Epilog
Jamie nienawidził latać samolotami. Wielogodzinne siedzenie w jednym miejscu było dla niego istną katorgą, a z jakiegoś powodu stewardessom zdarzało się opierać jego niewątpliwemu urokowi, co skutkowało sadzaniem go na miejsce za każdym razem, gdy tylko spróbował z niego wstać bez wyraźnej przyczyny. Najwidoczniej nie uważały za takową „przemożnej chęci rozprostowania długich nóg" czy też skonsumowania posiłku w ich miłym towarzystwie.
Tym bardziej nie podobała mu się wizja spędzenia kolejnych godzin, niańcząc Destiny. Nie dlatego, że za nią nie przepadał, po prostu wolałby wrócić na wyspę Roanoke, do Bree, do tropienia czarownic. Obwiniał się, nie potrafił zagłuszyć wyrzutów sumienia; może gdyby się bardziej przyłożył, prędzej dostrzegłby w bransoletce amulet. Mógł odegrać większą rolę w tym całym przedstawieniu i samemu go przejąć, zwłaszcza że to właśnie on szczycił się iście lepkimi i zręcznymi palcami. Wiele razy zranił siostrę przyjaciela, ale to nie znaczyło, że mu na niej nie zależało — gdyby miał możliwość zostania Przeistoczonym zamiast niej, nawet by się nie zawahał. Niektórych rzeczy zwyczajnie nie umiał w sobie zmienić. Nie był w stanie rezygnować z przyjemności, mając taką pracę, jaką miał.
Nie wyjdzie do sklepu, a kończyły mu się papierosy. Przyjechał prosto z lotniska, w pośpiechu nie zdążył nigdzie wstąpić, podczas gdy na miejscu nie znajdzie nawet żadnego alkoholu, niczego, co mogłoby sprawić, że czas nie będzie się dłużył w nieskończoność. Utknie sam w domu z dziewczyną, z którą mógł sobie co najwyżej pograć w karty.
Był spóźniony. I to porządnie. Tym razem nie miał żadnego wpływu na taki obrót spraw — o tej porze roku cieszył się, że w ogóle doleciał na miejsce tego samego dnia, a nie utknął już na lotnisku w Atlancie. W czasie tamtej przesiadki Chase zadzwonił do niego, głosząc dobrą nowinę, jakoby jego krew zmieniła Destiny z powrotem w człowieka.
Jamie najpierw uważnie — na tyle, ile dał radę się skupić — wysłuchał jego wersji wydarzeń. Następnie czekał, aż ten przyzna, że żartował, ale tylko brnął w zaparte. Skóra jej się nie goiła w sekundę. Nie wyrosły kły. Zalana własną krwią nie przemieniła się w syrenę. Wciąż musiał ją obudzić i zaczekać na wschód słońca, żeby potwierdzić teorię, jednak Jamie, słysząc głębokie przekonanie w głosie przyjaciela, zapragnął trzasnąć go w łeb i to jemu wylać na głowę kubeł zimnej wody.
Z ich duetu to Chase był rozsądniejszy... a raczej takie sprawiał wrażenie, przynajmniej dopóki ktoś nie poruszył przy nim tematu krwi. Głęboko wierzył, że nie tylko jej układ, ale i grupa miała olbrzymie znaczenie. Skoro najpotężniejsi Przeistoczeni to ci z AB Rh−, dla zachowania równowagi AB Rh+ powinni odznaczać się niepokonani łowcy. Jamie sądził, że nawet jeśli coś w tym było, to na Chase'a głównie działał efekt placebo. Sam nie pochodził jednakże z rodu od pokoleń kultywującego tradycję, w którym męski potomek dziedziczył właśnie tę grupę, nie nadano mu imienia zgodnie z jakimś wieloletnim zwyczajem, nie wpajano tych wszystkich nonsensów od dzieciństwa.
Chase pragnął wierzyć w ten magiczny pierwiastek we własnej krwi, który pozwolił mu na przywrócenie Destiny do ludzkiej postaci na dobre. Zaczynał już tracić nadzieję na zdjęcie zaklęcia z Bree, a to nasuwało im plan B. Może z czasem i starszego brata udałoby się nawrócić na właściwe tory... Prawda, dał się ponieść fantazji, za co Jamie go nie winił, ale przewidywał srogie rozczarowanie. Nie pomagał fakt, że Chase już dawno powinien zsiąść z motocykla i odezwać się po dotarciu do Exodusu. Nie odbierał też telefonu, nie odpisywał na wiadomości pisane niemal w biegu. Przepadł jak kamfora. Chłopak przyspieszył kroku w wyniku zbierających się niepewności, przeklinając w duchu położenie chaty. Musiał się przedzierać przez gęsty las wśród delikatnej jak wata mgły, idąc pod coraz bardziej stromą górę. Ze zdenerwowania i szybkiego chodu chociaż nie odczuwał zaskakująco niskiej temperatury.
Według niego Destiny w ogóle nie zaczęła się zmieniać w wampira. Niewiele wiedział o M'innamorai, ale Przeistoczeni nie przeistaczali się w innych Przeistoczonych — tego był pewien. Jad zadziałał niemal natychmiast przez obecność ichoru w jej żyłach i zrobił to, co do niego należało: zaczął oczyszczać organizm z krwi.
Kiedy Chase wstrzyknął w serce Des swoją krew z Buenaventurą, musiał wstrzymać produkcję ichoru. To on odpowiadał za całe wzmocnienie, nadludzką siłę, przemiany, błyskawiczną regenerację tkanek. Co jeszcze nie oznaczało, że przestała być syreną.
Chciał się mylić. Zawsze z dziką przyjemnością dokuczał mu słowami „a nie mówiłem?", szczególnie że nie miewał ku temu aż tak wielu okazji, ale teraz, wbrew narastającemu niepokojowi, ze szczerego serca chciał móc przyznać Chase'owi rację. Jakiż to byłby cudowny prezent świąteczny dla Bree! O ile oczywiście przypadek Destiny nie sprowadzał się do pokrewieństwa z Kolumbem...
Chase w gruncie rzeczy nie powiedział zbyt wiele przez telefon, poza najważniejszym — przez jakąś klątwę nie mógł dziewczynie niczego wyjaśnić, więc zaszczyt ten spadł na Jamiego. Świetnie. Już to sobie wyobrażał. Wiedział, że powinien poprawić jej humor, odciągnąć myśli od ostatnich wydarzeń, ale wiedział też, że choćby Destiny przeszła załamanie nerwowe i ostatkiem sił utrzymywała kontakt z rzeczywistością, będzie go ciągnąć za język, wypytywać, próbować przyłapać na kłamstwie, drążyć niewygodne tematy, wyłapie każde potknięcie, a on sam nie był pewien, ile może jej powiedzieć. W jak wiele spraw wtajemniczył ją Chase? Co udało mu się dokładniej wyjaśnić, co tylko powierzchownie? Z całą pewnością zataił przed nią prawdę o Julii zaklętej w ciele psa, tylko co wymyślił w zastępstwie? Coś musiał, skoro zdołał ją tam zostawić. Jeśli rzeczywiście zdołał. Może zagniewana zniszczyła mu komórkę i dlatego nie odbierał? W końcu lubiła sobie porzucać.
A może zamknął ją pod domem?
Niedobrze. Nie był tak wprawnym kłamcą, jak Evans. Nie ma co się dziwić, w końcu nie odbył szkolenia w Exodusie, które miałoby go przygotować do trzymania gęby na kłódkę nawet podczas tortur. Nikt nie nauczył go technik manipulacji, a na domiar złego często mielił ozorem bez namysłu. Pewnie dlatego na początku ich znajomości Chase natychmiast zorientował się, że jego tatuaż z logo Exodusu był falsyfikatem.
Polowanie bez pośrednictwa programu eliminacji miało swoje minusy, ale niewątpliwy plus stanowił fakt, że jego mieszkanie, w przeciwieństwie do monitorowanego domu Evansów, było całkowicie poza ich zasięgiem. No i nie musiał rezygnować z używek.
Zbrojownia!, przypomniał sobie nagle. Może nie oszaleje z bezczynności. Pokaże Destiny kilka sztuczek, zacznie ją uczyć samoobrony, by ta nie potrzebowała ochroniarza dwadzieścia cztery godziny na dobę. Przynajmniej znajdzie im jakieś zajęcie, które nieco odciąży ich od natłoku zmartwień oraz, optymistycznie zakładając, zmęczy ją i rozkojarzy na tyle, by nie miała siły go maglować.
Ta drobnostka wystarczyła, by częściowo wrócił mu humor, ale jeszcze nie na tyle, żeby podśpiewywać pod nosem. Bądź co bądź odnieśli sukces. Wszystko, co mogło pójść źle, poszło o wiele gorzej, niż zakładali, ale ostatecznie Destiny na tę chwilę była bezpieczna. Gdyby tylko mógł powiedzieć to samo o Bree...
Nie miał zbyt miłych wspomnień związanych z tą siedzibą. Przez ostatnie dwa lata była już tylko miejscem, gdzie Jamie składował nielegalną broń oraz skąd jej dobywał, zanosił tam również magiczne przedmioty, których Chase nie chciał przekazywać Exodusowi, na wypadek, gdyby był zmuszony z nich skorzystać. Ale wcześniej... wcześniej trzymali tam Julię. Wcześniej, dokładnie w piątek trzynastego grudnia dwa lata temu, właśnie w tym miejscu zabiła Charliego, dlatego Chase nie postawił tam stopy aż do niedawna, kiedy musiał ją odświeżyć, sprzątnąć i zaopatrzyć w jedzenie, przygotować na pobyt Destiny. Jego ojciec zginął w miejscu, które sam wybudował, by uciec od wiecznej kontroli ze strony Exodusu oraz wierząc, że kiedyś posłuży za schron dla kogoś, na kogo niesłusznie wydano wyrok. Miał rację. Niestety również pomylił się, sądząc, że tym kimś była Julia i przypłacił to życiem.
Każdy wiedział, że w ich zawodzie najmniejszy błąd mógł mieć nieodwracalne skutki, a jednak sama świadomość konsekwencji nie przygotowuje na nie. Śmierć wydaje się odległa, dlatego niespodziewane zderzenie z nią jest tak bolesne.
Po odejściu Charliego świat im się zawalił. Jamie wiedział, że nie skończyłoby się tylko na próbie samobójczej Chase'a, gdyby Chris nie postanowił się zemścić, ściągając i zabijając kogoś ważnego dla Julii. Evans nie mógł dopuścić do tego, by jego starszy brat w imię ich ojca zrobił dokładnie to, co on najbardziej potępiał za życia. Pierworodny — wilkołak i morderca M'innamorai, młodszy syn — samobójca... Charlie przewróciłby się w grobie. Oczekiwałby od Chase'a, że tak postąpi, dlatego chęć spełnienia jego ostatniej woli nadała mu jakiś cel, a dokładnie tego wtedy potrzebował. Poniekąd Jamie zawdzięczał Destiny życie przyjaciela, co brzmiało dość groteskowo, biorąc pod uwagę, że niemal przypłaciła to własnym i nie miała o niczym pojęcia. Gdyby miała, nigdy by tutaj nie przyleciała — chociaż i co do tego nie był stuprocentowo pewien.
Dom wyglądał tak, jak go zapamiętał — niska, nierzucająca się w oczy chatka z solidnego drewna, bez werandy, bez ganku, z jednymi drzwiami i skromnymi oknami na każdej z czterech ścian, tonąca w gąszczu nieprzycinanej trawy, krzewów i chwastów. Tak niepozorna, że nikt nie przypuszczałby, co kryła pod ziemią, ani co miała kryć wewnątrz przez najbliższe miesiące.
Kiedyś kojarzyła mu się tylko z miejscem, w którym spotykał się z Bree, jeszcze pod niewiedzę jej braci. Czuł się przy niej jak beztroski nastolatek, przynajmniej do czasu, aż Chris się o nich dowiedział. Wpadł w furię, pierwszy i nie ostatni raz — wybuchy złości często zdarzały mu się pod wpływem Julii. Choć już wtedy wszystko było skomplikowane, Jamie chętnie wróciłby do tamtych czasów.
Zaniepokoiły go uchylone drzwi. Czyżby Destiny uciekła? Dokąd? Chętnie pobawiłby się w kotka i myszkę, gdyby nie to, że musiał się minąć z Chase'em co najmniej o jakieś pół godziny. Destiny mogła już być poza bezpiecznym okręgiem, do którego wilkołaki nie miały wstępu.
Jedną ręką sięgnął do kabury po pistolet, drugą pchnął drzwi, otwierając je na oścież. Jeśli sama uciekła, wytropi ją. Jeżeli jednak ktoś znalazł jej kryjówkę, Chase zabije Jamiego za to, że nie dotarł tam jako pierwszy.
Chwycił mocno broń oburącz i nakierował lufę na ciało obcego mężczyzny leżącego nieruchomo na podłodze w wymiocinach. Nie rozpoznał jego otyłej sylwetki, nie miał pojęcia, co skłoniło starca do przyjścia w to miejsce — położenie chaty szerokim łukiem omijało szlak, nie sposób dotrzeć do niej czystym przypadkiem. Kiedy wszedł głębiej do pokoju, zobaczył, że światło wlatujące przez rozchylone drzwi padało na truchło drugiego faceta, tym razem zwróconego do niego posiniałą twarzą zastygłą w przerażeniu, z wytrzeszczonymi oczami i rozwartymi ustami. Rękami łapał się za szyję.
Jamie widywał znacznie gorsze przypadki, znajdował się w groźniejszych sytuacjach, dawno uodpornił się na widok nieboszczyków... jak i ich fragmentów, toteż dłoń nawet mu nie zadrgała. Pierwszy raz widział tych ludzi na oczy. Dziwił go brak jakichkolwiek znaków walki czy szarpaniny: żadnej krwi, żadnych poprzesuwanych mebli, stłuczonych przedmiotów, wszystko zdawało się nienaruszone, jakby ktoś tylko umieścił martwe ciała w środku.
Albo rozprawił się z nimi błyskawicznie.
Opuścił pistolet na widok Destiny owiniętej w samo prześcieradło, stojącej przy zlewie i pijącej wodę prosto z kranu. Ciemne, mokre włosy spływały po jej częściowo nagich plecach, drobne palce zaciskała na brzegu szafki. Jeszcze chwila i ją wyłamie. Zatrzasnął drzwi, ale nie schował broni.
— Hoodie...? — zaczął niepewny, czego powinien się spodziewać. Cała ta sceneria była dla niego jak wyjęta z innej bajki. To ją miał chronić, przybył z takim nastawieniem, a z tego, co zrozumiał, to nie ona potrzebowała tam jakiejkolwiek pomocy. Nie chciał wyciągać pochopnych wniosków, ale utrzymał bezpieczny dystans świadomy wysokiej skuteczności swojego szóstego zmysłu. Jeśli w każdym mężczyźnie jest coś z kobiety, jak yin w yang, w jego przypadku właśnie owa intuicja była tą cząstką.
Odessała się od kranu i odwróciła spłoszona, jakby przyłapał ją na gorącym uczynku. Owinąwszy się ciaśniej miękkim materiałem, coby jej nie spadł, z ciężkim oddechem usiadła na podłodze.
Wydała mu się taka krucha. Zastanawiał się, jakim cudem ktoś tak niepozorny samą swoją obecnością mógł powoli, kawałek po kawałku prowadzić świat ku zagładzie. Nigdy wcześniej nie miał do czynienia ani z M'innamorai, ani z syreną tuż po ataku, ale ze względu na to, że znał dziewczynę, nim ona sama się dowiedziała, kim jest, oraz przez wzgląd na stosunek Chase'a do niej, próbował wyrzucić z głowy te wszystkie ostrzeżenia i siejące postrach nazwy, wyzbyć się uprzedzeń. Chase go nie zmuszał. Sam zaproponował pomoc przyjacielowi, czas dotrzymać słowa. W innych okolicznościach, mając tak niezbite dowody, wystrzelałby na nią cały magazynek. Musiał pohamować instynkt.
Cóż ona tam majaczyła pod nosem? Bełkotała coś, ale zrozumiał dopiero za którymś razem: „nie zadziałało, nie udało się"...
A więc Jamie miał rację.
Ukląkł przy niej, by wyraźniej ją słyszeć. Rozumiał, że śmierć tych mężczyzn była jej sprawką — ciemnofioletowa obwódka sieci żyłek wokół jej nabrzmiałych ust stanowiła niepodważalny dowód — ale nawet nie próbował sobie wyobrazić, jak do tego doszło i skąd oni się tutaj wzięli.
— Zadzwoń do Chase'a — powiedziała nagle z przerażeniem, ściągając drżące dłonie z twarzy. Cała się trzęsła, nie panowała nad głosem. Obróciła głowę w stronę Jamiego. — Pocałował mnie.
Brwi chłopaka zbiegły się w linię.
— Houdini, ty masz jakiś problem. Musisz przestać całować ludzi.
Nie udało mu się zmniejszyć napięcia. Sięgnął po telefon w takim pośpiechu, że go upuścił. Szybko włożył baterię na miejsce i czekał na jego ponowne uruchomienie, w międzyczasie składając do kupy wyjaśnienia Destiny, z których wynikało, że w ten sposób Chase zdjął z siebie klątwę, co pozwoliło mu na wtajemniczenie ją w szczegóły ich planu.
Według Destiny to mało prawdopodobne, by jej ślina dostała się do jego jamy ustnej, a jednak Chase nadal nie odbierał. A przecież powinien. Nie był zajęty niczym szczególnym i z pewnością niecierpliwie wyczekiwał jakiejkolwiek wiadomości od Jamiego.
Nie będzie tam czekał. Złożył obietnicę, że przypilnuje Des, ale wolał ją złamać, niż zastać przyjaciela martwego. Zwłaszcza że coraz bardziej przestawało mu się podobać zachowanie syreny. Zbliżyła się, jej oczy poczerniały pod spuchniętymi i czerwonymi od łez powiekami, wchłaniając brązowe tęczówki w źrenice. Najpierw sądził, że przyglądała mu się podejrzliwie, nieufnie, dopiero potem dostrzegł w jej spojrzeniu zagrożenie, kiedy zdał sobie sprawę, że nie mógł się odsunąć. Chciał, ale nie potrafił przerwać tego dziwnego połączenia, jakby już zdążyła wślizgnąć się w zakamarki jego umysłu i nie wypowiedziawszy nawet słowa odebrać mu całą wolną wolę. Nim było za późno, zamknęła oczy i wydusiła ostatkiem sił:
— Jamie, uciekaj.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro