Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

dwadzieścia siedem


                 przez następny tydzień pomieszkiwałam z gilbertem i bardzo miłą panną conners. szczodrze postanowiła podzielić się z nami swoim skromnym domem, więc wdzięcznie mieszkaliśmy tam już od kilku dni.

trochę wydobrzałam od czasu pożaru, ale ten proces był powolny i niesamowicie bolesny. miałam na tyle szczęścia, by mieszkać z tak miłą kobietą, jak panna conners, więc za kilka dni miałam umówioną wizytę u lekarza. spodziewałam się, że nie była dość ważna. zdrowiałam i do następnego miesiąca będę czysta i zdrowa. wiem to. gilbert również to wie.

usiadłam na łóżku i zaczęłam wpatrywać się w małe, kwadratowe okno. chciałam wyjść na zewnątrz i móc oddychać świeżym powietrzem, ale panna conners prosiła, bym tego nie robiła ze względu na moje wrażliwe płuca.

ciche i delikatne pukanie w jasne drzwi rozległo się po pokoju, na co mruknęłam pod nosem. niedługo później drzwi się otworzyły, ukazując twarz gilberta blythe'a.

— jak się czujesz? — wyszeptał.

— dobrze — wymamrotałam, spuszczając wzrok na jego dłonie. postawił przede mną tacę z jakąś przykrywką. to pewnie jakieś jedzenie.

— przyniosłem ci obiad — powiedział, a ja uśmiechnęłam się do niego. po chwili łóżko ugięło się pod jego ciężarem. przeniosłam wzrok na miskę, widać było w niej parującą ciecz. — to zupa. wiem, że pewnie masz już ich dość, ale panna conners mówi, że one są dla ciebie teraz najlepsze.

— nie, jest w porządku. właściwie to najłatwiej mi je jeść.

atmosfera wokół nas była napięta, odkąd spotkaliśmy się podczas pożaru. tak, technicznie byliśmy razem, ale nie czułam tego.

patrzyłam pusto na zupę przez dość długo. gilbert ciągle błądził spojrzeniem między mną a posiłkiem.

— chcesz, żebym przyniósł ci coś do picia? — zaproponował i już chciał wstać, kiedy zatrzymałam go, łapiąc za rękę. spuścił wzrok, a ja natychmiast odsunęłam dłoń.

— nie trzeba, gilbert.

— to dlaczego nie jesz?

przez chwilę się nad tym zastanowiłam. dlaczego nie jadłam? myślałam, że zdrowieję, ale ból wydawał się stawać coraz gorszy z każdą sekundą.

— ja... nie jestem głodna — mruknęłam i odwróciłam wzrok.

gilbert nadal na mnie patrzył. niekomfortowa cisza wypełniła pomieszczenie. gilbert patrzył na mnie, a ja patrzyłam na podłogę.

— powiedz prawdę.

przez chwilę czekałam, nadal nie mrugając, ani nie zmieniając pozycji.

— to przez ból? — nadal nie odpowiedziałam. — mogę coś zrobić?

— to moja klatka piersiowa. moje płuca. moje... wszystko. ciągle mnie boli. nie mogę oddychać, jakbym tonęła.

gilbert popatrzył na mnie załamany i wyciągnął przed siebie roztrzęsioną dłoń. delikatnie ujął tą moją, zupełnie jakby przez ruch choćby jednego mięśnia miałabym się roztrzaskać. właśnie tak się czułam. pojedyncza łza spłynęła po moim policzku i kapnęła na pościel.

— nie musisz jeść, jeśli nie chcesz. zostawię to — powiedział i odstawił tackę na stolik nocny.

wstał i zaczął iść w kierunku wyjścia, ale pociągnęłam go z powrotem na łóżko. usiadł w tym samym miejscu i popatrzył prosto na mnie.

— jestem samolubna? — zapytałam z szeroko otwartymi oczami, nawet nie mrugając.

— d-dlaczego tak myślisz, roso?

— w zasadzie zabrałam wszystkie twoje pieniądze, zrujnowałam twoją szansę na wymarzoną przyszłość, a teraz marnuję czas panny conners, pieniądze i... wszystko. czuję, jakby wszystko mnie przytłaczało. nie wiem, dlaczego czuję się taka winna. to, że jestem chora, nie oznacza, że ty i panna conners musicie się mną zajmować. marnuję wasz czas.

— rosa... — przez chwilę milczał, przyswajając moje słowa. — jeśli panna conners czułaby do ciebie jakąkolwiek niechęć, nigdy by nas tu nie przyjęła. jest uprzejmą, szczodrą kobietą, która zobaczyła dwie osoby w potrzebie i je przyjęła. jeśli chodzi o mnie, nie zrujnowałaś mojej przyszłości. jesteś moją przyszłością. nie możesz się tak obwiniać.

uśmiechnęłam się i usiadłam. po kilku sekundach się pochyliłam i ucałowałam jego policzek.

— co, jeśli nie wyzdrowieję? jak twój ojciec? co, jeśli... nagle moje płuca nie będą zdrowe. to kolejne kilka lat zmarnowane na mnie. nie chcę cię zostawiać. - wyszlochałam i nagle zostałam otoczona jego ciepłymi ramionami.

— nie mów tak, rosa, proszę — wymamrotał.

nagle odsunęłam się do tyłu i popatrzyłam na jego koszulkę.

— przepraszam. — sapnęłam. — zniszczyłam twoją koszulę.

gilbert zaśmiał się.

— nic się nie stało - zapewnił mnie i ujął moje dłonie. — wyzdrowiejesz. zaszliśmy tak daleko, a twoje zdrowie bardzo się poprawiło. nie ma absolutnie żadnego powodu, dlaczego miałabyś tak myśleć. teraz idź spać i proszę, rosa, nigdy więcej o tym nie myśl.

kiwnęłam głową, a potem obolała weszłam pod pościel. była dopiero osiemnasta, ale byłam wykończona. zasnęłam z widokiem gilberta blythe'a w futrynie moich drzwi. został, dopóki nie zamknęłam oczu. mam nadzieję, że zostanie, dopóki moje oczy nie zamkną się na zawsze, a płuca zawiodą.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro