dwadzieścia pięć
smuciła mnie myśl, że musiałam opuścić avonlea bez prawdziwego pożegnania, ale to nie było możliwe, ze względu na to, kim jestem. zawsze byłam tak traktowana. zostanę sprzedana i kupiona, zupełnie jak jakaś zabawka. tylko tym byłam dla właścicieli przez całe moje życie. wszyscy byli zbyt dziecinni i zmęczeni, by sprzątać po sobie oraz zajmować się własnym życiem. zatrudniali mnie, bym wykonywała ich brudną robotę. kupowanie ludzi nie pokazuje siły i bogactwa. to pokazuje słabość i arogancję.
prissy nakładała jakiś kolorowy krem na mój nadgarstek, by zakryć bliznę sprzed kilku miesięcy. nadal bolał mnie jej widok.
kiedy już skończyła, popatrzyłam na rękę i dotknęłam skóry. wyglądała na czystą i nową. poczułam się, jakbym nigdy nie miała tego śladu. prawie czułam się wolna. prissy szybko uderzyła mnie w dłoń, a ja popatrzyłam na nią zaskoczona.
— nie ścieraj tego — warknęła, a ja skinęłam głową. nigdy nie chciałabym tego zrobić.
wstała, a ja wyszłam z powozu tuż za nią. nigdy w nim nie byłam. to była dość rzadka okazja, a ja byłam niemalże naprawdę szczęśliwa, ale wiedziała, że to było ze złych powodów. pani andrews uśmiechała się podekscytowana. ja również bym to robiła, gdybym zaraz miała dostać dużo pieniędzy, by wyciągnąć z więzienia mojego męża, czy kogokolwiek. dla takiej dziewczyny jak ja, służącej, niemożliwym byłoby wziąć ślub. legalnie i moralnie.
dotarliśmy na stację kolejową, a ja powoli wyszłam z pojazdu, czując się wolna. to była prawda. w pewnym sensie byłam wolna. wolna od andrewsów i czekałam na poznanie moich nowych... właścicieli. odkąd tylko się urodziłam, chciałam mieć kogo nazwać matką lub ojcem. nigdy nie dostanę tej szansy. moje przywileje są bardzo ograniczone.
wsiedliśmy do pociągu i usiedliśmy na dwóch ławkach. obok mnie usiadła prissy, zaś naprzeciwko jej mama.
— prissy, moja droga... wyglądasz strasznie... — zaczęła kobieta, ale po chwili popatrzyła na mnie z obrzydzeniem. — nie podsłuchuj, dziewczynko.
wyjrzałam za okno, czekając, aż pociąg ruszy. zobaczyłam tłumy ludzi i zaczęłam sprawdzać, czy znam kogokolwiek z nich. oczywiście, nie widziałam nikogo znajomego, ale to przynajmniej zajęło mi trochę czasu.
jednak chyba widziałam jednego znajomego chłopaka. nie... to chyba niemożliwe. nie mógł być w tym samym pociągu, co ja. nie odrywałam od niego wzroku, gdy kierował się do pojazdu. moje serce zatonęło, a ja szybko popatrzyłam na wejście.
zobaczyłam jak stoi obok niego w swoim swetrze i szaliku. dokładnie w tych, dzięki którym wyglądał tak przystojnie. rozejrzał się po pociągu, szukając wolnego miejsca, a kiedy jego wzrok spoczął na mnie, uśmiech zniknął. nie poruszył żadnym mięśniem, dopóki starszy mężczyzna go nie popchnął.
— pośpiesz się, chłopcze.
gilbert mrugnął i zaczął szybko iść. kiedy był obok naszych siedzeń, odwróciłam wzrok w kierunku okna, ale nadal czułam jego chłodne spojrzenie.
— dzień dobry, pani andrews. mógłbym tutaj usiąść? — zapytał, a moje oczy napełniły się łzami.
— oczywiście, gilbercie.
potem kątem oka zobaczyłam brązowe włosy gilberta blythe'a.
— nie zwracaj na nią uwagi. jedziemy sprzedać ją do tego okropnego domu zastępczego — powiedziała pani andrews i wróciła do rozmowy z prissy.
moje serce się zatrzymało. szybko odwróciłam się w jej kierunku.
— zabieracie mnie tam? — prawie krzyknęłam.
— nie odzywaj się, dziewczyno.
dom zastępczy zdecydowanie był ostatnim miejscem, do którego chciałabym zostać sprzedana. ania, ta ruda dziewczyna, opowiadała mi o swoim pobycie tam. cierpiała, a to, czego doświadczyła, zmieniło ją na zawsze.
— rosa? — szepnął gilbert, a ja na niego zerknęłam w odbiciu okna. pozwoliłam kilku łzom wypłynąć. — roso, wszystko w porządku?
jęknęłam cicho i popatrzyłam na niego zaczerwienionymi oczami.
— tak, jestem do tego przyzwyczajona.
— roso... bardzo mi przykro.
— tak, wiem. już kilka razy to słyszałam — wyszeptałam. gdybym powiedziała to głośniej, mój głos by się załamał.
— nie wiedziałem, że wyjeżdżasz z avonlea. po prostu mnie zostawisz? — zapytał urażony.
— nie wiedziałam, że ty wyjeżdżasz z avonlea. chciałeś zostawić mnie całkowicie samą. gilbert, ty przynajmniej masz przyjaciół i wolność. ja nie mam nic w avonlea, gilbercie. a kiedy mnie zostawiłeś, byłam całkiem sama. dobrze się składa, że wyjeżdżam — powiedziałam, a on westchnął smutno. — w domu zastępczym przynajmniej nie będę sama.
wbiłam wzrok w widok za oknem. zaczęliśmy jechać. zawsze chciałam, żeby moja pierwsza podróż pociągiem była warta zapamiętania i szczęśliwa.
— nie, jestem niemalże pewny, że będziesz samotna, roso. będziesz cierpiała.
— skąd możesz to wiedzieć?
— cóż, ania bardzo dużo mówi.
— to świetnie. mogę się założyć, że ty i ania bylibyście ze sobą szczęśliwi. to brzmi cudownie. ania i gilbert. jesteście dla siebie stworzeni.
— ania i ja nie... rosa, przestań dramatyzować.
— tak, jasne, gilbert.
miałam zostawić go już na zawsze i zostać sprzedana do domu tortur, a on mówił mi, żebym przestała być dramatyczna. zmienił się.
— rosa, dobrze wiesz, że nie o to mi chodziło. — uśmiechnął się.
— jak możesz się uśmiechać?
— n-nie wiem, moż...
— nie, po prostu przestań ze mną rozmawiać. mam nadzieję, że spodoba ci życie beze mnie, gdziekolwiek będziesz, bo ja będę się cieszyła. — zaśmiałam się sarkastycznie i ukryłam twarz w dłoniach. nie byłam gotowa na to, co miało się wydarzyć po dojechaniu na miejsce.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro