Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

pięć


                  DZISIAJ BYŁY MOJE PIERWSZE święta bez rodziny, a co dopiero bez karoliny.

wszyscy dobrze się bawili i zachowywali, jakby wszystko wróciło do normalności.

jednak jak mi obiecano, niedługo wydostanę się stąd z pomocą gilberta.

nadal nie byłam pewna czy mogę mu ufać, czy on przypadkiem nie był przyjacielem billy'ego? nie mogę ufać żadnemu z nich.

ze względu na to, że nie byłam częścią rodziny andrews, kazano mi stać w miejscu i witać gości.

rodzina urządzała imprezę, a ja mogłam jedynie się modlić, że gilbert również przyjdzie.

— nie rozmawiaj z moimi znajomymi, łapiesz? nie chcę, żeby się źle czuli — rozkazał billy.

wywróciłam oczami i kiwnęłam głową.

— masz szczęście, że jesteśmy mili, bo inaczej ukaralibyśmy cię za twoje zachowanie, paniusiu — stwierdził i przewrócił oczami.

— przewracaj oczami dalej, billy. może kiedyś znajdziesz swój mózg. — puściłam mu oczko, a następnie wyszłam z pokoju, by sprawdzić, czy przypadkiem w żadnym pokoju niczego nie brakuje.

— goście przyjeżdżają za dziesięć minut, lynn — poinformował mnie pan andrews.

pokiwałam głową i ukłoniłam się przed nim przed odejściem. musiałam się czymś zająć.

stanęłam przy drzwiach frontowych, przez które mieli wchodzić goście i wygładziłam moją białą sukienkę.

rodzina andrews dała mi tylko trzy sukienki; brązową, czarną i białą. czarna była wyborem, gdy trzeba było być w żałobie. biała była wręcz idealna i mieszała się ze śniegiem padającym na zewnątrz.

sprawdziłam, czy nie rozmazałam swojej czerwonej szminki, a potem obejrzałam siebie, rosę lynn, w lustrze.

dwie minuty.

wyglądałam na zewnątrz, by patrzeć, jak mój rower spokojnie leży, dopóki trzy powozy nie wyrwały mnie z zamyślenia.

niedługo później usłyszałam dzwonek do drzwi, więc je otworzyłam i zaczęłam witać rodziny.

zdawali się mnie nie zauważać.

jedna z rodzin miała syna, przyjaciela billy'ego.

— to ty jesteś zabawką billy'ego? — zapytał z uśmieszkiem.

— co... — zaczęłam się jąkać.

nie mogłam się tak zachowywać. dzisiaj nie chodzi o mnie. nigdy nie chodzi o mnie.

— tak — przyznałam cicho.

chłopak uśmiechnął się z satysfakcją i kiwnął głową, idąc przed siebie.

— witaj panienko, dzień dobry, miło mi poznać, dziękuję za przybycie, bardzo cenimy pańską obecność, proszę pana, witajcie, cześć — próbowałam przywitać każdego gościa wchodzącego do domu.

wtedy ogromny tłum ludzi zakończył się, wraz z wejściem ostatniej rodziny.

lekko przymknęłam drzwi i odwróciłam się, by zobaczyć wypełniony pokój.

nagle drzwi ponownie się otworzyły, więc szybko na nie popatrzyłam.

— to zaszczyt, że postanowił pan do nas dołączyć — powiedziałam z uśmiechem, jednak od razu podskoczyłam, kiedy zobaczyłam gilberta i jego tatę. musiałam udawać, że go nie znam, bo o to prosił mnie billy. — witaj... proszę pana.

posłałam gilbertowi uśmiech, który on odwzajemnił.

wszedł do środka i dołączył do grupy swoich znajomych.

rozejrzałam się dookoła i wzięłam tackę z jakimiś napojami, a następnie zaczęłam proponować je gościom.

wraz z pustoszejącą tacą, ja również coraz mniej dobrze się bawiłam.

postanowiłam zrobić sobie krótką przerwę i usiadłam na kanapie.

kilku dorosłych popatrzyło na mnie z rozbawieniem. czy to takie oczywiste, że jestem służącą? moja sukienka... przecież jest gładka.

rozejrzałam się po pomieszczeniu wypełnionym kolorowymi sukienkami i popatrzyłam na moją białą.

— mogę usiąść? — odezwała się dziewczyna z kruczoczarnymi włosami związanymi niebieską wstążką.

miała na sobie elegancką sukienkę i wyglądała dość znajomo.

szybko kiwnęłam głową.

— tak przy okazji, mam na imię diana. — uśmiechnęła się i podała mi rękę.

chętnie ją uścisnęłam i uniosłam kąciki ust.

— jestem rosa — odparłam po kilku sekundach.

skinęła i wróciła do wpatrywania się w ziemię.

— dlaczego nigdy nie widziałam cię w szkole? uczysz się w domu?

— ja... tak, w domu — skłamałam powoli, ale pewnie.

uśmiechnęła się.

— przepraszam, chyba niedosłyszałam, ale jak masz na nazwisko? z jaką rodziną mieszkasz? — zapytała.

prawda jest taka, że w ogóle nie miałam rodziny.

przełknęłam ślinę i zaczęłam myśleć nad odpowiedzią.

— lynn, moja rodzina postanowiła nie przychodzić, ale ja tak — powiedziałam, śmiejąc się nerwowo.

— to fajnie. — zmarszczyła brwi. — powinnyśmy się kiedyś spotkać. przy okazji, bardzo podoba mi się twoja sukienka. odznacza się od tych wszystkich fantazyjnych.

— dziękuję za ujęcie tego w taki sposób. — posłałam jej wdzięczny uśmiech.

— diana! — zawołała prissy.

— cześć prissy — odparła dziewczyna, przytulając ją.

— widzę, że już poznałaś moją służącą, rosę. to jest diana — przedstawiła ją, a następnie jej ton zniżył się do szeptu. — nie możesz z nią rozmawiać.

— służącą? służące nie mogą uczyć się w domu.

— przepraszam. — głośno przełknęłam ślinę i wyszłam z budynku.

weszłam do ogrodu, w którym powinna być karolina.

— rosa? — usłyszałam kogoś za mną.

— musimy przestać się tak spotykać. — zaśmiałam się, gdy ujrzałam gilberta.

popatrzył na mnie w dół z uśmiechem i podszedł bliżej.

— ty też potrzebowałaś świeżego powietrza?

pokiwałam głową i odwróciłam spojrzenie, jednak ciągle czułam, jak na mnie patrzy.

— jesteś zabawny, gilbert. dlaczego nadal mnie lubisz? wszyscy przyjaciele billy'ego się ze mnie śmieją i są niemili, ale ty jesteś... inny.

— nie przyjaźnię się z billym. — wbił wzrok prosto we mnie.

— wiem... teraz.

— nie przepadam za billym andrewsem.

— możesz to powtórzyć.

zaśmiał się. nadal byliśmy obok siebie i wpatrywaliśmy się w ocean zieleni.

jego dłoń dotknęła mojej i delikatnie ją ujęła.

— jeżeli chodzi o plan... — na chwilę spuścił wzrok, po chwili do mnie wracając.

— jeżeli chodzi o plan... — powtórzyłam.

— myślałem, że może mogłabyś wymknąć się w środku nocy i pozwolić, by księżyc oświetlał ci drogę. — jego głos stał się cichszy. — podsłuchałem, jak burmistrz mówi, że planuje zamordować prezydenta. mówił coś o tym, że ma listę niewinnych ludzi, którzy zostaną w to wrobieni i jest w rodzinnej bibliotece andrewsów.

nie wiedziałam zbyt dużo o prezydencie, bo nie chodziłam do szkoły. nawet nie wiedziałam, jak się nazywa.

— jakim cudem jesteś tego taki pewny? co, jeśli zobaczył, jak podsłuchujesz?

— nie wiem. wiem za to, że dzięki temu może przejąć ciebie i twoją siostrę i być może moglibyśmy być raz... — zaczął, ale nagle przerwał.

— co?

— nieważne — mruknął pod nosem i spuścił wzrok.

— gilbert.

jego mina była myląca, ale zdecydowanie zasmucona.

— wchodzę w to — powiedziałam, a jego twarz rozjaśniła się niczym tysiąc świetlików.

— naprawdę?! to znaczy, naprawdę?! — upewnił się, na co skinęłam głową ze śmiechem.

— yo, blythe. — usłyszałam za sobą głos. billy. — jak leci?

— nijak, bill.

— czy ta służąca ci przeszkadza?

— właściwie to nie, więc proszę, zostaw mnie i rosę samych — powiedział, tracąc cierpliwość.

— och, mogę to zrobić — zaczął billy, jednak szybkim ruchem wygiął moje ramię i zaczął szeptać mi do ucha. — co ci mówiłem?

głośno przełknęłam ślinę i nie odpowiedziałam.

— co ci mówiłem?! — wrzasnął mi o ucha, na co podskoczyłam. — żebyś nie rozmawiała z moimi przy—

— żebym nie rozmawiała z twoimi przyjaciółmi!

popchnął mnie z powrotem do gilberta.

— teraz przeproś. przykro mi, gilbert. to tylko brzydki śmieć i powinna się domyślić, ta głupia blondyna. — splunął na mnie.

— p-przepraszam, gilbert.

— głupi, mały pies.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro