Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 13

W Stanach byłam już od prawie trzech tygodni i nic nie wyglądało tak, jak to sobie wyobrażałam. Leciałam z przekonaniem o wylądowaniu w metropolii, a mieszkałam odizolowana w lesie; nie zwiedzałam, nie odkrywałam nowych miejsc, nie jeździłam na wycieczki — większość czasu spędzałam w domu, a jednocześnie nie mogłam popaść w typowy dla mnie w takich sytuacjach marazm, na każdym kroku alarmowana zachowaniem host rodzeństwa. Momentami czułam się jak we śnie, ale zdecydowanie nie tym amerykańskim, obiecywanym przez agencje i opisywanym na blogach.

Nawet dla mnie to było zbyt wiele. Czułam się zmęczona tajemnicami, kombinowaniem i obrywaniem za chęć poznania prawdy, którą prawdopodobnie sami powinni wyjawić jeszcze zanim zdecydowałam się do nich przyjechać. Lubiłam widzieć pełny obraz sytuacji, mieć widok z góry, na wszystko — chyba właśnie dlatego tak chętnie oglądałam seriale: dawały mi tę możliwość. Denerwowałam się, gdy w prawdziwym życiu brakowało mi tych kilku najważniejszych elementów układanki i wiedziałam, że nie miałam szans ich zdobyć, bo nie byłam już wszystkowiedzącym widzem.

Dlatego chyba nigdy wcześniej nie czułam takiego podekscytowania przed rozpoczęciem roku szkolnego jak zeszłej nocy. Cieszyłam się na myśl o spędzaniu czasu poza domem, doświadczeniu tego wszystkiego, co do tej pory przyszło mi znać wyłącznie z opowiadań znajomych, blogów wymieńców i filmów. Podobał mi się amerykański system nauczania, możliwość doboru przedmiotów, brak podziału na klasy i sama możliwość doświadczenia szkolnego życia z całkowicie innej niż dotychczas strony.

Rano mój entuzjazm drastycznie opadł. Nic nie było na tyle ekscytujące, żeby dać mi zastrzyk energii o siódmej rano.

— Chcesz tosty? — spytała Bree.

Nie wiem, o której ta dziewczyna wstaje, ale była już przebrana i właściwie gotowa do wyjścia, podczas gdy ja potrzebowałam minuty na samo zebranie myśli i udzielenie jakże rozbudowanej odpowiedzi:

— Nie. Kaaawy. — Przeciągnęłam się na krześle.

Bez niej byłabym na tyle nieprzytomna, że ludzie mogliby się zacząć wokół mnie zabijać, a ja nie mrugnęłabym okiem.

— Z czym ją pijesz?

— Z whisky — zażartowałam, ale zrobiła taką niemrawą minę, że chyba wzięła to na poważnie.

— ...dam ci mleka.

Motocykl z warkotem podjechał pod dom. Wyjrzałam ze zdziwieniem przez okno.

— A on gdzie był tak wcześnie?

— Nie wiem. Poza tym mówiłam ci: wszystkie pytania o niego, kieruj do niego.

Wywróciłam oczami, ale już tego nie skomentowałam, bo była na tyle uprzejma, żeby zaparzyć mi kawę. Jej zapach przyjemnie unosił się w powietrzu. Nie miałam zbyt wiele czasu, żeby się nią rozkoszować, wiedząc, że host siostra zaraz będzie mnie poganiać do wyjścia.

Chase wszedł do domu niemal bezszelestnie, dlatego aż podskoczyłam z zaskoczenia, gdy nagle pojawił się u wejścia do kuchni. Dlatego oraz przez to, że cały pokryty był... jasnoniebieską farbą? Włosy miał zlepione, twarz ubrudzoną, a podkoszulek aż nasiąknięty. A przecież farba nie wsiąka w materiał, tylko na nim zasycha.

On również zdziwił się na nasz widok.

— Wybiłeś wioskę smerfów? — odezwałam się pierwsza.

— Przemalowywaliśmy sklep — wyjaśnił krótko. — Wy ciągle tutaj?

— Zaraz, co? Malowaliście w nocy? Powiedz jeszcze, że przy zgaszonym świetle, to chociaż będę w stanie zrozumieć, dlaczego wyglądasz, jakbyś wytarzał się w farbie.

Niezwykle dziwnej i rozcieńczonej.

— Niektórzy zaczynają dzień o czwartej — odparł kąśliwie. Wyjął z szafki bidon i pociągnął łyk, po którym koszmarnie się skrzywił.

— Gdzieś na świecie jest wieczór, nie? — Spojrzałam na zegar. Szybko policzyłam, że w Polsce dochodziła szesnasta trzydzieści.

Obrócił się ze zdziwieniem, nie rozumiejąc aluzji.

— To nie alkohol, tylko białko serwatkowe — załapał w końcu.

— Daj skosztować. — Wyciągnęłam rękę. Chciałam się przekonać, czy mówił prawdę.

— Samo z siebie ci nie pomoże, trzeba się ruszać — prychnął. — Poza tym brzydzę się pić po innych. Bree, zrobisz coś dla mnie? — Podszedł do niej.

— Nie — odpowiedziała stanowczo, nie patrząc na niego. Kończyła śniadanie.

— Zanieś to Chrisowi. — Wyciągnął z kieszeni brązową kopertę.

— Sam mu to zanieś.

Przysłuchiwałam im się z zaciekawieniem.

— Spójrz na mnie! — Rozpostarł ramiona. — Nie sądzisz, że zrobiłem wystarczająco?

— Destiny, idź się przebrać, bo nie zdążymy. — Ze złością wydarła mu papier z dłoni.

— Wolę jechać w piżamie niż to przegapić. — Spokojnie pociągnęłam łyk kawy.

Zerknęła z ukosa w moją stronę, zaciskając wargi.

— Idę już do samochodu, masz piętnaście minut.

Z marudnym westchnieniem godnym rozkapryszonego pięciolatka, poszłam się ogarnąć. Ledwo znalazłam plecak, gdy rozległ się ponaglający dźwięk klaksonu zniecierpliwionej Bree, więc, żeby jej bardziej nie zdenerwować, żwawo zbiegłam ze schodów.

— Co to znaczy? — rzucił Chase, zatrzymując mnie.

Kiedy spojrzałam na niego nieprzytomnie, zauważyłam, że miał rozciętą wargę. Spuściłam wzrok na swoją koszulkę z polskim napisem „Wolałabym teraz spać".

— „Mój host brat jest dupkiem". — Wyszczerzyłam zęby. — Ładnie to tak wykorzystywać młodszą siostrę do jakichś swoich niecnych spraw?

Zrobił marsową minę, a jednocześnie sprawiał wrażenie, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie był pewien, czy to dobry pomysł.

— Jesteś jak york. Takie to małe, takie to bezbronne, ale kiedy zacznie kłapać jadaczką...

— Nie jestem mała.

Oparł swobodnie łokieć na mojej głowie, mówiąc:

— Rzeczywiście.

Ubrudziłam się, odpychając go.

— Co to za dziwna farba?! — Skrzywiłam się, zrzucając ciemniejszy skrzep z ręki.

Kolejny klakson.

— Idź, zanim wszystkie zwierzęta wypłoszy.

Minęłam go bez słowa, kierując się do kuchni, gdzie umyłam ręce w zlewie i wyciągnęłam z lodówki butelkę wody na drogę. Była napoczęta, ale powinna wystarczyć.

— Kim jest Chris? — zapytałam niby obojętnie, gdy ruszyłyśmy.

Zacisnęła dłonie na kierownicy, patrząc twardo na drogę z wyrazem sztucznie pozbawionym emocji. Przez ostatnie kilka dni trzymała mnie i swojego brata na dystans. Coś w niej pękło, odkąd Shane zmarł. Powiedziano nam, że zatruł się saksytoksyną, która występuje w owocach morza. Sęk w tym, że Bree nie serwowała ich na swojej imprezie.

Przekonałam koordynatorkę, żeby nie informowała o tym moich rodziców. Sama zasugerowała mi zmianę rodziny goszczącej, jeśli nie czuję się bezpiecznie w tej okolicy, ale odmówiłam. Choć przypadek Shane'a był dziwny, jakoś niespecjalnie wierzyłam w to, żeby ktoś zrobił na niego zamach ze śmiercionośnymi małżami. Sam fakt, że rozprowadzał taką substancję, jak benzydamina, skłaniał mnie do myślenia, że może zwyczajnie wziął coś, czego nie powinien.

— Znajomym — odpowiedziała ochryple.

— Ze szkoły, czy z tajemniczej mafii Chase'a?

Obrała inną drogę niż zwykle. Naciągnęła czapkę z daszkiem na oczy. Cisza była jeszcze bardziej męcząca od jej wiecznego trajkotania w czasie jazdy.

— Ej, przecież nie spytałam o twojego brata, a o jego znajomego. Jak długo zamierzasz się tak zachowywać? — traciłam cierpliwość.

— Jak?

— Jakbyś była obrażona na cały świat.

— Przepraszam, że nie jestem emocjonalnym betonem jak ty i Chase — wypowiedziała te słowa z takim jadem, że aż mnie przeszły ciarki.

Może nie rozkleiłam się na Titanicu, ale bez przesady. Nie będę opłakiwać tygodniami kogoś, kogo ledwo znałam i kto w dodatku wpakował mnie w niezłe bagno, choć i tak mogło być gorzej — cud, że przygoda z benzydaminą nie zakończyła się deportacją. Wiedziałam, że Dayenne rozmawiała z policją. Nie przesłuchiwali nas jeszcze i miałam nadzieję, że tak zostanie. Shane dał mi psychodelik z zamiarem obserwowania moich reakcji, a potem się rozpłynął. Nie zobaczyłam go ponownie, ale możliwe, że zwyczajnie nie zwróciłam uwagi, pochłonięta halucynacjami. I tak nie byłabym zbyt pomocna.

Nie ma co, zapowiadał się wspaniały dzień.

— Jedziesz okrężną drogą? — zrezygnowana zmieniłam temat.

— Nie. Jedziemy po Cassidy.

— Ona nie ma samochodu?

Co prawda ta wiadomość nie poprawiła mi nastroju, ale wcale nie chciałam, żeby to tak chamsko zabrzmiało. Byłam po prostu zdziwiona. Bree obsztorcowała mnie wzrokiem.

— Nie może prowadzić. Choruje na epilepsję — wyjaśniła chłodno.

Choć obie rozpoczynałyśmy zajęcia angielskim, Bree od razu pobiegła porozmawiać z trenerem, a Cassidy natychmiast poszła w swoją stronę, więc zostałam zdana sama na siebie. Miałam co prawda dokładne plany budynku ze szczegółowymi dopiskami host siostry, ale problem sprawiło mi już uporanie się z szyfrem. Musiałam otworzyć szafkę, żeby odłożyć opasłe tomiska wręczone przez dyrekcję. Ich podręczniki to istne encyklopedie, choć były o wiele lżejsze niż mogłoby się wydawać.

— Cholerna szafka! — zaklęłam głośno, gotując się ze złości, gdy zamek znów nie ustąpił.

Większość osób wciąż stała na zewnątrz, tylko nieliczni przechadzali się korytarzami. Na razie nie zwracałam na nich uwagi.

— Musisz wybrać szyfr — ktoś powiedział rozbawionym głosem.

— Dzięki, bo już chciałam wypalić dziurę — odburknęłam opryskliwie, zanim obejrzałam się za siebie. — Collin? — ucieszyłam się na widok znajomej twarzy.

— Ooo, w końcu zapamiętałaś moje imię! — przekomarzał się wesoło.

Zacisnęłam oczy z zażenowania.

— Bianca ci powiedziała? — spytałam z pokorną miną.

Nie wyglądał na urażonego, wręcz przeciwnie — humor mu dopisywał.

— Tę anegdotkę o psie usłyszę pewnie jeszcze nieraz w czasie rodzinnych obiadów. — Zaśmiał się. — Jaki masz numer?

— Do szafki? 1-9-4-8.

Otworzył ją w kilka sekund.

— Dlaczego one nie mogą być na klucz? Wy Amerykanie lubicie utrudniać sobie życie. — Zażenowana własną nieporadnością wpakowałam książki do środka. Przy okazji zacięłam się ostrym brzegiem blaszki. Jak to leciało? „Jeśli coś może pójść źle, to pójdzie"?

Porównaliśmy nasze plany lekcji i poszliśmy wspólnie na angielski.

W salach zamontowano kamery. No nieźle. Wszystkie ławki były jednoosobowe, a każdy, poza mną, robił notatki ołówkiem — ja jakoś nie potrafiłam zrezygnować z długopisu. Uczyła nas kobiecina w podeszłym wieku o głosie idealnym do opowiadania bajek, toteż po jakimś czasie powieki zaczęły mi ciążyć, a głowa opadać.

Bree mnie szturchnęła. Wyobraziłam sobie woźnego oglądającego to na ekranie i parsknęłam cicho śmiechem, na co ona pokręciła głową.

— Kim jest dziewczyna z tyłu? — spytałam.

Na samym końcu sali siedziała brunetka chowająca się pod kotarą włosów, które w świetle wpadającego przez pokaźne okna słońca pobłyskiwały na czerwono. Miała osobliwe, duże, ciemne znamię na policzku i wydawała się dziwnie znajoma.

— Nie wiem — ucięła. — Przestań się tak bezczelnie gapić! — Pociągnęła mnie za ramię.

Nauczycielka na chwilę ucichła, łypiąc na nas znad okularów, ale zaraz wróciła do wykładu. Sięgnęłam do plecaka po wodę, chcąc się nieco rozbudzić.

Natychmiast ją wyplułam, obryzgując całą ławkę i siebie przy okazji. Odkaszlnęłam w szoku. Zostałam zagłuszona przez dzwonek. Bree rozdziawiła usta, a ja czym prędzej pozbierałam książki i jako jedna z pierwszych osób uciekłam z sali.
Dopadła mnie na korytarzu.

— Powiedz mi, że nie wzięłaś wódki do szkoły! — szepnęła oskarżycielsko.

— Nie wzięłam wódki do szkoły.

Próbowała wyrwać mi butelkę, ale chowałam ją za plecami i przerzucałam z dłoni do dłoni.

— Myślisz, że tego nie czuć?! — Zrezygnowała w końcu i zaczęła iść obok. — Chcesz, żeby cię wylali?

— No przecież to nie było celowo! Wzięłam pierwszą lepszą z lodówki — wyjaśniłam.

— Jasne. — Schowała ręce do kieszeni bluzy i przyspieszyła kroku.

Prychnęłam, słysząc przekonanie w jej głosie. Nie wierzyła mi!

— Wyluzuj, nic się nie stało. — Dorównałam jej kroku, choć nie było łatwo z powodu ograniczonego miejsca. Uczniowie podążali korytarzem jak stado owiec. — Zaraz zmyję z siebie dowody zbrodni.

Wtedy dostrzegałam dziewczynę z końca sali, idącą nieopodal. Doskoczyłam do niej kilkoma susami.

— Heeej — zaczęłam przyjacielsko, kładąc jej dłoń na ramieniu — czy my się już przypadkiem nie znamy?

Zdążyła się tylko obrócić i posłać mi zdziwione spojrzenie, zanim Bree odciągnęła mnie z przepraszającą miną.

Gdy znalazłyśmy łazienkę, wyjęła z torebki perfumy i zaczęła nimi psikać, rozsiewając duszący zapach wanilii. Nie sądziłam, żeby to było konieczne przy tak niewielkiej ilości alkoholu, którym się oblałam.

— Jestem przekonana, że ją kojarzę, ale jednocześnie na pewno bym pamiętała — zastanawiałam się na głos. Myślałam o imprezie — ktoś z przyjaciół Bree mógł przyprowadzić swoich znajomych, więc host siostra wcale nie musiała jej znać, żeby ta pojawiła się na urodzinach. Rzucała się jednak w oczy na tyle, że nie umknęłaby mojej uwadze.

— Idę na lekcję, bo zaraz będzie dzwonek. — Zebrała włosy na jedną stronę. — Znajdziesz salę?

Przytaknęłam i podeszłam do umywalki. Zamierzałam wylać zawartość butelki, bo rzeczywiście nie byłoby zbyt ciekawie, gdyby ktoś mnie z nią przyłapał. W odbiciu zwróciłam uwagę na swoją rękę. Złapałam za łokieć, oglądając przedramię. Nic. Z przyspieszonym już pulsem chwyciłam za drugą, choć dobrze wiedziałam, gdzie dokładnie zraniłam się przed lekcją.

Wypadłam z łazienki jak burza. Wypatrując Collina, biegłam korytarzem, na którym uczniowie rozchodzili się do klas. Gdy w końcu go namierzyłam, chwyciłam za jego plecak, odciągając chłopaka od grupy.

— Zniknęło! — krzyknęłam roztrzęsiona, pakując mu przed twarz rękę, zanim zorientował się, o co mi chodziło.

— Co? Co się stało? — spytał niemrawo, obracając głowę ku zamykającym się do sali drzwiom.

— Pamiętasz, jak się rano zacięłam ostrą krawędzią szafki? Nie ma ani śladu! — Z nerwów zaczęłam chodzić z miejsca na miejsce.

Zmrużył oczy, choć nie wiem, czy ze zdziwienia, czy przez oślepiające go słońce. Staliśmy pod oknem.

— Destiny, muszę iść na biologię. — Poprawił plecak. — No wiesz, tę lekcję, na której nas uczą między innymi właśnie tego, że rany tak sobie nie znikają. Pewnie szukasz w złym miejscu.

Świetnie. Myślał, że znowu mi coś odbija.

— Cholera, Collin! — Wyrzuciłam w złości ręce w powietrze. Przecież widział, że na obu nie było ani draśnięcia. — Daj mi coś ostrego. — Zablokowałam mu drogę.

— Że co?

— Cyrkiel, nie wiem, cokolwiek! Chodzisz na geometrię — dodałam, gdy z jego miny wyczytałam, że chciał się wypierać, jakoby miał coś takiego przy sobie.

Zawahał się, aż w końcu westchnął i odciągnął mnie na bok, mamrocząc pod nosem, że z mojej winy wylądujemy w kozie. Pogrzebał chwilę w plecaku i podał mi to, o co go poprosiłam.

Przyłożyłam ostrą końcówkę do palca. Skrzywiłam się i wciągnęłam z sykiem powietrze, a Collin pokręcił głową.

— Jak to możliwe, że takie małe ukłucie tak boli?

— Wybrałaś jedno z gorszych miejsc. Wiesz, jak mocno unerwione są palce?

Nie i miałam to w nosie, nie pora na lekcję biologii. Gdy z palca wytoczyła się krew, wzięłam go do ust. Wyciągnęłam, dopiero gdy metaliczny posmak ustąpił.

— Widzisz?! — Przez chwilę zamiast przerażenia poczułam satysfakcję z tego, że udało mi się coś udowodnić.

— Widzę. Zatamowałaś krew. Brawo. — Spojrzał na mnie z politowaniem. — Teraz muszę wracać do sali, bo naprawdę...

Jęknęłam zirytowana. Na zewnętrznej stronie nadgarstka zdążyłam sobie zrobić dwucentymetrową ranę, zanim wyrwał mi cyrkiel z ręki.

— Patrz! — nakazałam mu. Nie mogłam znieść troski w jego oczach. Myślał, że zwariowałam.

Rąbkiem bluzki starłam cieknącą krew. Zaczęłam się denerwować, gdy rozcięcie nie znikało, piekło tylko coraz mocniej.

— Destiny...

— Nie, patrz! — upierałam się, przystępując z nogi na nogę. Szybciej!

Czerwień przysłoniła draśnięcie, a ja odniosłam wrażenie, że przestało szczypać. Oblizałam palec i z sercem obijającym się o żebra przetarłam nim nadgarstek.

Collin bez słowa upuścił plecak i złapał mnie żelaznym chwytem. Naciskał na to miejsce, szczypał je i naciągał skórę, wpatrując się oczami wielkimi jak spodki.

— Jak to zrobiłaś? — spytał w końcu blado.

Byłam zbyt spięta, by wzruszyć ramionami. Nie miałam też pojęcia, w jaki sposób na to odpowiedzieć. To nie ja, to moje ciało? Nie wiem? Samo się tak stało? Też chciałabym wiedzieć? Ja powinnam być tą, która zadaje pytania?

— Nic nie zrobiłam. — Wyrwałam rękę z uścisku.

Oparł się plecami o ścianę.

— To żart, tak? — Zmarszczył czoło. — Widziałem już podobne sztuczki. Smaruje się czymś rękę, żeby przy kontakcie z nożem wyglądało na to, że krwawi.

Zaczęłam kląć po polsku. W ten sposób chyba dość dobitnie wyraziłam się na temat tego, co sądzę o jego domysłach.

— Destiny, rany nie znikają na zawołanie! — zdenerwował się. — Krew krzepnie, tworząc strupek, a ty chcesz, żebym uwierzył, że twoja skóra odbudowuje się w mgnieniu oka?

— Sam widziałeś. — Wyprostowałam się. — Poza tym, to wyjaśnia sytuację z imprezy — dodałam cicho, uciekając wzrokiem za okno. — Szklanka pękła mi w ręce, Chase ją zabandażował, a wyjmując mnie z basenu, zdjął opatrunek. Rany się zagoiły, stąd brak śladów.

Wiedziałam. Wiedziałam, że to nie były przywidzenia.

— No dobrze — westchnął głęboko i pochylił się do przodu, opierając dłońmi na kolanach — ale to wciąż nie wyjaśnia, jakim cudem jesteś zdolna do tak szybciej regeneracji. Tak się po prostu nie da. — Przetarł włosy palcami. — Zresztą, musiałaś się już kiedyś zaciąć, od zawsze skóra ci się goi jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki?

— Nie!

— To jak to tłumaczysz? — Rozłożył ręce.

Nerwowo uderzałam palcami w łokieć, zastanawiając się, czy mu powiedzieć. Miałam pewne przypuszczenie. Jedyne, które wydawało mi się choć częściowo niepozbawione logiki. Przełknęłam ślinę. Collin przyjaźnił się z Bree, a jego ojciec z ojcem Evansów. Raczej nie powinnam o nic ich oskarżać przy nim, jednak gdy mu jojczyłam na Chase'a, nie stawał w jego obronie. Nie łudziłam się jakoś specjalnie, żeby wziął moją stronę, ale może chociaż przemyśli to, co mam do powiedzenia i pomoże mi dojść do prawdy.

— Przyjechałeś tu samochodem? — zagaiłam.

Przytaknął niepewnie zbity z tropu.

— Świetnie. Przekonamy się na własnej skórze. — Ruszyłam żwawo korytarzem ku wyjściu.

— Chwila, co? — Doskoczył do mnie. — Chcesz się urwać z lekcji pierwszego dnia szkoły?

— Wiesz, jak to wygląda w Polsce? Idziemy na akademię, udajemy, że słuchamy i po godzinie wracamy do domu. Muszę kultywować tradycję. A ty masz polskie korzenie, więc też powinieneś.

Zaśmiał się nerwowo.

— Czemu mam wrażenie, że prędzej czy później wpakujesz nas w kłopoty? — Zatrzymał mnie.

— Bo pewnie tak będzie. — Poklepałam go w ramię z uśmiechem. — Pojedziemy do domu i zaczekamy, aż Chase gdzieś wyjdzie. Wtedy...

— Dlaczego chcesz go śledzić? — przerwał mi, podparłszy boki.

— Wciąż się upiera, że gra w zespole, a ty dostatecznie utwierdziłeś mnie w przekonaniu, że tak nie jest. Bree też się właściwie wygadała. Zobaczymy, czym się tak naprawdę zajmuje.

Przez chwilę stał nieruchomo ze zmarszczonym czołem i niemal słyszałam świerszcze w tle.

— Ale... — odezwał się w końcu, przetwarzając informacje — dlaczego to takie ważne?

Sapnęłam.

  — Myślę, że mnie czymś trują. Testują coś na mnie, stąd się wzięło to szybkie gojenie ran. — Obserwowałam jego reakcję. Otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć i zaraz je zamknął. Oblizał wargi i podjął kolejną próbę, ale mu przerwałam: — Pomyśl o tym! Jem ich jedzenie, piję ich wodę. Mogą mi z łatwością podać, cokolwiek chcą. Po jednym z piw Chase'a runęłam jak długa i spałam chyba z piętnaście godzin.  

— Więc... — Podrapał się w skroń. — Wzięli cię do siebie, żeby mieć pod ręką własnego królika doświadczalnego?

— Tak! — Klasnęłam cicho w dłonie, zadowolona z tego, że zrozumiał, o co mi chodziło, choć przeszedł mnie dreszcz. Dziwnie się czułam, mówiąc o tym na głos. Zwłaszcza że sama nie wiedziałam, czy całkowicie w to wszystko wierzyłam. Ale jak inaczej wyjaśnić to, co się działo z moim ciałem?

— Okej. — Przetarł powieki. — Po pierwsze, nie istnieje nic, co podane człowiekowi mogłoby sprawić, że nagle zrosłaby się jego rozcięta skóra.

— Gdybyś dwieście lat temu komuś powiedział, że przez dwucalowe urządzonko będzie w stanie porozmawiać z osobą oddaloną o tysiące kilometrów, też wzięliby cię za wariata. Nauka idzie do przodu. Co, jeśli Chase robi jakieś badania na ludziach? — zaproponowałam, choć nie pasował mi do roli naukowca. — Albo ta firma, w której pracuje Dayenne? Może nie pozwalali im na eksperymenty, więc znaleźli sposób, żeby to obejść — wzięli sobie exchange studentkę? Co myślisz? — ponagliłam go.

— Myślę — wskoczył na parapet — że to dobry materiał na film science-fiction.

Zdenerwowana wywróciłam oczami.

— Destiny, znam ich. Nie są jakimiś szalonymi naukowcami, choć mogą wydawać się dziwni, bo mieszkają w takim odosobnieniu...

— Właśnie! W lesie! I mają dźwiękoszczelną piwnicę! Mogliby zrobić ze mną, co chcą i nikt by się nie dowiedział!

— A jednak jesteś w szkole. Poznajesz nowe osoby, nauczycieli. Ktoś by się zainteresował, gdybyś nagle zniknęła — zauważył. Kopnęłam w kosz na śmieci, niezadowolona, że mi nie wierzył. Przekoziołkował kilka metrów, co wprawiło mnie w stupor. Nie powinien był się nawet przewrócić. Collin uniósł brew, ale poza tym zignorował moje chuligaństwo. — Pewnie nie odpuścisz, więc co planujesz?

Oparłam głowę o ścianę, starając się pozbierać myśli.

— Będę udawać, że nic się nie stało. Zacznę kupować swoje jedzenie i wodę — zadecydowałam. — Zobaczę, czy dzięki temu coś się zmieni. Nie mogę oskarżyć ich o coś takiego bez dowodów. I wciąż chcę się dowiedzieć, gdzie on jeździ, więc możemy w końcu iść do samochodu?

Oczywiście jest opcja ze zmianą host rodziny, ale to trwa tygodniami. Jeśli choć w niewielkim procencie miałam rację, mogłabym tych przenosin nie doczekać. Przestraszyły mnie moje własne domysły. Starałam się odgonić czarne myśli. Pojedziemy za Chase'em i przekonamy się, że istnieje jakieś sensowne wyjaśnienie.

— Co, jeśli już wyszedł? Co powiesz Dayenne, jak zapyta, czemu cię nie ma w szkole?

— Dayenne wraca z pracy po południu.

— To co powiesz Chase'owi?

— A co go to obchodzi? Źle się poczułam, więc mnie odwiozłeś i tyle.

Parsknął śmiechem. Zeskoczył na śliską podłogę i w ostatniej chwili złapał się brzegu ściany. Wyraźnie chciał już wrócić do sali.

— Wybacz Destiny, ale to mój ostatni rok, nie mogę opuszczać zajęć. Na jakiej lekcji powinnaś teraz być? — zmienił temat.

Zagryzłam zęby. Nie w głowie mi teraz była nauka, ale przecież nie mogłam go zaciągnąć siłą za kierownicę. Obiecałam sobie w duchu, że w któryś dzień zwerbuję Collina po szkole. Niechętnie wyjęłam z plecaka plan.

— Na chórze. — Podrapałam się w głowę. Wybrałam go, bo z dwojga złego łatwiej jest nauczyć się piosenki niż tekstu do sztuki teatralnej.

— Jaki utwór przygotowałaś?

Spojrzałam na niego tępym wzrokiem. To ja coś miałam przygotowywać? Na pierwszą lekcję?

— A taką polską... Na pewno nie znasz — skłamałam. Trudno, najwyżej będę improwizować.

— Zaśpiewaj mi — nalegał. Uniosłam brwi. — Potraktuj to, jak próbę. Poza tym chyba nie słyszałem nigdy polskiej piosenki.

Uśmiechnęłam się szyderczo, bo dobrze wiedziałam, jaką nutę mu zademonstrować.

Zaśpiewałam niecenzuralną wersję „Wlazł kotek na płotek". Zgoda, jestem dziecinna, ale myślałam, że zejdę ze śmiechu, bo minę miał, jakbym co najmniej wykonała jakąś chwytającą za serce arię operową. Fakt faktem — akustyka na korytarzach była świetna. Po chwili doszłam jednak do wniosku, że zwyczajnie się ze mnie nabijał.

Niestety, nauczycielka, która przyłapała nas w holu, nie doceniła mojego talentu. Dostaliśmy wezwanie do kozy za włóczenie się po szkole w czasie zajęć.

Pouczyłam go, żeby nikomu nie wspominał o naszej rozmowie ani o tym, co zobaczył. Zwłaszcza swojemu ojcu. Nie chciałabym skończyć jako eksperyment w laboratorium.

— Hmm... A nie brakuje ci śniegu? — spytał całkowicie poważnie kolega z hiszpańskiego w drodze na stołówkę.

— Nie tak bardzo, jak rodzinnych polowań na renifery — odparłam smutno.

Kiedy zamyślił się nad moją odpowiedzią, zobaczyłam przez jego ramię Bree. Kręciła głową, trzymając dłoń na twarzy i patrząc na mnie z zażenowaniem. Była bardzo ekspresywna.

— Teraz już wiem, dlaczego pół szkoły myśli, że mieszkam pod jednym dachem z dziewczyną z jakiegoś syberyjskiego plemienia. — Usiadła przy stoliku i przewiesiła torbę przez oparcie krzesła.

— Nie wierzę, że to kupili! — Śmiałam się, kładąc ręce na blacie. — Masz pojęcie, na ile imprez zostałam zaproszona, żeby spróbować swojej pierwszej pizzy?

— Przyzwyczaiłam się już do twojego poczucia humoru, więc nie mogę powiedzieć, że mnie to jakoś specjalnie zaskoczyło — przyznała z nutką rozbawienia w głosie. To dobrze. Może w końcu przechodził jej foch.

— Nie nazwałabym tego poczuciem humoru — Cassidy bąknęła kpiarsko, marszcząc czoło. — Co dalej, rasistowskie żarty?

Prychnęłam z irytacji. Oczywiście, że musiała wtrącić swoje pięć groszy.

— Jak byś to nazwała, Cassidy? — Skrzyżowałam ręce i rozwaliłam się wygodnie na siedzeniu. — Umieram z ciekawości.

Uniosła brodę i nachyliła się w moją stronę, cedząc chłodno:

— Nie lubię cię.

Nie do końca udało mi się powstrzymać uśmiech.

— Trawa jest zielona. Słońce świeci. — Spojrzała na mnie jak na kretynkę. — Jeszcze jakieś oczywistości, którymi chciałabyś się ze mną podzielić?

— Kilka przychodzi mi do głowy — warknęła.

— Przestaniecie wreszcie? — skarciła nas Bree. — Tak będzie wyglądał cały rok? Destiny, jak ci minął dzień? — zmieniła szybko temat.

— Poza tym, że od rana próbujesz się dowartościować, robiąc wszystkich w balona i jeszcze się z tego cieszysz — wtrąciła jej przyjaciółka, zapewne zła na to, że pytanie nie dotyczyło jej. Host siostra szturchnęła ją w ramię.

Uznałam, że zrobię Bree prezent i będę ponad to. Spokojnie opowiedziałam jej o tym, że wraz z czterema innymi chórzystkami pojadę na konkurs do San Francisco. Niestety dopiero w październiku, ale ze względu na możliwość wyjazdu do tak wielkiego miasta już nie mogłam się doczekać.

— Nie wiedziałam, że masz taki dobry wokal — zauważyła, składając kanapkę.

— Najlepsze jest to, że ja też nie. — Parsknęłam śmiechem.

Wokół zbierało się coraz więcej ludzi. Na szczęście siedziałyśmy na świeżym powietrzu, a nie w środku — stołówka musiała wręcz dusić zapachami, odorem smażonego tłuszczu i potu. Zaczęłam wodzić wzrokiem po ludziach z nadzieją, że dostrzegę gdzieś dziewczynę z pierwszej lekcji.

Spodziewałam się rewii mody, ale uczniowie ubrani byli dość... swobodnie, żeby nie powiedzieć "byle jak". Kilka osób przyszło w piżamach. Jestem pewna, bo sama pytałam. Pewien chłopak chodził z grzebieniem wsadzonym we włosy. Nikt się tym nie przejmował, ani nie zwracał uwagi na takie dziwactwa.

— To po cholerę zapisałaś się na chór? — Cassidy znów odezwała się nieproszona, rozkładając ręce ze stosem brzęczących bransoletek. Traciłam cierpliwość.

— Liczyłam na to, że będę mogła stać z tyłu i poruszać ustami, udając, że śpiewam.

Odłożyła swoją sałatkę, czy co to tam jadła, a ja z kolei z zadowoloną miną sięgnęłam po lodowatego shake'a. Było parno i chyba zapowiadało się na burzę.

— Wiesz, kto nadużywa sarkazmu? — Sięgnęła po kawę. — Ludzie, którzy mają niskie poczucie własnej wartości i potrzebują potwierdzenia swojej wyższości nad innymi.

Zakrztusiłam się ze śmiechu. Na razie miałam do niej dość lekceważący stosunek, ale powoli zaczynała mi działać na nerwy.

— To nie był sarkazm, pani psycholog. — Siorbnęłam przez słomkę.

Odrzuciła kubek, jak tylko przytknęła go do ust. Powstało straszne zamieszanie: zaczęła wachlować się ręką, Bree wyrwała mi shake'a i kazała jej pić, a kawa leżała rozlana WSZĘDZIE. Zalała mi nachosy, za które słono zapłaciłam.

— Gorąca kawa jest gorąca, kto by pomyślał — bąknęłam zirytowana. — Wisisz mi lunch!

— Zamówiłam mrożoną! — fuknęła na mnie ze złością, jakbym to ja sprzedała jej nie to, co trzeba.

Uznałam, że to odpowiedni moment, by poinformować Bree o tym, że będę musiała zostać w kozie.

Cassidy od razu poprawił się humor. Zarżała jak koń. Z dziką satysfakcją powiedziała host siostrze, że ta wisi jej dwadzieścia dolców.

— Chwila, założyłyście się o to?!

Bree posłała mi przepraszające spojrzenie, kiedy z wyrazem najczystszego niedowierzania opadłam na oparcie.

— Ej, no przecież byłam po twojej stronie! — rzuciła pojednawczo. — A tak przy okazji, Collin zgodził się po ciebie przyjechać jutro rano, bo ja mam trening o siódmej. Zejdź tylko na główną drogę, żeby nie musiał wjeżdżać celowo do lasu.

Nie zdążyłam odpowiedzieć, bo pewien chłopak podszedł do nas i zaczepił Bree. Wróć, nie chłopak. Facet. Grubo po dwudziestce, więc raczej nie chodził na zajęcia.

— Wiecie może, gdzie znajdę salę 21a? — odezwał się tubalnym głosem.

Zapewne praktykant. Nie pogniewałabym się, gdyby zastąpił niespełnionego wojskowego, który to uczył mnie hiszpańskiego. Może języka bym nie opanowała, ale przynajmniej umiliłby siedzenie w klasie swoją aparycją.

— Jasne, zaprowadzę cię, bo z planu trudno tam trafić. — Wytarła ręce w serwetkę. — Nie pozabijajcie się — upomniała nas, odchodząc od stolika.

— Skąd ona bierze energię na uprzejmości z samego rana? — zdziwiłam się na głos.

— Przecież jest dwunasta — wycedziła Cassidy.

Machnęłam na nią ręką.

— Widziałaś gdzieś Flynna? — przypomniałam sobie nagle. Zaczęłam wypatrywać chłopaka w tłumie nastolatków z nadzieją, że dopadnę go przy grupie kolegów, których reakcje mogłyby mi wiele zdradzić na temat tego, co robił z Chase'em. Być może sami zaczęliby naciskać.

Cassidy wyplątywała wisiorek z włosów i odpowiedziała, ociągając się:

— Flynn ma nauczanie domowe w tym roku.

— Co takiego? Dlaczego?

Strzeliła kośćmi u wszystkich pięciu palców dłoni, zanim zdecydowała się odezwać. Szlag mnie trafiał ze zniecierpliwienia. Menda robiła to celowo!

— Nie wiem. Myślisz, że nie mam co robić, więc śledzę frekwencję całej szkoły? — prychnęła, wyciągając telefon.

Wzięłam plecak i wstałam od stolika. Liczyłam na to, że złapię Bree gdzieś na korytarzu.

— Ma coś ze wzrokiem — zawołała, gdy ruszyłam z miejsca. Obróciłam się zdziwiona. — Źle widzi. Poza tym wiele osób tak robi.

Słyszałam, że w Stanach niektórzy rodzice postanawiają samodzielnie uczyć własne dzieci, jednak jakoś nie chciało mi się w to wierzyć. Chyba niezbyt to rozsądne, żeby podejmować taką decyzję na ostatni i jednocześnie najważniejszy rok nauki, ale nie mnie oceniać. Flynn niby wspominał coś o swojej wadzie wzroku na imprezie Bree, choć nie pomyślałabym, że to takie poważne.

Host siostra nie wróciła do końca przerwy obiadowej. Pragnęłam, żeby ten upalny dzień już dobiegł końca, a poza dwoma lekcjami czekała mnie jeszcze ta nieszczęsna odsiadka w kozie.


Zdziwiłam się, gdy następnego ranka nie zastałam nikogo z domowników. Zrozumiałam, dlaczego to Collin musiał tutaj celowo przyjeżdżać — Dayenne była w pracy, a Chase Bóg-wie-gdzie, nie mogli więc podwieźć mnie do szkoły zamiast Bree, która miała trening na siódmą. Pasowało mi takie rozwiązanie, ponieważ przynajmniej nie musiałam drałować w tym upale czy też wstawać wraz z host siostrą o wschodzie słońca.

Gdyż i tak obudziłam się stosunkowo wcześnie, pomyślałam, że nadarzyła się okazja na to, aby trochę pomyszkować. Niestety, Chase zamknął pokój na cztery spusty — włącznie z oknami i balkonem. Nawet nie chciałam sobie wyobrażać, jaki wewnątrz był piekarnik. Mogłam co najwyżej wybić krzesłem szybę, ale nie osiągnęłam jeszcze tego poziomu desperacji. Jeszcze.

Zrezygnowana poszłam wziąć prysznic — zapomniałam włączyć wiatrak na noc i teraz cała kleiłam się od potu.

Na początku zimna woda przyniosła ukojenie, ale już po chwili poczułam, jak drętwieją mi stopy. Przekręciłam na letni strumień i z przerażeniem zauważyłam, że nic to nie dało. Chłód promieniował ze mnie jakby od wewnątrz; jakby zamiast krwi, w żyłach nóg krążył ciekły azot. Podobnego ukłucia sopli lodu doznałam na szyi.

Nie miałam czasu się nad tym zastanowić. Nagle straciłam czucie w kończynach i poleciałam z impetem do tyłu, rozbijając drzwi kabiny. Łomot mojego upadku zagłuszył brzęk rozbitej tafli szkła, którego fragmenty walały się po podłodze, boleśnie raniąc mnie ostrymi kawałkami w plecy, ręce i dłonie. Zaciągając się powietrzem, natychmiast chciałam uciec z tego pola minowego, ale... nie mogłam wstać.

Nie mogłam wstać, ponieważ zamiast własnych nóg zobaczyłam ogromny, pokryty łuskami rybi ogon.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro