pięć
DZISIAJ BYŁY MOJE PIERWSZE święta bez rodziny, a co dopiero bez karoliny.
wszyscy dobrze się bawili i zachowywali, jakby wszystko wróciło do normalności.
jednak jak mi obiecano, niedługo wydostanę się stąd z pomocą gilberta.
nadal nie byłam pewna czy mogę mu ufać, czy on przypadkiem nie był przyjacielem billy'ego? nie mogę ufać żadnemu z nich.
ze względu na to, że nie byłam częścią rodziny andrews, kazano mi stać w miejscu i witać gości.
rodzina urządzała imprezę, a ja mogłam jedynie się modlić, że gilbert również przyjdzie.
— nie rozmawiaj z moimi znajomymi, łapiesz? nie chcę, żeby się źle czuli — rozkazał billy.
wywróciłam oczami i kiwnęłam głową.
— masz szczęście, że jesteśmy mili, bo inaczej ukaralibyśmy cię za twoje zachowanie, paniusiu — stwierdził i przewrócił oczami.
— przewracaj oczami dalej, billy. może kiedyś znajdziesz swój mózg. — puściłam mu oczko, a następnie wyszłam z pokoju, by sprawdzić, czy przypadkiem w żadnym pokoju niczego nie brakuje.
— goście przyjeżdżają za dziesięć minut, lynn — poinformował mnie pan andrews.
pokiwałam głową i ukłoniłam się przed nim przed odejściem. musiałam się czymś zająć.
stanęłam przy drzwiach frontowych, przez które mieli wchodzić goście i wygładziłam moją białą sukienkę.
rodzina andrews dała mi tylko trzy sukienki; brązową, czarną i białą. czarna była wyborem, gdy trzeba było być w żałobie. biała była wręcz idealna i mieszała się ze śniegiem padającym na zewnątrz.
sprawdziłam, czy nie rozmazałam swojej czerwonej szminki, a potem obejrzałam siebie, rosę lynn, w lustrze.
dwie minuty.
wyglądałam na zewnątrz, by patrzeć, jak mój rower spokojnie leży, dopóki trzy powozy nie wyrwały mnie z zamyślenia.
niedługo później usłyszałam dzwonek do drzwi, więc je otworzyłam i zaczęłam witać rodziny.
zdawali się mnie nie zauważać.
jedna z rodzin miała syna, przyjaciela billy'ego.
— to ty jesteś zabawką billy'ego? — zapytał z uśmieszkiem.
— co... — zaczęłam się jąkać.
nie mogłam się tak zachowywać. dzisiaj nie chodzi o mnie. nigdy nie chodzi o mnie.
— tak — przyznałam cicho.
chłopak uśmiechnął się z satysfakcją i kiwnął głową, idąc przed siebie.
— witaj panienko, dzień dobry, miło mi poznać, dziękuję za przybycie, bardzo cenimy pańską obecność, proszę pana, witajcie, cześć — próbowałam przywitać każdego gościa wchodzącego do domu.
wtedy ogromny tłum ludzi zakończył się, wraz z wejściem ostatniej rodziny.
lekko przymknęłam drzwi i odwróciłam się, by zobaczyć wypełniony pokój.
nagle drzwi ponownie się otworzyły, więc szybko na nie popatrzyłam.
— to zaszczyt, że postanowił pan do nas dołączyć — powiedziałam z uśmiechem, jednak od razu podskoczyłam, kiedy zobaczyłam gilberta i jego tatę. musiałam udawać, że go nie znam, bo o to prosił mnie billy. — witaj... proszę pana.
posłałam gilbertowi uśmiech, który on odwzajemnił.
wszedł do środka i dołączył do grupy swoich znajomych.
rozejrzałam się dookoła i wzięłam tackę z jakimiś napojami, a następnie zaczęłam proponować je gościom.
wraz z pustoszejącą tacą, ja również coraz mniej dobrze się bawiłam.
postanowiłam zrobić sobie krótką przerwę i usiadłam na kanapie.
kilku dorosłych popatrzyło na mnie z rozbawieniem. czy to takie oczywiste, że jestem służącą? moja sukienka... przecież jest gładka.
rozejrzałam się po pomieszczeniu wypełnionym kolorowymi sukienkami i popatrzyłam na moją białą.
— mogę usiąść? — odezwała się dziewczyna z kruczoczarnymi włosami związanymi niebieską wstążką.
miała na sobie elegancką sukienkę i wyglądała dość znajomo.
szybko kiwnęłam głową.
— tak przy okazji, mam na imię diana. — uśmiechnęła się i podała mi rękę.
chętnie ją uścisnęłam i uniosłam kąciki ust.
— jestem rosa — odparłam po kilku sekundach.
skinęła i wróciła do wpatrywania się w ziemię.
— dlaczego nigdy nie widziałam cię w szkole? uczysz się w domu?
— ja... tak, w domu — skłamałam powoli, ale pewnie.
uśmiechnęła się.
— przepraszam, chyba niedosłyszałam, ale jak masz na nazwisko? z jaką rodziną mieszkasz? — zapytała.
prawda jest taka, że w ogóle nie miałam rodziny.
przełknęłam ślinę i zaczęłam myśleć nad odpowiedzią.
— lynn, moja rodzina postanowiła nie przychodzić, ale ja tak — powiedziałam, śmiejąc się nerwowo.
— to fajnie. — zmarszczyła brwi. — powinnyśmy się kiedyś spotkać. przy okazji, bardzo podoba mi się twoja sukienka. odznacza się od tych wszystkich fantazyjnych.
— dziękuję za ujęcie tego w taki sposób. — posłałam jej wdzięczny uśmiech.
— diana! — zawołała prissy.
— cześć prissy — odparła dziewczyna, przytulając ją.
— widzę, że już poznałaś moją służącą, rosę. to jest diana — przedstawiła ją, a następnie jej ton zniżył się do szeptu. — nie możesz z nią rozmawiać.
— służącą? służące nie mogą uczyć się w domu.
— przepraszam. — głośno przełknęłam ślinę i wyszłam z budynku.
weszłam do ogrodu, w którym powinna być karolina.
— rosa? — usłyszałam kogoś za mną.
— musimy przestać się tak spotykać. — zaśmiałam się, gdy ujrzałam gilberta.
popatrzył na mnie w dół z uśmiechem i podszedł bliżej.
— ty też potrzebowałaś świeżego powietrza?
pokiwałam głową i odwróciłam spojrzenie, jednak ciągle czułam, jak na mnie patrzy.
— jesteś zabawny, gilbert. dlaczego nadal mnie lubisz? wszyscy przyjaciele billy'ego się ze mnie śmieją i są niemili, ale ty jesteś... inny.
— nie przyjaźnię się z billym. — wbił wzrok prosto we mnie.
— wiem... teraz.
— nie przepadam za billym andrewsem.
— możesz to powtórzyć.
zaśmiał się. nadal byliśmy obok siebie i wpatrywaliśmy się w ocean zieleni.
jego dłoń dotknęła mojej i delikatnie ją ujęła.
— jeżeli chodzi o plan... — na chwilę spuścił wzrok, po chwili do mnie wracając.
— jeżeli chodzi o plan... — powtórzyłam.
— myślałem, że może mogłabyś wymknąć się w środku nocy i pozwolić, by księżyc oświetlał ci drogę. — jego głos stał się cichszy. — podsłuchałem, jak burmistrz mówi, że planuje zamordować prezydenta. mówił coś o tym, że ma listę niewinnych ludzi, którzy zostaną w to wrobieni i jest w rodzinnej bibliotece andrewsów.
nie wiedziałam zbyt dużo o prezydencie, bo nie chodziłam do szkoły. nawet nie wiedziałam, jak się nazywa.
— jakim cudem jesteś tego taki pewny? co, jeśli zobaczył, jak podsłuchujesz?
— nie wiem. wiem za to, że dzięki temu może przejąć ciebie i twoją siostrę i być może moglibyśmy być raz... — zaczął, ale nagle przerwał.
— co?
— nieważne — mruknął pod nosem i spuścił wzrok.
— gilbert.
jego mina była myląca, ale zdecydowanie zasmucona.
— wchodzę w to — powiedziałam, a jego twarz rozjaśniła się niczym tysiąc świetlików.
— naprawdę?! to znaczy, naprawdę?! — upewnił się, na co skinęłam głową ze śmiechem.
— yo, blythe. — usłyszałam za sobą głos. billy. — jak leci?
— nijak, bill.
— czy ta służąca ci przeszkadza?
— właściwie to nie, więc proszę, zostaw mnie i rosę samych — powiedział, tracąc cierpliwość.
— och, mogę to zrobić — zaczął billy, jednak szybkim ruchem wygiął moje ramię i zaczął szeptać mi do ucha. — co ci mówiłem?
głośno przełknęłam ślinę i nie odpowiedziałam.
— co ci mówiłem?! — wrzasnął mi o ucha, na co podskoczyłam. — żebyś nie rozmawiała z moimi przy—
— żebym nie rozmawiała z twoimi przyjaciółmi!
popchnął mnie z powrotem do gilberta.
— teraz przeproś. przykro mi, gilbert. to tylko brzydki śmieć i powinna się domyślić, ta głupia blondyna. — splunął na mnie.
— p-przepraszam, gilbert.
— głupi, mały pies.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro