Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

czternaście


                 MINĄŁ TYDZIEŃ, odkąd byłam „uwięziona" w domu gilberta.

nie wychodziłam z domu, odkąd billy tutaj przyszedł.

od tamtego dnia gilbert nie ufał, bym była na zewnątrz. w końcu mogli wrócić każdego dnia. ale nie tylko oni, ktoś mógłby przechodzić i mnie zobaczyć.

właśnie dlatego siedziałam w domu i opiekowałam się ojcem gilberta.

gilbert przez całą noc nie spał, więc teraz nadal leżał w łóżku.

— sprawdź, co u gilberta — poprosił mnie jego ojciec, a potem zakrztusił się wodą.

— wszystko w porządku, proszę pana? — upewniłam się, podając mu chusteczkę.

— tak, drogie dziecko. bardzo dziękuję. — uśmiechnął się i zamknął oczy, by odpocząć.

odwzajemniłam uśmiech, a następnie cicho zamknęłam za sobą drzwi.

podeszłam do pokoju gilberta i przyłożyłam ucho do drzwi, by usłyszeć, czy już się obudził.

słyszałam tylko ciszę, więc weszłam do pokoju, widząc go leżącego, jednak nie wiedziałam, czy nadal spał.

wspięłam się na łóżko i weszłam pod tę samą kołdrę, co on. przez to odwrócił głowę w moim kierunku.

posłałam mu uśmiech, gdy cały się odwrócił.

jego włosy były potargane, ale nadal był absolutnie perfekcyjny.

— co tutaj robisz? — zapytał zachrypniętym głosem z głupim uśmieszkiem na ustach.

założył kosmyk włosów za moje ucho, by móc lepiej przyjrzeć się moim oczom. następnie trochę się zbliżył. jednak nic więcej się nie stało.

— gilbert, wiem, że już wcześniej mi to mówiłeś, ale proszę, mogłabym wyjść na dwór? mam dziką wyobraźnię, która musi być na zewnątrz. mój dom jest pośród natury.

chłopak trochę się przesunął i wbił wzrok w mój nos, patrząc wszędzie, tylko nie w moje oczy.

— rosa, to jest zdecydowanie zbyt niebezpieczne. wiesz, co może się stać, gdyby cię złapali? — zapytał smutno. — przepraszam, ale nie chcę cię stracić.

— to słodkie, że ująłeś to w taki sposób — przyznałam z uśmiechem. — ale nie stracisz mnie. obiecuję, że będę bezpieczna.

wysunęłam mój mały palec tuż przed jego twarzą.

— obiecuję — powtórzyłam, marszcząc lekko nos.

pokręcił głową, jakby próbował o tym zapomnieć, ale jęknął sfrustrowany.

— jesteś taka uroczo idealna — powiedział i splótł nasze palce.

— kocham cię, gilbert — wyznałam, a następnie pocałowałam go w policzek i pobiegłam do drzwi.

— czy ty naprawdę powiedziałaś...

— tak, kocham cię, gilly!

— uważaj na siebie! — usłyszałam jego krzyk, ale ja już biegłam do mojego pokoju.

włożyłam do torby butelkę mleka i jabłko, a później wybiegłam przez frontowe drzwi, nie zatrzymując się, dopóki nie dotarłam na pola.

czułam się taka wolna i oddana naturze dookoła mnie.

uśmiechałam się i nuciłam pod nosem, przesuwając palcami po wysokim krzaku oraz wyobrażając sobie, że w końcu mam rodzinę.

— ja, księżniczka aurelia, obiecuję wypełniać moje obowiązki jako córka... — zamilkłam przez mój brak wiedzy. nie wiedziałam, kto mógłby być moim wzorcem rodziny.

zmarszczyłam brwi i westchnęłam, próbując wymyślić coś innego.

— józiu, przestań! to głupie! — usłyszałam krzyk jakiejś dziewczyny.

— ania robi to przez całe dnie. chcę zobaczyć, jak to jest mieć bujną wyobraźnię — powiedziała sarkastycznie jej towarzyszka.

pamiętaj, roso, nie możesz pokazać nikomu swojej twarzy.

ukryłam się za krzakami i zobaczyłam dwie dziewczyny w moim wieku, które pochyliły się nad ładnym kwiatkiem.

westchnęłam i spróbowałam lepiej się przyjrzeć.

coś nie jest tak, to... to janka andrews i jej przyjaciółka, józia!

sapnęłam i zaczęłam biec.

— co to? — usłyszałam, jak mówią, a już niedługo później pojawiły się za mną.

— halo? kim jesteś, ty zepsuta dziewczyno? — zawołała józia. — janko, popatrz na jej sukienkę. czy to...

— to rosa! rosa, zawróć swój brudny tyłek w tej chwili. żołnierz! żołnierz!

niedługo później na horyzoncie zauważyłam dom gilberta, więc zaczęłam do niego biec ze łzami na policzkach.

— gilbert! — krzyknęłam głośno i popatrzyłam na jego okno, modląc się, by przez nie wyjrzał.

— rosa!

— gilbert, proszę!

tuż po tym jego twarz pojawiła się w oknie.

jego mina zmieniła się ze zmieszania do desperacji, kiedy zobaczył, jak janka prawie mnie dogania, a następnie szybko zniknął.

— roso, mam cię — powiedziała janka i złapała mnie za ramię.

— puść mnie! — krzyknęłam, próbując ją kopnąć.

— gdzie ukrywałaś się przez ten cały czas, co? w stajni? — zaśmiała się józia i pociągnęła mnie na ziemię.

— jeśli mnie nie puścisz, to upewnię się, że po tym, co z tobą zrobię, nie będziesz w stanie już nic zjeść.

— i co możesz zrobić? na litość boską, jesteś służącą.

popatrzyłam na nią z marzeniem, by mogła zniknąć w ciągu sekundy.

— dziewczyny! puśćcie ją!

— och, gilbert. czyż nie wiesz, że kradzież własności jest wbrew zasadom?

— ona nie jest własnością. jest człowiekiem bardziej niż wy — obronił mnie gilbert i zwinnym ruchem ukrył za sobą.

zażenowanie wpłynęło na ich policzki, kiedy zaczęły się wycofywać.

 — powiem pani andrews. — pokazała na mnie janka.

w tym samym czasie, w dużym polu, pani andrews poszukiwała dziewczyn, bo bardzo długo nie wracały do domu. była dość niecierpliwa, a po jakimś czasie w końcu usłyszała rozmowę czwórki dzieci.

— pożałujesz tego w tym momencie, ty okropna dziewczyno.

— mogłabym zapytać, co robicie w domu rodziny blythe? — podeszła do nas pani andrews.

popatrzyłam na gilberta, kiedy myśleliśmy o tym samym. właśnie straciliśmy siebie nawzajem.

— gilbert, tak bardzo przepraszam. nie powinnam była wychodzić. cofam wszystko. gilbert, nie martw się o mnie. nigdy nie powinieneś. to miało się wydarzyć. gilbert...

— byłyśmy zajęte, wiesz, znajdowaniem rosy — powiedziała sarkastycznie janka, wskazując na mnie.

— kocham cię — dokończyłam zdanie.

— r-rosa, nie. nie zostawisz mnie — szepnął. — nie opuści tego domu.

— kim myślisz, że jesteś? twój ojciec ledwo może zająć się samym sobą, jak ma opiekować się jeszcze waszą dwójką, ty głupi dzieciaku? — zaśmiała się pani andrews, posyłając mi mordercze spojrzenie.

uwierzcie mi, gdyby spojrzenie mogło zabijać, już byłabym martwa.

— b-bo... — próbował dobrać odpowiednie słowa.

— głupi dzieciak.

— bo wiem, że pani mąż planuje zabić prezydenta.

pani andrews zaśmiała się, ale następnie popatrzyła na niego chłodno.

— dziecko, jeśli jeszcze raz to powiesz...

— co? twój ojciec chce zabić prezydenta? — sapnęła józia.

pani andrews złapała mnie za ramię i uszczypnęła je. dobrze, potrzebowałam tego. musiałam wiedzieć, że to jest prawdziwe życie i naprawdę mam takiego okropnego pecha.

— idzie ze mną i jeśli powiesz to jeszcze raz, ty również pójdziesz z nami — warknęła. — złodziej.

— gilbert!

— rosa... — odetchnął, a potem już nie byłam w stanie zobaczyć jego twarzy.

moje życie właśnie się skończyło.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro