dziesięć
OBUDZIŁAM SIĘ NIEZWYKLE sfrustrowana.
zupełnie, jakbym czuła jakąś lekkomyślną moc.
wtedy ta dziwna moc podsunęła mi pomysł.
uciekam z tego domu. na dobre.
zeszłam na dół, gdzie spotkałam panią barry.
— dzień dobry, pani barry — przywitałam się.
— dzień dobry, roso. rodzina andrews jest w kościele. — uśmiechnęła się. — chciałam ci też podziękować za uszczęśliwianie mojej drogiej diany. ciągle szeroko się uśmiecha. mówiła, że za tobą tęskni.
— słucham? — zapytałam. pani barry była matką diany?
— tak, jestem mamą diany. — skinęła głową i cicho zachichotała. — chciałabyś gdzieś dzisiaj wyjść? pamiętaj, tylko piętnaście minut.
idealnie.
— właściwie to tak. chciałabym pójść do miejskiego marketu, jak zwykle. — uśmiechnęłam się.
— oczywiście. po śniadaniu — powiedziała i wskazała ręką w stronę jadalni. na stole leżały dwie kromki chleba oraz niewielka miseczka dżemu. obok nich w koszyku było kilka owoców i chleb.
uśmiechnęłam się do niej i usiadłam.
kiedy się odwróciła, szybko złapałam dwa jabłka, banana i trzy bułki. och, były takie ciepłe i świeże. wepchnęłam je wszystkie do kieszeni sukienki.
następnie wzięłam łyk słodkiego mleka.
— jeju, mogłabym przysiąc, że zanim się odwróciłam, było tu o wiele więcej jedzenia.
— byłam bardzo głodna, pani barry.
zaśmiała się i odeszła.
szybko wepchnęłam kromki chleba do ust, a następnie wrzuciłam naczynia do zlewu, szybko je myjąc. nie byłam pewna, czy dokładnie je wyczyściłam, ale to będzie problem andrewsów, nie mój.
pobiegłam na górę do mojego pokoju.
spakowałam moje dwie sukienki, szalik, czapkę, dwie pary skarpetek i włożyłam moją białą sukienkę oraz gruby, zimowy płaszcz.
następnie rozejrzałam się po pokoju.
— nie będę za tobą tęsknić.
stary kot wszedł do mojego pokoju, a kiedy pogłaskałam go po głowie, zaczął na mnie syczeć.
— za tobą też chyba nie będę tęsknić.
powoli zeszłam po schodach i zajrzałam do kuchni, gdzie zobaczyłam, jak pani barry sprząta stół.
cicho otworzyłam drzwi, by kobieta nie zauważyła mojej dużej torby.
gdy je uchyliłam, szybko wyrzuciłam bagaż na ziemię, by wylądował obok roweru.
pobiegłam do kuchni i przytuliłam panią barry.
— będę na zewnątrz! piętnaście minut! — krzyknęłam i pobiegłam do frontowych drzwi.
— żegnaj! — odwzajemniła uśmiech.
wybiegłam na zewnątrz i wzięłam głęboki oddech.
szybko złapałam rower oraz dużą torbę.
przerzuciłam ją przez ramię i wskoczyłam na rower, szybko odjeżdżając.
gdy wystarczająco oddaliłam się od domu, zatrzymałam się, by złapać oddech.
wyjęłam banana i po obraniu go, zaczęłam jeść.
nagle przeszkodziło mi rżenie konia.
podskoczyłam i prawie upuściłam banana, co byłoby okropne.
uśmiechnęłam się do białego konia, podchodząc bliżej.
nie wiem, co we mnie wstąpiło, że weszłam na czyjś teren, ale potrzebowałam zrobić coś takiego.
pogłaskałam nos konia i przesunęłam palcami po jego miękkiej, czekoladowej sierści.
— hej! — usłyszałam chłopięcy głos.
— przepraszam, nie chciałam. po prostu nie mogłam się oprzeć. jest piękna — powiedziałam i odsunęłam się od konia, by zobaczyć chłopca w czapce.
— kim jesteś? — zapytał, stając przede mną.
— jestem rosa.
— jerry.
wyciągnął w moim kierunku rękę, którą chętnie uścisnęłam.
— co cię tu sprowadza?
— chciałam się tylko przejechać.
— jasne — powiedział i przeniósł wzrok na konia uderzającego kopytami o ziemię. — ma na imię belle, tak nazywa ją ania.
— ania?
popatrzył na mnie ze zmarszczonymi brwiami, ale potem jego oczy się rozszerzyły.
— tak, przepraszam. zapomniałem, że jej nie znasz. to sierota, która mieszka tutaj, na zielonym wzgórzu.
kiwnęłam głową i znowu pogłaskałam konia.
— brzmi znajomo — stwierdziłam, przechylając głowę na bok.
— bardzo podobają mi się twoje włosy — przyznał nagle jerry.
— och, dziękuję. — uśmiechnęłam się, cicho śmiejąc. — chyba jeszcze nikomu się nie podobały.
— musisz gdzieś iść? na spotkanie z jakimiś chłopakami? — posłał mi uśmiech i się zaśmiał.
— och, nie. tylko byłam obok i się zatrzymałam.
— okej, muszę już wracać do pracy. do zobaczenia?
— tak, oczywiście. och, i jerry?
— tak?
— wiesz, która jest godzina?
zaskoczony zmarszczył brwi, ale pokręcił głową i się zaśmiał.
— wydaje mi się, że jest około 5:50.
— dzięki, jerry!
— miłego powrotu do domu, rosa — dodał i zaczął iść przez trawiaste pole.
5:50. wyszłam z domu o 5:35.
od teraz jestem kryminalistką służącą na wolności.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro