Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział III ''Walder Frey''

Od czasu, gdy Amalthea i Ryledia się pokłóciły, zamieniły tylko kilka słów, a minął tydzień. Ryledia chciała przeprosić przyjaciółkę, gdy ta już wróciła do namiotu po tym, jak szybko z niego wyszła, ale gdy emocje opadły, jej ego znów zaczęło z nią wygrywać. Wolała się nie odzywać, niż powiedzieć proste: "przepraszam". Już nawet bez wyjaśnień za co, jak się z tym czuje, co chciała osiągnąć - samo przyznanie się do błędu to byłoby wystarczająco dużo, żeby załagodzić sytuację między nimi.

Ale wolała milczeć, niż przełknąć dumę. Jednak wciąż, pomimo ich bardzo napiętych relacji, starała się uskuteczniać swój plan zbierania pieniędzy.
Spędzały praktycznie całe dnie osobno. Obecnie wojsko dotarło do Bliźniaków, z potrzeby przekroczenia Tridentu.

Robb nie był zadowolony z obecnej sytuacji, szczególnie że czuł, że jego żołądek zaczyna się naprawdę nieprzyjemnie skręcać ze stresu. Z krótkiej wymiany zdań - bo nie można tego nazwać sprzeczką - po tym, jak Theon zestrzelił kolejnego kruka wylatującego z twierdzy, stanęło na tym, że Catelyn pojedzie wynegocjować z Walderem Freyem przejazd na drugą stronę.

Bał się tego, jakie żądania będzie musiał spełnić, by móc ruszyć dalej, uratować ojca. Spodziewał się czego może chcieć Frey i nie podobało mu się to. Spojrzał w bok na Amaltheę, którą poprosił na ten krótki spacer, bo chyba nie byłby w stanie inaczej znieść oczekiwania.

Ledwie kilka dni temu matka poprosiła go wieczorem o rozmowę i nie było to dla niego zbyt komfortowe. Zdawał sobie sprawę, że nie ukrywał dobrze - a właściwie to wcale - swojej sympatii do czerwonowłosej dziewczyny, ale wciąż - nie chciał o tym dyskutować z matką. Czuł się zawstydzony tym, że poruszyła z nim ten temat, zapytała o co chodzi, czy może jakoś pomóc. Już dość mu było tego, jak przedstawiał je sobie i matka spojrzała się potem na niego tak, że jasnym było, że zdążyła go już przejrzeć.

— Kocham ją. — to jej powiedział, mimo iż nie mógł wiedzieć, że nie była to jeszcze prawda. Nie chciał słuchać tego, jak matka kwestionuje jego uczucia, uważa, że to nie miłość, a zwykłe zauroczenie, które może minąć równie szybko jak się pojawiło.

Przecież wie, co czuje! Jak sam ma ochotę się uśmiechać, kiedy widzi uśmiech rozpromieniający jej twarz. Jak stara się ją rozbawić, ilekroć nie jest w dobrym nastroju. Mimowolnie lustruje ją wzrokiem, kiedy jest blisko, najpierw przyglądając się szczegółom jej twarzy, a potem zjeżdżając na jej figurę.

Nie wiedział co prawda, czy ona darzy go jakimikolwiek uczuciami, ale wciąż nie chciałby zostać uwiązany do kogoś innego poprzez umowę, a szczególnie taką, na którą nie miałby żadnego wpływu. Gdyby kazano mu wybierać pomiędzy ratowaniem ojca a nią... Nie wiem.

— Nawet kiedy przekroczymy Trident, to wciąż czeka nas długa droga do Królewskiej Przystani. — powiedział, zabijając ciszę, która panowała między nimi, mimo iż nie należała do tych niezręcznych. Liczył na to, że to Amalthea zacznie jakiś temat, który byłby lżejszy i pozwoliłby mu pomyśleć o czymś innym niż wojna, lecz nie zapowiadało się na to, by to zrobiła. Sama od kilku dni nie była w dobrym humorze.

— Byłeś tam kiedyś? — zapytała.

Tak, nie czuła się dobrze. Przez cały ostatni tydzień myślała o swojej kłótni z Ryledią i nie mogła znieść ciszy między nimi. Z drugiej strony, nic sobie nie zarzucała, więc nie zamierzała za nic przepraszać. W jej mniemaniu to jej należały się solidne przeprosiny, ale nie mogła się ich doczekać.
Spodziewała się tego, że przyjaciółce to słowo nie przejdzie łatwo przez gardło, ale minął już tydzień... Ile jeszcze czasu będzie musiała cierpieć w tej relacji?

Czuła się... Osamotniona. Od dawna tak nie było. Brakowało jej bliskości. Może i Ryledia nie należała do wylewnych osób i nie okazywała często swoich emocji, ale nigdy nie odmawiała, kiedy Amalthea potrzebowała wsparcia, przytulenia, złapania za rękę. Były sobie tak bardzo bliskie, a teraz... Zachowywały się jak dwie obce osoby, mieszkające razem.

Jednak nie tylko to ją martwiło. Wiedziała, jakie negocjacje właśnie mają miejsce i jak prawdopodobnie się potoczą.

Robb nigdy jej niczego nie obiecał, ba, nawet nie wiedziała, czy odwzajemnia jej uczucia. Mimo to nie potrafiła się nie łudzić, że jakimś cudem mogliby stworzyć związek. Nierealna wizja? Jeszcze do dzisiaj starała się w nią wierzyć, że los sprawi, że ten piękny chłopak będzie jej, a ona jego.

— Nie. — odparł. — A ty?

— Też nie, chociaż chciałabym kiedyś zobaczyć stolicę. — cisza, w jakiej wcześniej wolno stawiali kroki nie była niezręczna, lecz ta rozmowa już tak.

Dwójka przygnębionych młodych ludzi, których społeczeństwo uznawało już za dorosłych, choć nie powinno ich jeszcze odzierać z tej niewinności i w zamian wrzucać im na ramiona ciężar odpowiedzialności, nie zostawiając żadnego miejsca na młodzieńczą lekkomyślność, widmo surowej kary za każdy błąd.
Kobieta i mężczyzna, którzy nie wiedzą, że odwzajemniają swoje uczucia. Ale ich przekonanie, że to głęboka miłość może się jeszcze okazać złudne.

— Myślałem, że w swoich podróżach już tam dotarłyście. — odpowiedział.

W temacie stolicy, to naprawdę chciałaby ją kiedyś zobaczyć. Czerwona Twierdza i Sept Baelora to musiały być naprawdę piękne budowle, które każdy powinien chociaż raz w życiu zobaczyć. A przynajmniej tak sądziła po tym, jak udało jej się kiedyś zobaczyć Wysogród - w życiu jej oczy nie widziały nic piękniejszego.

— Myślałam, że syn Lorda, który był najlepszym przyjacielem zmarłego króla, choć raz był w stolicy. — rzuciła, siląc się na lekki ton, lecz wyszedł on sztucznie.

— Ojciec nigdy nie chciał jechać na południe, lubił północ. — zawahał się, zanim dodał: — Zakładam, że nigdy nie byłaś też w Winterfell?

— Byłam nieopodal.

— A chciałabyś kiedyś zobaczyć zamek? — jeszcze zanim zadał to pytanie jego serce przyspieszyło ze strachu przed tym, jaka może być jej odpowiedź. Oczywiście przez jego głowę w zdecydowanej większości przeleciały czarne scenariusze, chociaż z drugiej strony był też ten pozytywny głosik, że skoro Amalthea nigdy nie odmawia żadnego wyjścia, to teraz też się zgodzi.

— Oczywiście. — odparła bez chwili zastanowienia, uśmiechając się.

Ich niespieszny spacer - podczas którego pojawiały się zawstydzone uśmiechy, uciekanie wzrokiem, delikatny śmiech i inne podobne rzeczy, jakie mogą towarzyszyć dwójce bardzo młodych, zakochanych ludzi - trwał, podczas gdy Catelyn udała się do Bliźniaków, by porozmawiać z Walderem Freyem.

— Czego chcesz? — takimi słowami ją przywitał.

W sumie to nawet niczego lepszego się nie spodziewała. Dobrze, że ją wpuścił i nie kazał od razu wtrącić do lochów. Kłamała, kiedy mówiła, że wierzy, że nie mógłby jej skrzywdzić tylko dlatego, że był chorążym jej ojca i wiedzieli się już wcześniej, kiedy była młodsza. Miała w głowie to, że to spotkanie może się dla niej źle skończyć, ale w żadnym wypadku nie mogła pozwolić Robbowi wejść do paszczy lwa.

— To ogromna przyjemność móc widzieć cię ponownie po tylu latach, Lordzie. — zaczęła grzecznie, pomimo tego w jaki sposób ją przywitał.

— Oh, daruj sobie. Twój chłopak jest zbyt dumny, by zjawić się przede mną osobiście. O czym mam rozmawiać z tobą? 

Spodziewała się, że odbierze to w ten sposób, jednak nie powstrzymało jej to przed postawieniem na swoich. Lepiej żeby tak myślał o jej synu, niż zrobił mu krzywdę.

— Ojcze, zapominasz się. Lady Stark- — odezwał się jeden z synów Waldera, obecnych w pomieszczeniu, ale Lord szybko mu przerwał.

— Kto pytał cię o zdanie? — rzucił mu ostre spojrzenie. — Nie jesteś jeszcze Lordem Freyem, nie dopóki nie umrę. Czy wyglądam na martwego?

— Ojcze, proszę- — odezwał się inny, z drugiej strony komnaty, ale jego wypowiedź też została szybko ucięta przez Waldera.

— Uważasz, że mam się od ciebie uczyć etykiety, bękarcie? Twoja matka wciąż doiłaby krowy, gdybym nie wcisnął jej ciebie w brzuch. — potraktował go takim samym spojrzeniem co pierwszego syna, po czym nastała chwila ciszy. Wyglądało na to, że westchnął w duchu, zdenerwowany. — W porządku, podejdź. — pokazał Catelyn gestem, by podeszła.

Stanęła przed nim, a wtedy Walder ujął niezbyt delikatnie jej dłoń i złożył na niej długi, przesadny pocałunek. Było to tak bardzo wymuszone i ostentacyjne, że Catelyn zrobiło się niedobrze, ale nie dała tego po sobie poznać. Pamiętała czemu tu jest i to trzymało ją mocno na nogach i pomagało kontrolować ekspresję - chociaż nie ukrywa, że mogła się lekko skrzywić, gdy jego usta zetknęły się z jej skórą.

— Proszę. Skoro grzeczności mamy już za sobą, być może moi synowie uczynią mi ten zaszczyt i się zamkną.

Popatrzyła się dyskretnie po bokach, na dzieci Lorda, a potem z powrotem na Waldera i odezwała się:

— Możemy porozmawiać? — pytanie było wyraźnie podszyte innym pytaniem, o to, czy mogą iść porozmawiać gdzieś indziej, gdzie nie będzie im się przysłuchiwać tyle osób.

— Właśnie rozmawiamy. — odpowiedział, doskonale wiedząc, o co jej chodziło. Dopiero po dłuższej chwili ciszy, kiedy mu nie odpuściła i nie odwróciła nawet wzroku, poddał się. — Dobra. Wyjść. Wszyscy, wynocha! — wszystkie dzieci od razu zaczęły się podnosić i opuszczać komnatę, tylko jego żona wciąż stała obok niego. — Ty też. — powiedział, uderzając ją w pośladki.

Nie umknęło uwadze Catelyn, jak Walder wcześniej cały czas dotykał tę biedną dziewczynę, ale nie odezwała się choćby słowem na ten temat. Nic nie mogła dla niej zrobić, a poza tym potrzebowała wynegocjować przejazd przez most, więc krytyka jego zachowań nie była wskazana.

— Widzisz to? Ma piętnaście lat. — piętnaście... — Kwiatuszek. — wstał ze swojego miejsca, stanął obok i spojrzał się na nią, oblizując usta w zdecydowanie zbyt sugestywny sposób. — I jej nektar jej cały mój.

— Jestem pewna, że da ci wielu synów. — odparła grzecznie, mimo iż było jej naprawdę żal tej dziewczyny.

Powtarzała sobie, że nie może nic zrobić, lecz mimowolnie przypomniały jej się jej własne córki. Sansa i Arya... Co z nimi? Jak się mają? Jak są traktowane? Żyją...? Na pewno żyją, nawet nie może myśleć inaczej. Lannisterowie nie śmieliby traktować ich źle, a nawet jeśli, to wysłaliby list z żądaniami. Z drugiej strony od razu na myśl przyszedł jej Bran i co stało się jemu...
Oni są zdolni do wszystkiego.

— Twój ojciec nie pojawił się na ślubie. — mruknął z wyrzutem Walder, schodząc po dwóch schodach i kierując swoje kroki do rozpalonego kominka, a Catelyn poszła za nim.

— Jest na to zbyt chory, Lordzie. 

— Na poprzednim też go nie było. I na jeszcze poprzednim. Twoja rodzina zawsze szczała na mnie.

— Lordzie, ja- — szybko chciała jakoś zaradzić nieprzyjemnej atmosferze, która zbudowała się nadzwyczaj prędko, ale nie miała okazji dojść do słowa, przerwał jej tak samo jak wcześniej swoim synom.

— Nie zaprzeczaj. Wiesz, że to prawda. Wielki Lord Tully nigdy nie wydałby żadnego swojego potomka za mojego.

— Jestem pewna, że były powody- — z grzeczności jednak spróbowała zaprzeczyć, jednak ponownie nie było jej to dane.

— Nigdy nie potrzebowałem powodów, potrzebowałem pozbyć się synów i córek. Widzisz, jak się gromadzą? — odwrócił się od kominka, w końcu ponownie stając twarzą do niej. — Dlaczego tu jesteś?

— By poprosić cię, abyś otworzył bramy, Lordzie, aby mój syn i jego chorążowie mogli przekroczyć Trident i kroczyć dalej na południe. — w końcu przechodzili do sedna sprawy i jej serce przyspieszyło, mimo iż była już w swoim życiu w wielu stresujących sytuacjach, w których wiele od niej zależało. Ale teraz chodziło o najwięcej, o życie jej dzieci, jej męża, jej samej. O przyszłość całej Północy.

— Dlaczego miałbym mu na to pozwolić? — odpowiedział pytaniem, w ogóle nie był przekonany, nie widział w tym jeszcze dla siebie żadnego zysku.

— Jeśli możesz wejść na blanki, spójrz z nich, a ujrzysz dwadzieścia tysięcy ludzi pod swoimi murami. — powiedziała to bardzo poważnie, mając nadzieję, że go tym przestraszy, że się ugnie, lecz wyglądało na to, że jej słowa nie wywarły żadnego efektu.

— Będzie tam dwadzieścia tysięcy ciał, kiedy Tywin Lannister tu dotrze. — przynajmniej jej nie wyśmiał, tylko ponownie odwrócił się do kominka i wystawił do niego ręce. — Nie próbuj mnie straszyć, Lady Stark. Twój mąż gnije w celi w Czerwonej Twierdzy, a twój syn to smarkacz, który nawet nie ma żadnego futra, by trzymać swoje jaja w cieple.

— Złożyłeś przysięgę mojemu ojcu. — starała się kontrolować swój ton, tłumacząc sobie, że przecież spodziewała się tego typu słów po Walderze, ale mimo to było to trudne.

— Ah tak, powiedziałem kilka słów... I przysięgałem też Koronie, jeśli mnie pamięć nie myli. Joffrey jest teraz Królem, co robi z twojego chłopca i jego niedługo-zwłok nikogo więcej jak buntowników. Gdybym chciał, rzuciłbym waszą dwójkę lwom na pożarcie. — oczywiście mówiąc to, miał na myśli Lannisterów.

— Zatem czemu tego nie zrobisz? — odpowiedziała szybko, w jej oczach pojawił się wyzywający błysk, mimo iż w środku bała się, że taka faktycznie może okazać się ich przyszłość.

— Starkowie, Tully, Lannisterowie, Baratheonowie. Daj mi jeden dobry powód, czemu miałbym na was marnować chociażby jedną swoją myśl? — oh, w końcu twoje myśli są tak cenne.

— Chcesz się znaleźć po zwycięskiej stronie. — nie myślała długo, zanim to powiedziała. To o Walderze wiedział każdy (nie bez powodu jej ojciec nazywał go "Walderem wiecznie spóźnionym), ale niewielu mówiło mu to w twarz. — Jeśli mój syn przekroczy Trident jeszcze dzisiaj, to ma duże szanse na zaskoczenie Lannisterów i zdobycie przewagi. Młodsi od niego wygrywali wojny.

— Wygrywali albo i przegrywali. — odburknął Frey.

— Czego chcesz w zamian za otwarcie bram? — zapytała wprost i to okazał się klucz do rozwiązania problemu.

Nie miała zbyt dużego wyboru i kiedy Walder podawał kolejne żądania, nie wykłócała się, tylko kiwała głową, że przekaże wszystko Robbowi.
Powiedział, że da mu swoich ludzi, zostawiając sobie tylko tyle, by byli w stanie obronić przejście przed ewentualnym agresorem. Natomiast w jego warunkach znalazło się żeby: jego syn Olyvar został giermkiem Robba i pewnego dnia został rycerzem, Arya poślubiła Waldrona, kiedy oboje będą w odpowiednim wieku oraz coś, czego nie przełknęła z trudnością i pokiwała głową.

— To niestety niemożliwe. — powiedziała, kiedy Walder oświadczył, że Robb miałby ożenić się z którąś z jego córek - z którąkolwiek chce.

— Dlaczego? Z tego co mi wiadomo nie jest żonaty. — wyraźnie nie był zadowolony z tego, że przy tym na co najbardziej liczył, spotkał się ze sprzeciwem.

— Nie, ale jest zaręczony.

Skłamała, ale powiedziała to z taką pewnością, że musiał jej uwierzyć.
Mogła nie robić sobie tego trudu, mogła na wszystko przystać, przekazać to potem synowi i to jemu pozostawić decyzję. W końcu według świata był już dorosły, to on prowadził ludzi na wojnę, będzie stawał przed ciężkimi wyborami.

Ale ona była jego matką. Nieważne co by się nie działo, będzie walczyć o jego życie, zdrowie i szczęście. Od chwili kiedy tylko pojawił się w niej chroniła go. Najpierw nosiła dziewięć miesięcy pod sercem, potem wydała na świat, a później patrzyła latami jak dorasta. Jak zaczyna raczkować, stawia pierwsze kroki, wypowiada pierwsze słowa. Nieważne ile będzie miał lat, zawsze będzie jej dzieckiem, a dla swoich dzieci zrobiłaby wszystko.

Skłamała, mimo iż sama w rozmowie z Robbem poddała w wątpliwość jego uczucia do Amalthei. Nie wierzyła, że miłość pojawia się znikąd, że na pstryknięcie palca tworzy się głęboka, nierozerwalna więź. Ale widziała jak szczęśliwy przy niej jest, jak pomimo okoliczności jest w stanie się uśmiechnąć, jak zaczął dbać o to, by zawsze dobrze wyglądać, bo ona może go zobaczyć, choćby przelotnie.

Najbliższa przyszłość nie zapowiadała się kolorowo, był to tylko dodatkowy powód, by walczyć o coś, co pozwala mu się cieszyć z życia. Dziewczyna być może nie należała do żadnego wysokiego rodu, ale potrafiła zrobić coś, co również Ned robił dla niej: przegonić nawet najciemniejsze chmury i wnieść promyk słońca, szczęścia.

— Nie będą to pierwsze zerwane zaręczyny. — wyglądało na to, że będzie musiała się bardziej postarać, jeśli chce postawić na swoim i odwieść go od tego pomysłu.

— Starkowie nie łamią danego słowa. — odparła.

— Eddard Stark nie miał z tym problemu. — zabolało, nie może w tej kwestii siebie okłamywać. Ilekroć spojrzała na Jona, stare rany się rozdrapywały, a jednocześnie bolało ją to, że niczemu winne dziecko wychowywało się pozbawione ciepła matki. Z jej winy. Nie potrafiła pokochać sieroty, bo była dowodem na zdradę jej męża.

Teraz nie mogła tego po sobie pokazać. Dalej stała prosto, nie odzywając się słowem ani nie odwracając wzroku, dając tym do zrozumienia, że jej słowo jest ostateczne i musi się z nim pogodzić.

Dopiero po kilku minutach Walder się odezwał, żądając w miejsce tego jednego małżeństwa dwóch innych: Sansa Stark również ma zostać żoną jednego z jego synów, a pierworodny syn Robba Starka i jego wybranki będzie się miał związać z którąś z jego córek - albo raczej już wnuczek.

Kochała wszystkie swoje dzieci - tak samo jak będzie kochać wnuki, jeśli jakichś się doczeka - nie chciała wybierać za nie przyszłości, chciałabym walczyć o wolność wyboru dla każdego z nich, lecz niestety nie mogła. Co nie oznaczało, że nie miała nadziei, że jednak do żadnych z ustalonych tutaj małżeństw nie dojdzie. Robb był tutaj, jedyne dziecko, jakie miała przy sobie, Bran i Rickon zostali w Winterfell a Sansa i Arya są zakładniczkami - zakładała że Arya też jest w stolicy, chociaż o tym nie było słowa w liście "od Sansy". Zanim do czegokolwiek by doszło, musiałaby się najpierw skończyć wojna i wszyscy wrócić do domu. Do tego czasu jeszcze dużo się może wydarzyć.

Zakładasz, że pożyjesz bardzo długo, Lordzie. Oby nie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro