokół widniało skupisko sklepów, biur, knajp, barów i instytucji, mieszkańcy nazywali go zachodnim odpowiednikiem Central Parku.

Za sprawą jego niewielkich rozmiarów, budynki stały pościskane niczym ludzie w kolejkach w Czarny Piątek. Nigdy nie widziałam żadnego przystanku ani charakterystycznego, żółtego autobusu odwożącego dzieci do szkoły, bo, najzwyczajniej w świecie, nikt ich nie potrzebował na tak małym terenie.

Tym bardziej zastanawiałam się, co też strzeliło do głowy temu, kto postanowił wybudować chatkę w lesie w tak dużej odległości od cywilizacji.

Czasami na głównej drodze mijałyśmy dwupiętrowy autokar z szyldem „Los Angeles", na którego widok skręcało mnie w środku. Bree wyjaśniła, że jechał tylko przejazdem, a wyruszał z miasta znajdującego się za laskiem po przeciwnej stronie Lafayette do tej, na której mieszkaliśmy.

Jednocześnie Lafayette było tak malownicze za sprawą gór, oceanu i lasów otaczających tereny zabudowane, przez co można by się spodziewać, że będzie nastawione na agroturystykę — szczególnie biorąc pod uwagę jego umiejscowienie — z ulicami okupowanymi przez ludzi oferujących tatuaże z henny, szkicowanie portretów; stragany pełne pocztówek, figurek i różnorakich pamiątek, o setkach przyjezdnych szukających ucieczki od zgiełku panującego w pobliskim LA nie wspominając.

Nic bardziej mylnego.

Latem owszem, plaża wypełniała się po brzegi, ale to nic w porównaniu do tego, jak wyglądały nadmorskie miasteczka, które miałam okazję zwiedzić w Polsce. Cóż, może właśnie ze względu na kiepską komunikację — żeby tutaj dotrzeć z lotniska, ktoś musiałby wynająć samochód. A może nikt nie przylatywał do Kalifornii, szukając spokoju w miejscu, jakich pełno, skoro pod nosem miał metropolię będącą symbolem gwiazd, bogactwa i przepychu.

Zamiast podjechać pod dom Cassidy, który znajdował się zaraz na wyjeździe z centrum, gdzie zaczynały się osiedla z białymi płotami i drzewami rosnącymi w szeregach, zaparkowałyśmy pod knajpą, w której się poznałyśmy. Tą samą knajpą z szachownicą na podłodze i czerwonymi kanapami jak z ubiegłego stulecia. Czasami kupowałyśmy tam kawę przed zajęciami.

— Tak się zastanawiam, jesteś sową, czy może rannym ptaszkiem? — zaczepiłam ją, kiedy stałyśmy w kolejce.

Miała na sobie gruby i do tego za duży żakiet. Domyśliłam się, że włożyła go w celu zakrycia opatrunku — swoją drogą, ciekawe, kto jej z nim pomógł — a więc rany po wyrwanych piórach najprawdopodobniej nie zniknęły. W czasie lunchu zamierzałam przypadkiem dźgnąć ją nożem, żeby zobaczyć, co się wtedy stanie.

Łypnęła na mnie groźnie.

— No i co się tak gapisz, jak sroka w gnat? — kontynuowałam rozbawiona.

Bree słysząc to, wepchnęła się między nas, chcąc zapobiec dalszej wymianie zdań. Dała mi do zrozumienia, że mam się zamknąć.

— Daj spokój, przecież te docinki po niej spływają jak woda po kaczce — zapewniłam z szerokim uśmiechem.

— Przyjdziesz do mnie w ten weekend? — zaproponowała głośno mojej host siostrze, ignorując zaczepki, choć dobrze wiedziałam, że powoli wytrącałam ją z równowagi.

— Myślał indyk o niedzieli... — wtrąciłam, zanim Bree zdążyła odpowiedzieć.

— Idziemy do łazienki! — warknęła Cassidy.

I bardzo dobrze. Będę mogła z nią porozmawiać na osobności.

— Co się z wami dzieje?!

— To ty nie wiesz? Wódka łączy ludzi. Jesteśmy teraz jak papużki nierozłączki! — zawołałam w ramach „wyjaśnień", ciągnięta przez Cass w stronę drzwi.

Niemal wrzuciła mnie do środka.

— Ogarniesz się wreszcie?! — syknęła.

— Patrz, dostałam przez ciebie gęsiej skórki. — Wskazałam na swoje przedramię. Byłam przekonana, że lada moment od niej oberwę, ale zapanowała nad sobą. — Wiesz, że jeszcze tego samego dnia ktoś sprzątnął cały bałagan, jaki tam zostawiłyśmy? — Obserwowałam jej reakcję. Wyglądała na zaskoczoną. — Skoro potrafisz już mówić i przestałaś chodzić jak kukła, może w końcu mi powiesz, co zobaczyłaś w szkolnym lustrze?

— Pewną siebie niedoszłą absolwentkę ze świetlaną przyszłością, a ty co widzisz, kiedy patrzysz w lustro?

— Nie wróżę ci świetlanej przyszłości, jeśli zaraz nie wyćwierkasz, co się stało w tamtej łazience! — zdenerwowałam się, ale moja groźba najwyraźniej tylko ją rozbawiła. — Powiedziałaś, że coś zrobiłam.

— Nie mam pojęcia, co ty bredzisz.

— Rusz swój pierzasty tyłek kawałek dalej, a wyśpiewam wszystko Bree jak rasowy kanarek — ostrzegłam ją surowo, gdy odwróciła się z lekceważącym prychnięciem ku drzwiom.

Nagle usłyszałyśmy dźwięk spłukiwanej wody i kabinę opuściła kobieta w średnim wieku. Spojrzawszy na nas podejrzliwie, umyła ręce, a my zamilkłyśmy do czasu, aż wyszła.

Cassidy oparła się o ścianę, patrząc na mnie nienawistnym wzrokiem. Nie miała wyjścia.

— Nie zadawaj pytań, na które nie chcesz znać odpowiedzi — ostrzegła. Zastanawiałam się, czy zdawała sobie sprawę z tego, jak złowieszczo to zabrzmiało z jej ust. Poczułam ciarki na plecach, jednocześnie jeszcze bardziej pragnąc odkryć, co wiedziała.

— Mów!

Westchnęła.

— Trzymaj się z dala od Collina — bąknęła w końcu po dłuższej chwili, którą spędziła, zapewne bijąc się z myślami. Natychmiast ruszyła z miejsca.

— Co? — Zatrzymałam ją, chwytając za ramię. Próbowała się wyrwać, ale na to nie pozwoliłam. — Nie możesz rzucać takimi hasłami bez żadnego wyjaśnienia!

— Puść mnie, do jasnej cholery!

— Czemu miałabym się trzymać od niego z daleka? Cassidy! — krzyknęłam, gdy dotykała już dłonią klamki.

W pierwszej chwili pomyślałam, że tylko chciała odciągnąć moją uwagę od głównego tematu, ale patrząc na dziwne zachowanie Collina w ostatnim czasie, nigdy nic nie wiadomo. Nawet gdybym chciała — a nie chciałam — go unikać, byłoby to trudne. Chodziliśmy razem na angielski i hiszpański, ponadto odwoził mnie do szkoły w dni, w które Bree zaczynała trening o siódmej.

I wtedy powiedziała coś, co sprawiło, że brakło mi tchu, tak jakbym rzeczywiście znalazła się pod powierzchnią:

— Nie wchodź do wody.

Obie się wzdrygnęłyśmy, kiedy Bree wtargnęła do łazienki, próbując utrzymać wszystkie trzy kawy naraz.

— Co jest z wami? — spytała ze słyszalnym zniecierpliwieniem.

Nie doczekawszy odpowiedzi, wcisnęła nam po kubku. Pewnie stałam blada jak śmierć, próbując ogarnąć natłok myśli przewijający mi się przez głowę. Dlaczego Cassidy wspomniała o wodzie? Czy wiedziała o moich łuskach? I, wreszcie, co Collin miał z tym wspólnego?

Bree pociągnęła łyk, wciąż oczekując od nas jakiejkolwiek reakcji, ale kiedy jej przyjaciółka też tylko gapiła się tępo w ścianę, stwierdziła, że jeśli chcemy, to możemy tutaj zostać, ona jednak nie zamierza pić w kiblu. Cassidy zatrzymała ją, zanim zdążyła się do porządku obrócić.

— Zawiąż sznurówki — doradziła jak na mój gust nieco zbyt rozkazującym tonem.

— Eee tam, nie przewrócę się. Mamy do auta dwa kroki.

— Zawiąż, Bree!

Schyliła się, mamrocząc pod nosem coś na temat tego, że brak kofeiny nam nie służy.

Obserwując ją, zrozumiałam, co Chase'a tak zdziwiło w jej nogach. Po meczowych siniakach i obtarciach na kolanach nie było ani śladu.

Nie zapytałam o to. Wpadłam na lepszy pomysł.

Z rozmyślań wyrwało mnie wibrowanie w kieszeni. Wyciągnęłam telefon, nie przejmując się zbytnio nauczycielem, który i tak był pochłonięty obserwowaniem prezentacji jednej z uczennic na temat hiszpańskiej mody. Zdziwiłam się, widząc wiadomość od Cassidy:

01/10/2015 11:58

Od: Ptasi Móżdżek

Bree nie przyszła na łacinę. Nie odpisuje mi. Miała się dzisiaj zwolnić z jakiegoś powodu?

W życiu nie podejrzewałabym host siostry o zerwanie się z zajęć. Gołym okiem widziałam, że zmagała się z jakimiś problemami, a mimo to jej frekwencja była wzorowa. Ona w gruncie rzeczy lubiła szkołę — ba, nawet mnie chodzenie do niej nie przeszkadzało; może nie ulokowałabym jej na pierwszym miejscu na liście rzeczy, które najchętniej robiłabym od rana do popołudnia, ale lekcje prowadzono naprawdę ciekawie (co może doceniłabym bardziej, gdyby nie ogrom problemów, który spadł mi na głowę), nauczyciele dbali o kontakt z uczniami, a oni sami okazywali się, czasami aż zanadto, otwarci i pomocni, do czego z pewnością przyczynił się mój status pierwszej uczennicy z wymiany w Marble Hills. Wciąż nie pamiętałam dziewięćdziesięciu dziewięciu procent imion, ale należałam tak naprawdę do siedmiu różnych klas, liczących sobie od osiemnastu do trzydziestu trzech osób. Gdyby do tego dodać ludzi poznanych na korytarzu i stołówce...

Najlepiej czułam się podczas chóru, ponieważ te zajęcia wymagały zaangażowania z mojej strony, a więc mogłam się na chwilę oderwać od problemów. Lubiłam je chyba jednak głównie dlatego, że ćwiczenia wychodziły mi znakomicie oraz sprawiały czystą przyjemność. Podczas gdy pozostałe dziewczyny przygotowywały się przez bite dwa tygodnie w szkole, w domu, dzień w dzień, żeby jak najlepiej wypaść na zbliżającym się konkursie w San Francisco, ja nie robiłam nic w tym kierunku. Bo nie musiałam. Nie musiałam się rozgrzewać, nie musiałam uczyć się wydobywać dźwięku z przepony, gdyż on po prostu płynął.

Czasem zastanawiałam się, czy to nie była zasługa tego, co robiła ze mną woda.

W każdym razie, Bree ze sportem i jej drużyną piłkarską łączyła zdecydowanie silniejsza więź, niż mnie z muzyką. Bez ważnej przyczyny nie wróciłaby do domu w dniu, w którym trening nie odbywał się rankiem, a po zajęciach.

— Weźmiesz mój segregator, jak się skończy lekcja? Dzięki — mruknęłam, nachylając się do Collina, który siedział w jednej z ławek w pobliżu mojej. Obserwowałam go od początku zajęć, próbując odgadnąć, co też Cassidy mogła mieć na myśli. Może to, że zacięcie wciąż nie zniknęło, nie było wystarczającym dowodem na jego... Na jego co? Przecież nie powiem „człowieczeństwo", ponieważ sama uważałam się za stuprocentowego człowieka i żaden rybi ogon nie zmieni mojego zdania na ten temat.

Ponadto nie potrafiłabym sobie wyobrazić, żeby ktoś taki jak on mógł zrobić mi krzywdę, więc Cassidy powinna sobie wsadzić swoje złowróżbne gdakanie w kuper.

Dostałam od nauczyciela przepustkę, która pozwalała na wyjście do toalety. Zamiast błąkać się po budynku, natychmiast zaczęłam szukać wzrokiem samochodu Bree na parkingu.

Zgodnie z założeniem, nigdzie go nie widziałam. A ponieważ wszyscy moi znajomi posiadający auto siedzieli właśnie w klasach, zostałam zmuszona do przebycia trzymilowej drogi do domu w nadzwyczaj ciepłe, jak na październik, południe.

Bree siedziała w cieniu na tarasie. Z pewnością nie wyglądała na chorą. Była tak pochłonięta swoim telefonem, że nawet mnie nie zauważyła, a nie skradałam się jakoś specjalnie. Bernabi spała, toteż nie wszczęła alarmu na mój widok.

— Tylko mi nie mów, że twój pomysł na wagary to granie w Angry Birds.

Upuściła komórkę na twardą posadzkę. Tak ją wystraszyłam.

— Czemu nie jesteś w szkole?! — zdziwiła się. Zabrzmiała srogo, niczym matka zdenerwowana niefrasobliwością swojego dziecka, a przecież to ona pierwsza uciekła z lekcji.

— Mogłabym cię spytać o to samo, młoda damo — próbowałam naśladować jej ton, ale zaśmiałam się pod koniec.

Opadła na oparcie, jakby ktoś ją nagle odłączył od zasilania.

— Ty nie możesz już opuszczać zajęć! Kiedy to do ciebie dotrze?!

Podeszłam do niej, złapałam ją za ręce i dźwignęłam do góry, podczas gdy ona nadal leżała bezwładnie jak manekin.

— Ominie mnie dzisiaj tylko lunch, chór i historia Europy. Nic, z czym nie dałabym sobie rady. — Postawiłam ją na nogi. — Czy Chase jest w domu?

Zaprzeczyła głową, odrobinę zdziwiona moim pytaniem. Bardziej chyba jednak zaskoczył ją fakt, że szłyśmy tuż obok basenu, od którego dzieliły mnie centymetry, ale wydawało mi się, że była zbyt otumaniona tabletkami, żeby zwrócić na to większą uwagę.

Znakomicie. Dzięki temu z łatwością mogłam ją mocno chwycić obiema rękami za barki i z impetem wepchnąć do wody.

Rozbryzg przerósł moje oczekiwania, więc nie udało mi się całkowicie wyskoczyć z pola rażenia. Odrobinę zmoczyłam plecy, oddalając się od krawędzi.

Po chwili wyłoniła się na powierzchnię. Pragnienie mordu w jej oczach iskrzyło niczym ogień, ale nie przyglądałam się mu zbyt długo, ponieważ bardziej interesujący był majaczący pod wodą śnieżnobiały ogon. Spodziewałam się tego, ale oczekiwałam ciemnofioletowych łusek, wpadających gdzieniegdzie w granat i czerń, tak, jak to wyglądało w moim przypadku.

— Jesteś pieprzonym albinosem! — zauważyłam.

Przez zadziwiająco długi czas nie odezwała się słowem. Mierzyła mnie wzrokiem w milczeniu, może badając moją reakcję, może wymyślając nowe rodzaje tortur.

Miałam rację. Miałam cholerną rację i tylko to się liczyło. Wiedziałam, że działo się z nią coś dziwnego i, szczerze mówiąc, dawno nie odczułam tak wielkiej ulgi. Nie tylko ze względu na to, że w końcu udało mi się dojść do czegoś, co okazało się prawdą, ale też przez fakt, że nareszcie nie byłam z tym wszystkim sama.

— O ile życie byłoby prostsze, gdyby każdy tak reagował — mruknęła w końcu, ale wyraz jej twarzy nie złagodniał ani odrobinę. — Od jak dawna wiesz? — wycedziła przez zęby.

— Pół minuty?

— Od jak dawna, Destiny?

— Przecież ci powiedziałam. Zaczęłam coś podejrzewać, kiedy zauważyłam, że łykasz tabletki jak cukierki, twoje strzały posyłają zawodniczki na ostry dyżur, naskakujesz na Chase'a, kiedy cię ochlapie, a kolana ci się goją w trymiga, ale upewniłam się dopiero przed chwilą — wyjaśniłam. — Ładny odcień, podkreśla twoją opaleniznę.

Wsparła łokcie o krawędź i z rezygnacją położyła twarz na rękach. Ulżyło mi, widząc, że między palcami również miała błony, a gdybym ją dotknęła, jej skóra z pewnością okazałaby się śliska jak masło. Trzymałam się jednak na dystans, tak na wszelki wypadek. Ostrzeżenie Cassidy tylko umacniało mnie w przekonaniu, że niezależnie od tego, co się działo, nie powinnam gościć w żadnym zbiorniku wodnym.

Jakaś szmata dryfowała tuż obok niej. Dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że to rozerwane spodnie. Przynajmniej zaspokoiłam ciekawość. Za każdym razem, kiedy się zmieniałam, byłam kompletnie naga, ponieważ szykowałam się do kąpieli; teraz chociaż wiedziałam, jak to wygląda w ubraniu. Bree wciąż miała na sobie koszulkę, ale byłam pewna, że i pod nią znajdowały się łuski.

— Czyli co, twoja rodzinka to jakieś syrenie... stado? Ławica? Jak to nazywacie?

— Chryste. — Pacnęła się dłonią w czoło z głośnym plaskiem. — Wszystko ci powiem, jak mnie stąd wyciągniesz.

Wyśmiałam ją.

— Destiny, teraz!

Podniosłam palec do góry, nakazując jej zaczekać moment. Puściłam protestujące wrzaski host siostry mimo uszu i ruszyłam salonem do kuchni, z którego zabrałam alkohol oraz dwie literatki, ponieważ nie wyobrażałam sobie przeprowadzenia tej rozmowy na trzeźwo. To było po prostu ponad moje siły, możliwości, kompetencje i wszelkie inne zdolności. Może i mogłam podnosić znacznie więcej, niż przeciętny człowiek, ale moja psychika prawdopodobnie nie uniosłaby tego, co Bree miała mi do przekazania — cokolwiek by to nie było — bez żadnego wspomagania.

Sądziłam, że przytrafiło się jej to, co mnie — z niewiadomych przyczyn pewnego razu weszła pod prysznic i zmieniła się w rybę, ale skoro przyznała, że „wszystko mi powie", coś jeszcze było na rzeczy.

Wróciwszy do niej, ostentacyjnie napełniłam swoją szklankę, proponując jej to samo. Odmówiła.

Usiadłam na krześle, które przysunęłam bliżej basenu.

— Wyciągnę cię stąd, kiedy powiesz mi, co się tutaj, do jasnej cholery, dzieje! — zadeklarowałam pewnie, choć, nie powiem, jej gromiące spojrzenie napędzało mi lekkiego stracha. Co innego oglądać się w telefonie, a co innego zobaczyć drugą osobę w całej okazałości ze skrzelami, błonami i płetwą.

Właściwie nie rozumiałam powodu jej zdenerwowania. Sama powinna była mi się zwierzyć. Ja tego nie zrobiłam tylko ze względu na to, że wyraźnie dała do zrozumienia, że nie chce słyszeć o niczym niewytłumaczalnym.

— Powtarzam: wyjaśnię, co ci się stało, ALE NAJPIERW MNIE STĄD WYJMIJ!

Tym razem to ja zganiłam ją wzrokiem, wstając powoli.

— Co mi się stało? Wiedziałaś? — zaczęłam słabo, czując narastający gniew. — Wiedziałaś od początku, co jest grane i ani przez moment nie pomyślałaś o tym, żeby mi powiedzieć?!

— Nie mogłam...

Wiedziała. Wiedziała i rżnęła głupa, kiedy ja byłam na skraju załamania psychicznego.

Przerywając jej, zamachnęłam się i z całej siły rzuciłam szklanką o ziemię. Szkło głośno roztrzaskało się na setki drobnych kawałeczków, odpryskując we wszystkie strony; część wpadła do basenu, część na trawę. Ani trochę mi nie ulżyło.

— Myślałam, że zwariowałam, Bree! Myślałam, że postradałam zmysły! A ty pozwoliłaś mi w to wierzyć, urządzając jakąś durną szopkę! Co to miało być, cholera jasna? Udawałaś? Udawałaś wielce przerażoną? Powiedz mi, po jaką cholerę?! Czy wy wszyscy macie nierówno pod sufitem?

— Niczego nie udawałam! Postawiłaś mnie w sytuacji bez wyjścia! — urwała, oglądając się w stronę lasu, kiedy ja próbowałam zapanować nad gniewem.

No dobra, wcale nie próbowałam. Miałam prawo się na nią wściekać i zamierzałam z niego korzystać.

Podparła się rękami i usiłowała unieść ogon, ale za nic w świecie nie udałoby się jej wydostać samej. Musiałaby się nim zamachnąć i wyrzucić go na brzeg, co skutecznie uniemożliwiał opór wody.

— Posłuchaj, kiedy pokazałaś mi, jak szybko goją się twoje rany, naprawdę się bałam i naprawdę nie chciałam o tym wiedzieć! — tłumaczyła. — A teraz pomóż mi wyjść!

— Ale nie dlatego, że nie wiedziałaś, co się dzieje?

Zawiesiła głowę i pokręciła nią. Usiadłam z powrotem, ściskając poręcze krzesła, choć najchętniej cisnęłabym całą butelką i tym razem nie w ziemię, a w Bree. Skręcało mnie ze złości, ledwo potrafiłam nad sobą zapanować. Tylko czekałam na to, aż coś zacznie wrzeć.

— Wiem, że się gniewasz, ale...

— Gówno wiesz o tym, jak się czuję! — fuknęłam. — W ogóle byś mi nic nie powiedziała, gdybym cię dzisiaj nie wepchnęła do basenu, co?

— Jezus Maria, nie mamy na to czasu! — zaczęła się miotać w niepojętej dla mnie panice. — Chase może przyjechać w każdej chwili!

— I co z tego? Zamierzasz to ukrywać przed rodzonym bratem?!

Oni są nienormalni. Gdzie ja trafiłam?

— Nie masz pojęcia, o czym mówisz, Destiny! Wyciągaj mnie stąd!

— Boże, czy wy wszystko musicie tak komplikować?! — Znów wstałam wściekle. Zaczęłam chodzić nerwowo wzdłuż basenu. — Po cholerę wam te tajemnice? Wyjaśnij mi, dlaczego nie możecie jak normalni ludzie choć raz usiąść i porozmawiać o tym, co się, kurwa, dzieje! Dlaczego?!

— BO JEST ŁOWCĄ!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro