czternaście
MINĄŁ TYDZIEŃ, odkąd byłam „uwięziona" w domu gilberta.
nie wychodziłam z domu, odkąd billy tutaj przyszedł.
od tamtego dnia gilbert nie ufał, bym była na zewnątrz. w końcu mogli wrócić każdego dnia. ale nie tylko oni, ktoś mógłby przechodzić i mnie zobaczyć.
właśnie dlatego siedziałam w domu i opiekowałam się ojcem gilberta.
gilbert przez całą noc nie spał, więc teraz nadal leżał w łóżku.
— sprawdź, co u gilberta — poprosił mnie jego ojciec, a potem zakrztusił się wodą.
— wszystko w porządku, proszę pana? — upewniłam się, podając mu chusteczkę.
— tak, drogie dziecko. bardzo dziękuję. — uśmiechnął się i zamknął oczy, by odpocząć.
odwzajemniłam uśmiech, a następnie cicho zamknęłam za sobą drzwi.
podeszłam do pokoju gilberta i przyłożyłam ucho do drzwi, by usłyszeć, czy już się obudził.
słyszałam tylko ciszę, więc weszłam do pokoju, widząc go leżącego, jednak nie wiedziałam, czy nadal spał.
wspięłam się na łóżko i weszłam pod tę samą kołdrę, co on. przez to odwrócił głowę w moim kierunku.
posłałam mu uśmiech, gdy cały się odwrócił.
jego włosy były potargane, ale nadal był absolutnie perfekcyjny.
— co tutaj robisz? — zapytał zachrypniętym głosem z głupim uśmieszkiem na ustach.
założył kosmyk włosów za moje ucho, by móc lepiej przyjrzeć się moim oczom. następnie trochę się zbliżył. jednak nic więcej się nie stało.
— gilbert, wiem, że już wcześniej mi to mówiłeś, ale proszę, mogłabym wyjść na dwór? mam dziką wyobraźnię, która musi być na zewnątrz. mój dom jest pośród natury.
chłopak trochę się przesunął i wbił wzrok w mój nos, patrząc wszędzie, tylko nie w moje oczy.
— rosa, to jest zdecydowanie zbyt niebezpieczne. wiesz, co może się stać, gdyby cię złapali? — zapytał smutno. — przepraszam, ale nie chcę cię stracić.
— to słodkie, że ująłeś to w taki sposób — przyznałam z uśmiechem. — ale nie stracisz mnie. obiecuję, że będę bezpieczna.
wysunęłam mój mały palec tuż przed jego twarzą.
— obiecuję — powtórzyłam, marszcząc lekko nos.
pokręcił głową, jakby próbował o tym zapomnieć, ale jęknął sfrustrowany.
— jesteś taka uroczo idealna — powiedział i splótł nasze palce.
— kocham cię, gilbert — wyznałam, a następnie pocałowałam go w policzek i pobiegłam do drzwi.
— czy ty naprawdę powiedziałaś...
— tak, kocham cię, gilly!
— uważaj na siebie! — usłyszałam jego krzyk, ale ja już biegłam do mojego pokoju.
włożyłam do torby butelkę mleka i jabłko, a później wybiegłam przez frontowe drzwi, nie zatrzymując się, dopóki nie dotarłam na pola.
czułam się taka wolna i oddana naturze dookoła mnie.
uśmiechałam się i nuciłam pod nosem, przesuwając palcami po wysokim krzaku oraz wyobrażając sobie, że w końcu mam rodzinę.
— ja, księżniczka aurelia, obiecuję wypełniać moje obowiązki jako córka... — zamilkłam przez mój brak wiedzy. nie wiedziałam, kto mógłby być moim wzorcem rodziny.
zmarszczyłam brwi i westchnęłam, próbując wymyślić coś innego.
— józiu, przestań! to głupie! — usłyszałam krzyk jakiejś dziewczyny.
— ania robi to przez całe dnie. chcę zobaczyć, jak to jest mieć bujną wyobraźnię — powiedziała sarkastycznie jej towarzyszka.
pamiętaj, roso, nie możesz pokazać nikomu swojej twarzy.
ukryłam się za krzakami i zobaczyłam dwie dziewczyny w moim wieku, które pochyliły się nad ładnym kwiatkiem.
westchnęłam i spróbowałam lepiej się przyjrzeć.
coś nie jest tak, to... to janka andrews i jej przyjaciółka, józia!
sapnęłam i zaczęłam biec.
— co to? — usłyszałam, jak mówią, a już niedługo później pojawiły się za mną.
— halo? kim jesteś, ty zepsuta dziewczyno? — zawołała józia. — janko, popatrz na jej sukienkę. czy to...
— to rosa! rosa, zawróć swój brudny tyłek w tej chwili. żołnierz! żołnierz!
niedługo później na horyzoncie zauważyłam dom gilberta, więc zaczęłam do niego biec ze łzami na policzkach.
— gilbert! — krzyknęłam głośno i popatrzyłam na jego okno, modląc się, by przez nie wyjrzał.
— rosa!
— gilbert, proszę!
tuż po tym jego twarz pojawiła się w oknie.
jego mina zmieniła się ze zmieszania do desperacji, kiedy zobaczył, jak janka prawie mnie dogania, a następnie szybko zniknął.
— roso, mam cię — powiedziała janka i złapała mnie za ramię.
— puść mnie! — krzyknęłam, próbując ją kopnąć.
— gdzie ukrywałaś się przez ten cały czas, co? w stajni? — zaśmiała się józia i pociągnęła mnie na ziemię.
— jeśli mnie nie puścisz, to upewnię się, że po tym, co z tobą zrobię, nie będziesz w stanie już nic zjeść.
— i co możesz zrobić? na litość boską, jesteś służącą.
popatrzyłam na nią z marzeniem, by mogła zniknąć w ciągu sekundy.
— dziewczyny! puśćcie ją!
— och, gilbert. czyż nie wiesz, że kradzież własności jest wbrew zasadom?
— ona nie jest własnością. jest człowiekiem bardziej niż wy — obronił mnie gilbert i zwinnym ruchem ukrył za sobą.
zażenowanie wpłynęło na ich policzki, kiedy zaczęły się wycofywać.
— powiem pani andrews. — pokazała na mnie janka.
w tym samym czasie, w dużym polu, pani andrews poszukiwała dziewczyn, bo bardzo długo nie wracały do domu. była dość niecierpliwa, a po jakimś czasie w końcu usłyszała rozmowę czwórki dzieci.
— pożałujesz tego w tym momencie, ty okropna dziewczyno.
— mogłabym zapytać, co robicie w domu rodziny blythe? — podeszła do nas pani andrews.
popatrzyłam na gilberta, kiedy myśleliśmy o tym samym. właśnie straciliśmy siebie nawzajem.
— gilbert, tak bardzo przepraszam. nie powinnam była wychodzić. cofam wszystko. gilbert, nie martw się o mnie. nigdy nie powinieneś. to miało się wydarzyć. gilbert...
— byłyśmy zajęte, wiesz, znajdowaniem rosy — powiedziała sarkastycznie janka, wskazując na mnie.
— kocham cię — dokończyłam zdanie.
— r-rosa, nie. nie zostawisz mnie — szepnął. — nie opuści tego domu.
— kim myślisz, że jesteś? twój ojciec ledwo może zająć się samym sobą, jak ma opiekować się jeszcze waszą dwójką, ty głupi dzieciaku? — zaśmiała się pani andrews, posyłając mi mordercze spojrzenie.
uwierzcie mi, gdyby spojrzenie mogło zabijać, już byłabym martwa.
— b-bo... — próbował dobrać odpowiednie słowa.
— głupi dzieciak.
— bo wiem, że pani mąż planuje zabić prezydenta.
pani andrews zaśmiała się, ale następnie popatrzyła na niego chłodno.
— dziecko, jeśli jeszcze raz to powiesz...
— co? twój ojciec chce zabić prezydenta? — sapnęła józia.
pani andrews złapała mnie za ramię i uszczypnęła je. dobrze, potrzebowałam tego. musiałam wiedzieć, że to jest prawdziwe życie i naprawdę mam takiego okropnego pecha.
— idzie ze mną i jeśli powiesz to jeszcze raz, ty również pójdziesz z nami — warknęła. — złodziej.
— gilbert!
— rosa... — odetchnął, a potem już nie byłam w stanie zobaczyć jego twarzy.
moje życie właśnie się skończyło.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro