Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

dwadzieścia


                 gilbert szybko poruszał się kuchni, przygotowując obiad. złapał przypieczony chleb i starannie owinął go ścierką. następnie wziął jabłko oraz umieścił je na tacy, razem z chlebem i szklanką wody. szybko wziął jeszcze zastawę stołową, również stawiając ją na tacce. następnie podniósł wszystko i szybko przeszedł do pokoju za rogiem.

wszedł i postawił tacę na szafce obok łóżka. leżący mężczyzna podziękował mu i się uśmiechnął. gilbert szybko skinął głową i odwzajemnił mimikę, następnie opuszczając pokój.

tuż po tym usłyszał kasłanie, więc zatrzymał się w miejscu, wsłuchując w ten dźwięk. jego ojcu się nie poprawia.

gilbert zaczął iść dalej z westchnięciem, tym razem zaczynając pakować własny obiad. spóźniał się do szkoły, ale go to nie obchodziło — w tamtym momencie miał już i tak ogromne zaległości. za bardzo martwił się o swojego ojca, by myśleć o nauce.

kiedy już zapakował posiłek, szybko włożył go do torby i wybiegł z domu, przerzucając ją przez swoje ramię.

trzęsąc się, szedł przez gruby śnieg, który sięgał mu do kolan. w końcu dotarł do szkoły spóźniony, przez co wszyscy na niego patrzyli, kiedy zajmował miejsce.



☁️



                niedługo po lekcjach gilbert zebrał swoje rzeczy i wybiegł ze szkoły. nagle usłyszał wołający go głos.

— gilbert! hej! — krzyknął billy, kiedy blythe z całych sił starał się go ignorować.

nagle został zmuszony do odwrócenia się.

— hej, jak ma się twój staruszek? lepiej? — zapytał, a jego koledzy się zaśmiali.

— ta, dzięki billy — wymamrotał gilbert, spuszczając wzrok, a następnie w końcu się odwrócił i zaczął iść do domu. jednak billy, jak to on, nie mógł tego tak zakończyć.

— hej, przy okazji, gilly. wiem, że nadal myślisz o swojej służącej... rosie — powiedział.

to imię jeszcze kilka razy zabrzmiało w głowie gilberta. było jak trucizna, osłabiało go.

— cóż, zacznijmy od powiedzenia, że cię nienawidzi. naprawdę. i nigdy więcej nie chce widzieć twojej twarzy, więc nawet nie myśl o zabraniu jej.

— okej, cokolwiek — mruknął blythe, coraz bardziej się niecierpliwić. musiał jak najszybciej wrócić do swojego ojca.

— co, nic z tym nie zrobisz? dawaj! uderz mnie! pokaż, na co cię stać, gilly! bądź tym złym gościem, którym jesteś! — krzyknął billy, ciągle go popychając. gilbert zacisnął zęby, z całych sił starając się nie uderzyć irytującego chłopaka za nim. — gilbert! pocałowałem ją!

i właśnie przez to gilbert wskoczył na billy'ego, upuszczając przy tym jabłka i chleb oraz rozbił butelkę mleka, która miała być dla jego ojca.

gilbert ciągle bił billy'ego i już niewiele zabrakło, by go zabił, kiedy blondyn nagle kopnął go w pewne miejsce. blythe przez to zwinął się w bólu. billy wstał i otarł krew z ust, a następnie się zaśmiał.

— gilbert, wiesz, czasami jesteś silny, ale nigdy nie znałem twojego słabego punktu. to ona, rosa, czyż nie? — zapytał billy i udał, że chce uderzyć leżącego chłopaka. gilbert nie poruszył się ani o centymetr. — powiedziała, że cię nienawidzi, ale się tego spodziewałem. zawsze tak jest. masz dziewczynę, ja się pojawiam, zdobywam dziewczynę i łamię...

gilbert doskonale wiedział, co chce powiedzieć, więc słabo podniósł się z ziemi i próbował na niego rzucić, jednak billy uniknął ciosu. nie zamierzał pozwolić mu obrażać rosy, nigdy w życiu.

po tuzinie lub tylko dwóch uderzeniach gilbert poczuł pieczenie, gdy płatki śniegu zaczęły spadać na jego zakrwawioną twarz. billy stał niedaleko niego i się uśmiechał.

— gilbert! mój najlepszy kumplu, mam nadzieję, że możemy się zgodzić odnośnie jednej rzeczy. rosa jest moja i zawsze będzie moja. tak samo jak każda inna dziewczyna. wszystkie chcą mnie, gilbert... ty jesteś tylko chłopcem z chorym ojcem. przykro mi, że musi tak być, stary.

tuż po tym, billy odszedł z zakrwawionymi pięściami.

gilbert leżał na ziemi przez wydawałoby się godziny, dopóki nie uświadomił sobie, że zemdlał. nic nie widział ani nie mógł się ruszyć — jego ciało było niemal przymarzło do miękkiego śniegu.

pomyślał do siebie, w co ja się wpakowałem? rosa go nienawidzi, więc jak ma ją chronić? billy ma dostęp do niej 24/7, kto wie co jeszcze jej zrobi. gilbert nie mógł powstrzymać się od tego, że było mu szkoda rosy. pomyślał, że choć przez moment mógł jej trochę pomóc. jednak tylko wszystko pogorszył.

nagle został wyrwany z transu.

— gilbert? matko, pewnie nie żyjesz, równie dobrze mogę cię tu zostawić — zażartowała rosa.

— ros... — zaczął chłopak, ale zakrztusił się krwią.

— wielkie nieba, gilbert blythe — powiedziała i podbiegła do jego boku.

— dlaczego brzmisz jak staruszka?

— zamknij się i pozwól mi pomóc.

dziewczyna spróbowała go podnieść, a wtedy gilbert sobie przypomniał, że nawet nie powinien z nią rozmawiać.

za to rosa zastanawiała się, dlaczego w ogóle mu pomaga. pewnie wdał się w głupią bójkę, która nie miałaby miejsca, gdyby choć trochę używał mózgu. gilbert to tylko głupi chłopak, którym nie powinna się przejmować.

— roso, przepraszam za wszystko... naprawdę. rozumiem, że już nigdy nie chcesz mnie widzieć i mnie nienawidzisz. nie martw się, nie pozwolę, żebyś jeszcze kiedykolwiek mnie zobaczyła. możesz być z billym, jeśli to cię uszczęśliwia — powiedział i odszedł. ale rosa została z zaskoczoną miną.

— jeśli cię to uszczęśliwia? — przedrzeźniła go, gdy on szedł przez las.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro