Rozdział II ''Dwa światy''
Już od chwili, w której Ryledia zobaczyła jak Amalthea rozmawia z Robbem, cała sytuacja przestała jej się podobać. Miała swoje własne zamiary, które nie zakładały żadnego zakochiwania się ani w ogóle nawiązywania głębszych więzi. A tymczasem jej przyjaciółka spędzała zdecydowanie za dużo czasu z tym chłopakiem, nie przejmując się jej drobnymi sugestiami, że nie powinna się w to za bardzo angażować.
Minęło ledwie kilka dni, a ona już wiedziała, że jeśli nic nie zrobi, to jej nieco ponad rok młodsza przyjaciółka straci głowę dla kogoś, kogo zna kilka dni.
Ryledia po prostu tego nie rozumiała. Sama nigdy nie interesowała się płcią przeciwną, nie była zauroczona, zakochana, nic z tych rzeczy. Jedynie kiedy chciała coś dostać, coś osiągnąć, potrafiła udawać - ale i tak nie była tak dobra w zalotnym trzepotaniu rzęs co Amalthea. To dla niej mężczyźni wydawali więcej pieniędzy, by kupić im obiad albo po kielichu dobrego wina.
Ryledia za to nadawała się do miecza i to nauce walki przykładała więcej uwagi. Niestety w większości była samoukiem, bo jej ojczym nie był zbyt skory do pokazania jej więcej niż podstaw - a i tak by osiągnąć chociaż tyle musiała za nim chodzić przez kilka tygodni i jeszcze namówić Amaltheę do pomocy w tym zadaniu.
Przynajmniej potrafiła je obronić - w większości przypadków. A z każdym starciem się uczyła, więc teraz nie była już taka najgorsza. W żadnym wypadku nie mogła się równać z rycerzami, ale umiała dość, by stawić czoła tym, którzy nachodzili je w drodze. Albo gdy one nachodziły innych, choć to historia na inny czas.
Teraz musiała przemówić komuś do rozumu...
— Bogowie, przestaniesz w końcu? — była o krok od tego by powiedzieć, że wyjeżdżają, nawet w tej chwili, mimo iż nie udało jej się jeszcze osiągnąć jej celu, lecz... no właśnie. Cel okazał się ważniejszy, niż troska o przyjaciółkę. Przynajmniej na razie, kiedy jeszcze jest szansa, by wszystko wyszło na prostą.
— O co ci chodzi? — Amalthea zmarszczyła brwi. Siedziały w namiocie, był już wieczór, a ona krótko przed zachodem słońca wróciła. Pomyślała, że musi jej chodzić o to, że każdego dnia opowiada jej o tym, o czym rozmawiała z Robbem. Ale dzisiaj nic jeszcze nie powiedziała!
I nie podobało jej się to z jakim tonem Ryledia rozpoczęła tę rozmowę.
— O twoje maślane oczka i niewinne uśmiechy. Złamiesz chłopakowi serce, albo on złamie twoje - prędzej to drugie. — nie odpuściła ostrego tonu, co tylko bardziej zbiło jej rozmówczynię z tropu. Czemu nagle była dla niej taka niemiła? Zwykle milczała i robiła zdenerwowaną minę, jak coś jej się nie podobało...
— Czemu tak mówisz? — chodziło jej o ton jej wypowiedzi, ale Ryledia zrozumiała to inaczej, jakby Amalthea udawała głupią albo co gorsza uznawała ją za ślepą.
— Oszczędź mi tego swojego udawania niedomyślnej, dobrze? Co ty sobie myślisz? Że się pobierzecie i będzie żyli długo i szczęśliwie z dziesiątką dzieci? Ty jesteś nikim, a on przyszłym Namiestnikiem Północy albo już cholera wie kim przez tę wojnę, która może się potoczyć na dziesiątki sposobów!
— Oczywiście, że tak nie myślę! — odkrzyknęła. Nienawidziła, gdy ktoś podnosił na nią głos i automatycznie robiła to samo. Nigdy nie nauczyła się tego powstrzymywać.
Już pomijając to, że dziesiątka dzieci to była dla niej zdecydowana przesada, to nawet nie myślała o tym, że mogłaby dzielić z Robbem przyszłość. Wolała żyć chwilą, jak przez ostatnie trzy lata. Cieszyła się z atencji, jaką ją obdarowuje i odwzajemniała uśmiechy. Lubiła z nim rozmawiać kiedy spacerowali. To wszystko.
— I nie jestem nikim. — dodała, czując, że głos jej się łamie.
Nikt nie jest nikim. Wiedziała, co Ryledia miała na myśli przez te słowa, ale i tak ją to zabolało... Zdawała sobie sprawę z tego, że w swoim obecnym położeniu niewiele może zrobić i jej ojciec - niegdyś książę, żyjący w luksusach - stracił wszystko po Rebelii Roberta.
— Jesteś, twój ród nie istnieje. — to jak... beznamiętnie to powiedziała, to było kolejne ukłucie. Brała ją za osobę, która zawsze będzie ją wspierać, w końcu do tej pory razem szły przez życie, a ona... Ona nie była z nią szczera, nie było to z troski o nią, bardziej jakby chciała ją dobić, zrównać z ziemią i zadbać o to, by się nie podniosła.
I najgorsze jest to, że nie rozumiała czemu taka jest.
— Nie, dopóki choć jedna osoba żyje.
— Nie zmienia to faktu, że czasy świetności dla was już dawno minęły. — Ryledia podeszła do niej bliżej, nie przerywając kontaktu wzrokowego. Nie chciała taka być. Taka... szorstka, nie wobec niej, nie zasługiwała na to. Ale liczyła, że te słowa będą jak kubeł zimnej wody i wybije jej z głowy zbytne spoufalanie się z Robbem dopóki nie jest jeszcze za późno. Chociaż wygląda na to, że ona już jest w to zaangażowana aż za bardzo. — Jesteś nikim i nikt o jego statusie społecznym się z tobą nie ożeni.
— Nawet o tym nie myślałam, chciałam po prostu-
— Czekasz, aż cię przeleci? — przerwała jej Ryledia.
Amalthei zabrakło słów, dosłownie. Od zawsze wiedziała, że jej przyjaciółka nie przebiera w słowach, ale do niej... do niej nigdy się tak nie zwracała. Brakowało tylko, by zaczęła ją wyzywać. Nie poznawała jej, nie rozumiała. I bolało ją to.
Myślała, że może czuć się przy niej swobodnie, rozmawiać o wszystkim, a teraz powstrzymywała łzy, które zaczęły się zbierać w kącikach jej oczu.
— Na nic nie czekam, na litość bogów, Ryledia, skąd ci to wszystko przychodzi do głowy?! — chciała zabrzmieć tak, jakby nie ruszały jej jej słowa, ale poniosła klęskę. Nie tylko dlatego, że po jej policzku spłynęła już pierwsza łza, ale przede wszystkim jej głos zaczął się łamać.
— Wy nie macie przyszłości, a mimo to o nią walczysz!
Nie przestawała. Widziała, w jakim stanie jest Amalthea, a mimo to brnęła w swoje okrucieństwo. Myślała, że w ten sposób uda jej się coś osiągnąć, wbić jej do głowy, że jakiekolwiek ma nadzieje, są one złudne.
Nie przewidziała tego, że jej słowa odpychają Amaltheę od niej i popychają w stronę osoby, którą tak bardzo starała się oczernić w jej oczach.
— Bo z nim rozmawiam?! — odkrzyknęła, łzy już swobodnie spływały po jej twarzy, ale nie zwracała na nie uwagi. — Jakoś nie miałaś problemu, kiedy tymi moimi "maślanymi oczkami" zdobywałam dla nas obiad! Powiem więcej, to ty nas tu sprowadziłaś i-
— I to ja powiem, że wyjeżdżamy! — Ryledia chciała do niej podejść i złapać za nadgarstek, ale Amalthea gwałtownie od niej odskoczyła, na odległość dwóch kroków.
— Nie będziesz mi mówić co mam robić! A może twój ukochany już dostał od ciebie co chciał i jesteś zazdrosna, że jestem szczęśliwa?!
O co jej chodziło? Ona naprawdę myślała... Na Siedmiu, pieprzonych, piekieł! To jak się zachowywało nie miało żadnego związku z tym jak się czuje, nigdy nie była i nie jest zakochana!
— Nikogo takiego nie ma w moim życiu, zależy mi tylko na tobie, Amy! — zwróciła się do niej, używając zdrobnienia.
Dawno tego nie słyszała, ostatni raz od matki. Ryledia nie nazywała jej tak od dawna, lecz wiedziała, jakie znaczenie ma to dla Amalthei. Przypomina o domu, o minionych czasach. O czymś, co już nie wróci.
Teraz było to jak uderzenie poniżej pasa. Zagranie na emocjach, co bardzo jej się nie podobało.
— Nie nazywaj mnie tak, nigdy! — podkreśliła bardzo wyraźnie ostatnie słowo. — Jeśli faktycznie by ci na mnie zależało, to nie mówiłabyś do mnie w ten sposób! Nie robiła bezsensownych wyrzutów! Mam cię dosyć, nic sobie nie robisz z moich uczuć!
— Bo ich nie ma!
Po raz kolejny Ryledia ignorowała jej emocje, mimo iż widziała, że one tam naprawdę były.
W jej przekonaniu robiła to dla dobra przyjaciółki, ale w rzeczywistości niszczyła ją i ich relację.
— Są prawdziwsze niż twoje durne marzenia o wyjeździe do Essos! — odkrzyknęła z pełną świadomością, że te słowa zabolą Ryledię. Miały, nie pozwoli się traktować jak śmiecia, niech poczuje to samo co ona.
— To też twoje marzenia. — ton głosu Ryledii nagle złagodniał. Była w szoku, te słowa opuściły jej gardło z zająknięciem. Była przekonana, że dzielą tę wizję wyjazdu, że Amalthea pragnie tego tak samo jak ona. W końcu chciała sprzedać swoje włosy byle tylko miały dość pieniędzy na przepłynięcie statkiem...
A teraz mówi jej, że w ogóle jej to nie obchodzi?
— Nie. A na pewno nie z kimś, kto jest zorientowany tylko na siebie! — odkrzyknęła młodsza.
Ryledia patrzyła jak Amalthea wychodzi - a raczej prawie że wybiega - z namiotu, próbując podjąć decyzję co zrobić.
Z jednej strony chciała za nią krzyknąć, pobiec, cokolwiek byleby ją zatrzymać i móc wyznać prawdę. Liczyła na to, że w obozie, w takim tłumie ludzi uda jej się znaleźć dość dużo nieuważnych, z których sakiewek uda jej się podebrać po kilka monet, aż w końcu uzbiera dostatecznie dużą sumę, by mogły wyjechać i by jeszcze wystarczyło im na życie. W końcu nikt nie zauważyłby braku dwóch czy trzech monet, a jej krok po kroku udałoby się zdobyć dość.
Ale właśnie Amalthea wykrzyczała jej, że nie ma zamiaru nigdzie z nią jechać. Być może jedynie w złości, a może jej dziewczęce serce naprawdę się zadurzyło i chciała tu zostać.
A z drugiej strony również jej duma ucierpiała podczas tej kłótni. Nigdy się tak nie sprzeczały, zwykle dochodziły do porozumienia, nawet jeśli żadna z nich nie była osobą, która łatwo odpuszczała.
Dlatego mimo iż jej część chciała to zrobić, to nie poszła za nią.
— Tak, proszę bardzo, idź sobie płakać w jego ramię, ale nie przychodź do mnie, gdy okaże się, że miałam rację! — krzyknęła zamiast tego, siadając sfrustrowana na krześle.
Oparła łokcie na udach i schowała twarz w dłoniach, uspokajając oddech. Od razu zaczęła żałować, że za nią nie poszła, że nie złapała za rękę i nie powstrzymała przed wyjściem. Źle się czuła z tym, jak się do niej odzywała, sama była sobie winna, że usłyszała kilka gorzkich słów od Amalthei.
Przeklinała w myślach to, że jej własna duma wygrała ze strachem o najbliższą w jej życiu osobę.
Nie powinna była nazywać jej "Amy". Wiedziała, że dziewczyna tęskniła za rodzicami. Ona też tęskniła za matką, chociaż nigdy nie była z nią mocno związana, ale ponownie - była to jej wina, a dokładniej jej charakteru. Za bardzo lubiła się o wszystko wykłócać.
Ale cholera, naprawdę jej zależało! Jak ma to pokazać? Chyba nigdy nie potrafiła... Jest człowiekiem czynu, a nie słów. Zawsze stanie w obronie tych, na których jej zależy, ale nie potrafi dobrze dobierać słów - w tym to Amalthea zawsze była lepsza.
Mimo że urodziła się już po Rebelii Roberta i nie miała żadnego związku z dworem poza tym, co mogła usłyszeć od ojca, to widać po niej było te królewskie korzenie. Ryledię z początku bardzo to denerwowało - można nawet zaryzykować stwierdzenie, że jej zazdrościła - ale po czasie przyzwyczaiła się do tego tak bardzo, że nie wyobrażała sobie swojej przyjaciółki zachowującej się w żaden inny sposób.
Pasowałaby na Lady. Może ma rację, to ja zaczęłam snuć marzenia o wyjeździe i życiu pełnym przygód. Pojechała ze mną tylko dlatego, bo nie chciała bym była sama.
Ciężko westchnęła i przejechała rękami po twarzy, w końcu otwierając oczy. Oparła się o oparcie krzesła i rozejrzała po namiocie. Co jej zostało jak nie czekać, aż Amalthea ochłonie i postanowi wrócić? Ma tylko nadzieję, że się nie przeziębi ani nie odejdzie za daleko, w końcu zapadł już zmrok i zaczyna się robić coraz zimniej...
W międzyczasie, Theon zmierzał do namiotu swojego przyjaciela, w którym zaraz miała się odbyć zaraz odbyć narada. Ostatnia tego dnia, podsumowująca to, o czym jeszcze im doniesiono w międzyczasie. Kilka kroków przed nim szło dwóch Lordów, którzy zmierzali w tę samą stronę.
Poprawił rękawiczki na swoich dłoniach, mocniej je wciągając, gdy poczuł jak zimny wiatr smaga jego nadgarstki. Gdy podniósł wzrok zauważył przechodzącą niedaleko niego dziewczynę, którą ostatnio upodobał sobie Robb.
Miała na sobie czerwoną suknię, pasującą kolorem do jej włosów. Wiedział, że miała co najmniej jeszcze jedną, ale widział ją ubraną w nią tylko raz - tamta była brudnoniebieska i na pewno nie przykuwała tak wzroku jak ta czerwona. Wydawała się też być na nią trochę za duża, więc nie dziwił się, że dziewczyna wybierała tą czerwoną. Zresztą, lubił przecież popatrzeć jak ubranie ładnie okala zgrabną, kobiecą figurę.
Chociaż Amalthea nie wyglądała na zadowoloną. Nie żeby on się tym za specjalnie przejmował, zamienił z nią tylko kilka słów, jak nie miał się czym zająć i zobaczył Robba rozmawiającego z nią.
Z tego co dowiedział się od przyjaciela, pochodziła z Reach, z małej rodziny, która straciła swój majątek. Mówiła, że opuściła dom po śmierci rodziców, zaczynając wtedy swoją podróż z przyjaciółką - Ryledią - która była w podobnej do niej sytuacji.
Dwie samotnie podróżujące panny? Nie za często się to spotyka, ale nie może narzekać na obecność ładnych kobiet w obozie - a przynajmniej jednej z nich, bo ta wyższa nie wydawała się zbyt przyjazna... Co nie znaczy, że by z nią nie spróbował.
Gdy już dotarł do namiotu i wszedł do środka, od razu podszedł do swojego przyjaciela, który popijał jeszcze trochę wina, w oczekiwaniu na przybycie swoich chorążych.
— Wiesz kogo właśnie widziałem? — zagadał, odsuwając się z nim bardziej na bok. — Twoją damę, ale wydawała się przygnębiona. Czyżbyś nie poświęcił jej dzisiaj dość uwagi? — oczywiście, że musiał to powiedzieć w taki sposób, nie zawracając sobie głowy tym, dlaczego Amalthea zachowywała się tak a nie inaczej.
— Przygnębiona? Dlaczego, co jej powiedziałeś? — na początku Robb chciał zwrócić mu uwagę, że owa dziewczyna nie jest jego damą, ale byłoby to daremne - Theon i tak żyje w swoich przekonaniach i lubi się z nim droczyć. Nie odpuści mu tego, dopóki Amalthea któregoś dnia nie wyjedzie. A co do jego pytania, to jego drugą część dodał tylko dlatego, ponieważ zorientował się, że nieco zbyt szybko i zbyt emocjonalnie zareagował. Chcąc z powrotem nadać rozmowie żartobliwy ton, dodał to co dodał.
— Zupełnie nic, była zbyt daleko, a ja zbyt zajęty przybyciem na to ważne spotkanie. — odparł Theon, uśmiechając się. — Powinieneś iść pocieszyć swoją wybrankę.
— Mam ważniejsze rzeczy na głowie. — mruknął, chociaż już przez jego myśli przewijało się mnóstwo powodów, przez które Amalthea mogłaby być smutna i wiedział, że nie będzie w stanie w pełni skupić się na spotkanie.
Ostatnio spędzał z nią większość swoich wolnych chwil i ostatnio matka go za to zrugała, że nie skupia się na tym, co istotne.
Nie może przecież żyć jedynie wojną, planowaniem i martwieniem się o rodzinę, prawda? Uważał, że zasługuje na chwilę luźnej, niezobowiązującej rozmowy z dziewczyną, która była intrygująca - a przynajmniej tak mówiło mu przeczucie. Nie miał powodów, by nie wierzyć w jej słowa o swojej przeszłości, lecz sądził, że jest jeszcze wiele rzeczy, których nie wie.
I - o zgrozo - chciałby się tego wszystkiego dowiedzieć. Niestety wydawała się nie ufać mu na tyle, by się tym wszystkim podzielić. Nie mógł jej winić, w końcu nie znali się długo - mimo iż czuł zupełnie inaczej. Jakby... Jakby byli starymi przyjaciółmi. Zadziwiająco szybko znaleźli wspólny język i nie potrafił już wyobrazić sobie swojego dnia bez niej.
— Jeśli nie będziesz dość szybki, to stracisz okazję. — powiedział, z nieco zbyt sugestywnym jak na gust Robba, tonem. Theon widząc, jak jego przyjaciel marszczy brwi w niezrozumieniu dodał: — Kilku Lordów nie jest żonatych, prawda?
— A już myślałem, że masz coś mądrego do powiedzenia. — Robb przewrócił oczami i odstawił pusty kielich na stół. Chciał się odwrócić, ale Theon złapał go za ramię.
— Ależ to bardzo mądre. Jeśli liczysz na coś więcej z tak śliczną kobietą, to musisz rozegrać to szybko, a nie drobnymi krokami. — powiedział to cicho, jakby był to jego największy sekret.
— Nie wszyscy mają w głowie to samo co ty, wiesz?
— Prawda, niektórzy są gorsi. Zobaczą ładną dziewczynę i stwierdzą, że za wszelką cenę muszą ją mieć w swoim łożu. A jeśli będą dość szarmanccy, to im się to uda. Ale ja wspieram oczywiście tylko ciebie, przyjacielu. — poklepał go po ramieniu, jakoby na potwierdzenie swoich słów.
Chyba oczekiwał, że Robb zaraz zacznie zaprzeczać, że wcale nie zależy mu na Amalthei, że to tylko zwykła znajomość, lecz to nie nastąpiło. Nie ukrywał swojego zaskoczenia, otwierając trochę szerzej oczy, ale zaraz potem uśmiechając się. Co by o nim nie mówić, cieszył się, że jego przyjaciel znalazł choć trochę szczęścia w tych beznadziejnych i stresujących okolicznościach.
— No co? — brwi Robba zbliżyły się do siebie jeszcze bardziej niż wcześniej. Ciężko mu było rozczytać z ekspresji Theona co przeszło mu właśnie przez głowę i nie wiedział, czy powinien się cieszyć czy wręcz przeciwnie.
— Gdy już ci się uda, chcę usłyszeć jak wygląda bez płaszcza i sukni. — powiedział mu do ucha i poszedł zająć swoje miejsce przy stole.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro