Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział IV ''Rozterki''

Powinna się cieszyć, że przeszli przez most, że udało się przekonać Lorda Freya. W końcu na pewno był z tego powodu zadowolony, to dla niego krok bliżej do uratowania ojca - a po to przecież wyruszył na wojnę. Jednak nie potrafiła się cieszyć. Skoro negocjacje się udały, to Walder Frey musiał dostać to, czego chciał. Przychodziła jej do głowy głównie jedna rzecz, której mógłby chcieć: żeby Robb ożenił się z którąś z jego córek.

Spodziewała się, że tak to się skończy. W końcu, nawet gdyby nie to, to Ryledia miała rację, ona jest nikim. Ktoś taki jak Robb Stark na pewno by się z nią nie ożenił. Są wobec niego pewne oczekiwania, którym musi sprostać, nawet jeśli coś do niej czuje, to postawi obowiązki na pierwszym miejscu.

Może Ryledia miała rację też z tym, że powinny odjechać? Ruszyć dalej swoją drogą, może nawet wsiąść na jakiś statek do Essos i tam zacząć nowe życie. Z dala od problemów Westeros, gdzie nie musiałaby ukrywać swoich włosów.
Co je tu czeka? Ryledia nigdy nie zaprzątała sobie głowy zamążpójściem, a Amalthea może liczyć co najwyżej na któregoś z pomniejszych Lordów albo prostego człowieka. Miała okazję porozmawiać z wieloma, zazwyczaj siedząc przy ognisku, i wydawali się nią zainteresowani bardziej niż by chciała. To nie na ich atencję liczyła w tym obozie, lecz pozostawała uprzejma. Ważne, że nie byli zbyt nachalni.

Od Ryledii wciąż nie usłyszała przeprosin, więc ich relacja pozostawała chłodna, pozbawiona więcej niż kilku słów dziennie. Nie miała więc z kim porozmawiać o swoich myślach i uczuciach, a przez to wymyślała coraz to kolejne możliwości i czuła się tylko gorzej.
Nie pomagało to, że Robb zdawał się poświęcać jej więcej uwagi niż wcześniej, a przecież już ustaliła w swojej głowie, że jest obiecany innej. Nie pofatygowała się o to, by sprawdzić swoje przypuszczenia, w końcu według niej nie mogło być inaczej, musiała mieć rację. A już na pewno nie będzie o tym rozmawiać z Robbem.

Przez to nie wiedziała tylko, jak traktować jego zbliżenie się do niej. Nic sobie nie robi z obietnic? Biła od niego honorowość, więc coś się nie zgadzało. A może zanim utkwi w małżeństwie, chce wykorzystać wolność, która mu została?

Cóż, gdyby jednak nie przyjęła swoich domysłów jako faktów, to łatwo rozgryzłaby tę zagadkę -  zresztą wtedy to nawet nie byłaby zagadka.
Pomimo tego, że w rozmowie z Robbem Catelyn zaznaczyła, że nie uważa jego zainteresowania Amaltheą za miłość, a jedynie przelotne uczucie, to stanęła po jego stronie i uchroniła od obietnicy, która byłaby dla niego ciężka do spełnienia. Matka również odradzała mu postępowanie pochopnie w sferze uczuciowej, tak samo jak w prowadzeniu wojny.

— Nie powinieneś się z nią żenić.

Powiedziała mu to wtedy niedługo po tym, jak przyznał jej się do tego, że kocha Amaltheę. Nie chodziło jej wtedy jedynie o to, że dziewczyna nie należy do żadnego znaczącego rodu i takie małżeństwo mogłoby zostać odebrane jako obraza przez niektórych Lordów, którzy mieli córki na wydaniu, lecz również o to, jak szybko rozwinęło się owe "uczucie".

Zadała mu proste pytanie: "Co o niej wiesz?" i to wystarczyło, by utwierdziła się w swoim przekonaniu, że to tylko zauroczenie. Oczywiście, nie twierdzi że nie może się to przeobrazić pewnego dnia w prawdziwą miłość, ale obecnie, jeśli nawet się kochają, to tyczy się to jedynie wyobrażenia o sobie nawzajem. To o wiele za wcześnie, by decydować się na poświęcenie na całe życie, a tym właśnie jest małżeństwo.
Może i nie powinna się na ten temat wypowiadać, bo kiedy wychodziła za Neda to praktycznie w ogóle się nie znali, ale to była inna sytuacja. Małżeństwo polityczne, którego nie mogła uniknąć. Oboje się w nim znaleźli i oboje postanowili, że zbudują swoje szczęście, kawałek po kawałku. Nie tylko dla siebie, również dla swoich dzieci. Tu sytuacja była inna, nie musieli się pobierać, mieli czas by się poznać, by odkryć, czy naprawdę do siebie pasują.

Późnym wieczorem Amalthea nie mogła zasnąć, aż w końcu wstała i zapaliła świecę, z myślą, że może chociaż poczyta, skoro nie może znaleźć odpoczynku.
Kiedy z Ryledią wyjeżdżały z domu zabrały ze sobą kilka książek - dobra, to trochę za dużo powiedziane. Amalthea wzięła ze sobą tomik poezji po valyriańsku i niewielką książkę opowiadającą o pewnym wycinku z historii Westeros. Pewnie gdyby nie to, że większość ludzi nie umie czytać, to już dawno nie miałyby tej drugiej. Ale tomiku poezji by się nie pozbyła. Zawsze gdy go otwierała, przypominała sobie ojca, który nauczył ją tego języka. To on dał jej tę książkę, sam dostał ją od matki.

Lored - a przynajmniej tak wszyscy go nazywali po wojnie - próbował nauczyć valyriańskiego również Ryledię, lecz ta nie wykazywała do tego dość dużo chęci. Nauczyła się niektórych zwrotów, konstrukcji zdania i pojedynczych słów, ale nie była w nim biegła. Z jednej strony jej na tym nie zależało, a z drugiej ściągała brwi bądź przewracała oczami, gdy widziała jak dobrze radzi sobie Amalthea. Ważne, że umiała potoczny. I podłapała też trochę innego języka od matki, ale również w tym przypadku wyglądała na zdenerwowaną, gdy Amalthei szło to lepiej.

Ryledia przewróciła się na drugi bok i zmrużyła oczy, widząc płomień świecy, mimo iż był on słaby. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego w jakim stanie jest ostatnimi czasy Amalthea, lecz wciąż jej nie przeprosiła, mimo iż wiedziała, że powinna. To słowo zawsze ciężko przechodziło jej przez gardło, od kiedy była dzieckiem. Miała wrażenie, że ma palcach jednej ręki mogłaby policzyć ile razy powiedziała je w swoim życiu - a przynajmniej te razy, które pamięta.

Miała ochotę fuknąć niezadowolona i kazać Amalthei zgasić świecę, tak jak już kilka poprzednich nocy zrobiła, ale szczerze wątpiła, że się jej posłucha. Już kilka razy udała, że jej nie słyszy, dopóki Ryledia sama nie wstała i nie zdmuchnęła świecy lub zgasiła ją między palcami, każąc jej iść spać.
Raz zadziałało, innym po kilku minutach Amalthea znowu zapaliła świecę. Jeszcze innym zaczęły się kłócić.

— Jesteś w ciąży? — zapytała, przewracając się na plecy. To było pytanie, którego na pewno nie puści koło uszu.

— Słucham? — powiedziała to ze zdziwieniem, ale nie takim, do którego Ryledia przywykła. Zazwyczaj zaskoczeniu Amalthei towarzyszyło krótkie parsknięcie, co podkreślało jak niedorzeczną rzecz właśnie usłyszała. Tym razem jej głos był zimny, równy, wyrażający złość, jaką wobec niej miała.

A to wszystko przez jednego chłopaka... - pomyślała sobie Ryledia, kręcąc przy tym głową.

— Wyglądasz jakby choćby jedno złe słowo mogło wywołać w tobie płacz albo furię, a poza tym sama wiesz, że zauważyłam, że nie możesz spać. — wyjaśniła, próbując przyjąć ten sam ton co Amalthea, ale jej zdecydowanie lepiej szło krzyczenie niż zimne spojrzenia i wstrząsający aż do kości ton głosu. — Nudności też masz? — odwróciła głowę w bok, by móc na nią spojrzeć. — Czasem mam wrażenie, że ledwo chodzisz.

Sama nie brała całkiem na poważnie swojego pytania, ale z racji tego, że miała dużo czasu na myślenie, to zaczęła rozpatrywać tę możliwość. W przeciwieństwie do Amalthei konfrontowała swoje domysły z osobą, którą mogła je potwierdzić lub im zaprzeczyć.
Kto wie, być może przypadkiem uda jej się zgadnąć, dlaczego przyjaciółka jeszcze jej nie odpuściła. W końcu już dawno konflikt pomiędzy nimi powinien się zatrzeć, zawsze tak było. Dlaczego teraz było inaczej?

— Nagle zaczęłaś się interesować? — odburknęła, jakby unikając odpowiedzi na pytanie.

Zawsze się o ciebie martwię.

Zapadła między nimi cisza, którą przerywały tylko odgłosy żołnierzy będących na warcie w obozie i koni. Amalthea wpatrywała się w płomień świeczki, czując, że wzrok Ryledii jest w nią bity i analizuje każdy element jej ekspresji.

Jedyne czym mogła się martwić, to nie swoim obecnym stanem, a tym, że lada dzień ma być bitwa, pierwsza Robba w tej wojnie. Wiedziała, że się boi, oczywiście nie powiedziałby jej tego wprost, ale widziała to po nim. Chciałaby móc wyszyć dla niego chustę, którą mógłby nosić przy sobie na piersi na szczęście. Nie sprawiłoby to, że martwiłaby się mniej, ale na pewno by o niej nie zapomniał - o ile przyjąłby taki prezent. Niestety, nie miała ani chusty, którą mogłaby wyszyć, ani czym wyszywać.

— Nie jestem w ciąży. — odpowiedziała po długiej, niezręcznej ciszy głosem równie stanowczym, co wcześniej zimnym. Nie podobało się jej jak jest traktowana przez przyjaciółkę i źle jej szło kontrolowanie okazywania tego. 

— I jesteś tego pewna?

 — Za kogo ty mnie masz? — prychnęła, sięgając do torby po tak drogi jej tomik poezji i otworzyła go na losowej stronie, szukając początku pierwszego lepszego wiersza, byleby móc się zaczytać i przestać zwracać uwagę na osobę po drugiej stronie namiotu.

— Za zakochaną dziewczynkę, a taką łatwo zaciągnąć do łoża.

Nie potrafiła jej zignorować po takich słowach.

— Nic takiego nie miało miejsca! — podniosła głos, z trzaskiem zamykając też książkę. — Tak bardzo zwracasz na mnie uwagę i mnie obserwujesz, a jednak nie wiesz, że nawet mnie nie pocałował.

— Ale szkoda. — powiedziała z przekąsem, jakby nabijając się z jej uczuć, zanim dodała sugestywnie: — Nie mogę wiedzieć co się dzieje w jego namiocie albo gdy zabiera cię na przejażdżkę.

Chciała coś odkrzyknąć, powiedzieć coś, czego być może będzie później żałować, ale przynajmniej mocno w nią uderzy. Ale tego nie zrobiła, Ryledia lubiła mieć ostatnie słowo, zatem niech tak będzie. Nie będzie w ogóle się odzywać, będzie ją zabijać ciszą dopóki się nie opamięta i ją przeprosi.

Zdmuchnęła świecę i położyła się z powrotem, mimo iż wiedziała, że nie zaśnie.

— Skoro nic nie mówisz, to coś musi być na rzeczy.

Na tę zaczepkę również nic nie odpowiedziała, mimo iż krzywdzące słowa cisnęły jej się na usta. Zagryzła dolną wargę i zamknęła oczy. Chyba wolałaby, żeby jej oskarżenia były prawdą, niż być teraz z nią w jednym namiocie.

***

W obozie było nadzwyczaj cicho, kiedy większość żołnierzy ruszyła do bitwy. Ryledia zdawało się, że nie mogła wytrzymać napięcia w namiocie, więc Amalthea została w nim sama. Nie żeby jakoś skorzystała z tego, że została sama. Przez długi czas siedziała i patrzyła się w pustkę, przesuwając między palcami materiał swojej sukienki, jednocześnie w myślach błagając wszystkich Bogów, których znała, by Robbowi nic się nie stało. Nie była wierząca, ale w takich momentach człowiek chwyta się wszystkiego, byleby uspokoić myśli.

W końcu z ciężkim westchnięciem, które wydawała się trzymać stanowczo za długo wstała i podeszła do niewielkiego lustra. Ciemnoczerwone włosy kaskadami spływały po jej ramionach, lecz nie były to jej włosy, a jej matki. Naturalnie nie pamiętała jak Umya wyglądała w krótkich włosach, bo w pierwszych wspomnieniach, które miała, jej włosy zdążyły już trochę odrosnąć. Ostatnio kiedy ją widziała były za biodra, jak jej teraz.

Obejrzała się za siebie, upewniła, że nikt nie zagląda do namiotu i sięgnęła do głowy, ostrożnie ściągając perukę. Odłożyła ją na bok, a potem wyciągnęła wsuwki trzymające jej włosy związane w warkocze przy głowie. Potem je rozplątała.
Przez to wszystko jej włosy pofalowały się jeszcze bardziej niż były naturalnie. Ułożyła je na obu swoich ramionach mniej-więcej po równo.

Tak bardzo przyzwyczaiła się do swojego wyglądu z czerwonymi włosami, że czuła się teraz dziwnie. Miała jasną karnację i jej bursztynowe oczy również należały do jasnych, więc srebrne włosy pasowały do tej delikatnej urody, jednak przez przyzwyczajenie coś wydawało się Amalthei nie tak. Czerwone włosy dodawały jej charakteru, ostrości, ale jej oczy przy nich ginęły.

Czy już do końca życia będzie musiała ukrywać swoje naturalne włosy by ukryć swoje prawdziwe pochodzenie?

Ryledia lubiła jej srebrne włosy, chociaż ostatni raz powiedziała jej o tym kiedy były jeszcze w domu, to jej odczucia się nie zmieniły.
Ciekawe, czy Robb zwróciłby na nią uwagę, gdyby nie nosiła peruki... A może bez niej traciła urok? Nie była już piękna?

Ale nie jest w stanie ich wiecznie ukrywać... Co jak je kiedyś zobaczy? Na pewno szybko skojarzy fakty i pojawią się pytania, na które nie będzie chciała odpowiadać. Sekret jest sekretem nie bez powodu. Tak musi być i koniec, nic z tym nie może zrobić. Chociaż... Jeśli nawet powiedziałaby mu prawdę, to co takiego się stanie? Miałby chcieć ją zabić tylko dlatego, że należy do obalonej dynastii? To Król Robert pałał nienawiścią do Targaryenów, dlaczego Robb miałby myśleć tak samo? Kto wie, jego ojciec był przyjacielem Roberta...
A jeżeli nie będzie chciał mieć z nią nic wspólnego? Każe jej odejść? Jak sobie z tym poradzi? Że też wraz z kolorem oczu nie mogła też odziedziczyć włosów po matce...

Czemu tak właściwie zakłada, że mają z Robbem przed sobą jakąś przyszłość? Nigdy się z nią nie ożeni, nawet jeśli by chciał, nawet jeśli ostatnio spędza z nią tyle czasu ile może i poleciały już w jej stronę kilka razy pytania o to od żołnierzy.

Może Ryledia ma rację i on chce ode mnie tylko jednego...?
Nie, Robb taki nie jest! Prawda?
Żeby tylko wrócił cały i zdrowy...

Znowu westchnęła i zabrała się do zaplatania swoich włosów, aby móc je z powrotem ukryć pod peruką.

Robb wrócił zwycięsko z Bitwy w Szepczącym Lesie, przywożąc ze sobą pojmanego Jaimego Lannistera.

Szkoda tylko, że dzień po tym zwycięstwie Eddard Stark stracił głowę w Królewskiej Przystani i rzeczywistość runęła na Robba silniej, niż kiedy zwoływał chorążych, kiedy wyruszyli na wojnę, kiedy zaczęła się jego pierwsza bitwa. Zrobił to wszystko, by ratować ojca i siostry, by wszyscy mogli wrócić do Winterfell, do swojego dawnego życia.

Marzeń o powrocie do przeszłości już nie było. Został tylko ból, złość i strach.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro