Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział pierwszy

Uwaga!
Tekst przechodzi gruntowną korektę, także fabularną, dlatego istnieje prawdopodobieństwo, że w pewnym momencie jakieś szczeguły nie będą się Wam zgadzać.

Jeśli coś Wam się rzuci w oczy, będę wdzięczna za informację, choćby w komentarzu :)

Z góry przepraszam za wszelkie nieścisłości. Monika

Flo

Zerknęłam w lustro, oceniając swój wygląd. Szare spodnie na kant i błękitna bluzka ze stójką pasowały do siebie idealnie. Nawet Silver zaakceptowała dobór stroju głośnym miauknięciem. Pochyliłam się i zmierzwiłam szarawe futro na jej karku. Przeważnie odchodziła w takich sytuacjach z wielkim fochem, gdyż to ona dyktowała warunki, kiedy można ją głaskać, a kiedy nie, ale tym razem łasiła się do mojej nogi. Uniosłam na nią brew, zastanawiając, co kombinowała. Była przecież osobnikiem z dziurą między nogami, więc bezinteresowność odpadała.

— Jesteś głodna? — spytałam, choć nie oczekiwałam odpowiedzi. Ruszyłam do kuchni, gdzie znajdowały się miski z karmą oraz wodą. Silver podążała za mną jak cień. — Przecież masz. — Spojrzałam na nią oskarżycielsko. Miauknęła przeciągle, chcąc mnie skarcić, iż nie wiedziałam, o co jej chodziło. — Słuchaj, nie mam czasu na twoje rebusy. Jeśli chcesz kogoś dręczyć, Abi pewnie nadal śpi, więc idź do niej.

Silver prychnęła, zarzuciła ogonem i odeszła, jakby miała w planach dokładnie to, co jej poradziłam. Niestety nie przemyślałam tego. Abigail i Silver za sobą nie przepadały. Prawdopodobnie tolerowały się tylko ze względu na mnie, ale to wszystko. Między moją współlokatorką i kotką nie było chemii. Może dlatego, że obie chodziły własnymi ścieżkami i obie chciały mieć ostatnie zdanie. Nie, żeby koty umiały mówić, ale Silver mowę ciała opanowała do perfekcji. Zwłaszcza gdy angażowała w to pazury i zęby. A kobieta, od której ją kupiłam, twierdziła, iż „koty szkockie zwisłouche są bardzo łagodne, inteligentne i zrównoważone”. Chyba powinnam się z nią spotkać w sądzie.

Sąd!

Musiałam ruszyć swoje cztery litery, jeśli nie chciałam się spóźnić do pracy.

Wzięłam głęboki oddech i zgarniając marynarkę w tym samym kolorze co spodnie oraz teczkę z dokumentami, wyszłam z kuchni, kierując się do salonu, gdzie poprzedniego dnia zostawiłam swoje szpilki. Nie należałam do bałaganiarzy, ale pedantką też bym się nie nazwała. Zwyczajnie zostawiałam rzeczy tam, gdzie mi akurat pasowało. Zgarniając jeszcze kluczyki od mojego audi A5 z komody, wyszłam z mieszkania.

Droga do biurowca gdzie mieściła się siedziba Kancelarii Prawniczej Wright, w której pracowałam, była krótka i nie miałam szans na dłuższe zastanawianie się, kim był mój nowy klient. Jedyne, co o nim wiedziałam to to, że jego syn został oskarżony o morderstwo swojej ciężarnej żony. Nigdy nie starałam się zagłębiać w to, co tak naprawdę było prawdą, a co nie. Miałam bronić klientów, niezależnie od tego, w co wierzyłam, a świadomość tego, że nie zawsze będę bronić tych dobrych i niewinnych, towarzyszyła mi, odkąd podjęłam decyzję o kierunku moich studiów.

Wjechałam na podziemny parking i zaparkowałam na stałym miejscu. Właściciel kancelarii, Peter Wright, dbał o swoich pracowników i zapewniał nam wszelkie dogodności. Ten niespełna osiemdziesięcioletni człowiek był uosobieniem wszystkiego, czego pracownik mógł sobie życzyć od swojego pracodawcy. Zaczęłam u niego pracę, będąc jeszcze na studiach, jako asystentka jednego z prawników. Jefferson był dupkiem, dla którego liczyła się jedynie kasa. Na szczęście tamten okres miałam dawno za sobą i nie warto go rozpamiętywać. Nie pracuje już w naszej kancelarii od kilku lat. Zgubiła go pazerność oraz długonoga piękność, notabene jego klientka, czego Wright absolutnie nie tolerował. Zbiegło się to z moim ukończeniem studiów i zdobyciem dyplomu. Peter zaproponował, bym została w jego firmie, oferując swoją pomoc, jeśli takiej bym potrzebowała. Początkowo zastanawiałam się, czy sobie poradzę, ale była to najlepsza decyzja w moim życiu.

Skierowałam się do windy i wjechałam na trzydzieste trzecie piętro, w całości należące do Wrighta i jego firmy. Gdy drzwi się otworzyły, na wprost mnie pojawił się wielki kontuar, za którym siedziała nasza sekretarka.

— Witaj Jess — powiedziałam radośnie, widząc, jak rytmicznie kołysze biodrami do piosenki, którą śpiewała pod nosem.

— Florence. — Obróciła się i przyłożyła dłoń do piersi. — Nawet nie słyszałam, jak weszłaś. — Brzmiało to, jak oskarżenie, ale nim nie było.

— Nie chciałam ci przeszkadzać. — Podeszłam bliżej i oparłam przedramiona na blacie. — Pracowity dzionek? — Skinęłam głową na kopiarkę, która cały czas działała.

— To dla Petera — wyjaśniła. — Był jakiś tajemniczy — szepnęła, chociaż nikogo w zasięgu wzroku nie widziałam.

— Tajemniczy?

Jass uwielbiała plotki. Żyła nimi. Powierzanie jej sekretów było najgorszym posunięciem we wszechświecie.

Kiwnęła na mnie palcem, bym się przysunęła.

— Nie mogę ci powiedzieć co to za dokumenty, ale mają być gotowe do dziesiątej.

— A co ma być o dziesiątej? — Zaciekawiłam się.

— Wiem tylko tyle, że coś ważnego. — Zadarła głowę z wyższością. Zapomniała tylko, iż nie ma do czynienia z facetem, którego omami swoim dość pokaźnym biustem.

— Wiesz, czy podejrzewasz?

— Oj, dobra. — Machnęła ręką. — Podejrzewam, ale biorąc pod uwagę fakt, że Peter kazał mi ściągnąć Mike’a, mam do tego prawo.

— Mike’a? — Byłam coraz bardziej zaintrygowana. — Przecież jest na urlopie.

— No właśnie. — Zmrużyła oczy, jednocześnie wytykając mnie palcem. — Coś się święci. — Postukała się po nosie niebotycznie długim paznokciem w kolorze neonowego różu. — Czuję to.

Posłałam w jej stronę uśmiech i ruszyłam w stronę swojego gabinetu. Po drodze zajrzałam do dwóch innych pomieszczeń, witając się z kolegami, którzy tak jak ja, przybyli do pracy o wczesnej porze. Gdy dotarłam do przeszklonych drzwi, na których widniało moje nazwisko, weszłam do środka. Pierwsze pomieszczenie było niewielkich rozmiarów.

Urzędowała w nim moja asystentka.

— Część Flo. — Uśmiechnęła się szeroko. — Twoja kawa stoi na biurku, leży tam też wstępny kosztorys dla tego nowego klienta i dzwoniła twoja mama z pytaniem, czy przylecisz do niej na święto dziękczynienia — powiedziała na jednym oddechu.

— Za kawę i kosztorys dziękuję, a matka co tak naprawdę chciała? — Przysiadłam na brzegu biurka.

— W sumie temat samego przyjazdu ograniczył się do jednego zdania. — Wzruszyła ramionami. — Reszta dotyczyła tego, jaką jesteś niewdzięczną córką, która nie interesuje się tym, czy matka ma co do garnka włożyć.

— Chyba wlać do gardła. — Prychnęłam. — Nie dostanie ode mnie centa — oświadczyłam. — Nie przyłożę ręki do jej alkoholizmu.

Mia skinęła, zgadzając się ze mną. Wiedziała o problemie mojej matki. Wtajemniczyłam ją po którymś z kolei telefonie rodzicielki do kancelarii i jej niejasnym bełkocie alkoholowym. Z początku bałam się napiętnowania, ale Mia jak zawsze zaskoczyła mnie w pozytywny sposób. Nie oceniała mnie przez pryzmat tego, co usłyszała od mojej rodzicielki. Peter też tego nie zrobił. Miał okazję poznać moją matkę na rozdaniu dyplomów. Przyszła jak zwykle pod wpływem. Wódkę było od niej czuć na milę. Chciałam zapaść się pod ziemię ze wstydu. To chyba właśnie wtedy Peter Wright otoczył mnie opieką, a zaczął od dyskretnego wyprowadzenia matki z auli.

Odłożyłam na biurko zszywacz, którym nieświadomie się bawiłam. Zeszłam z blatu i weszłam do siebie. Rzuciłam teczkę na masywne, mahoniowe biurko. Sięgnęłam po kubek kawy, bez której nie potrafiłam funkcjonować. Zaczęłam się denerwować z powodu spotkania, jakie mnie czekało. To była duża sprawa, w dodatku nagłośniona przez miejscowe, a za chwilę pewnie i stanowe media. Mężczyzna, który wynajął mnie do obrony swojego syna to pastor w jednym z kościołów w San Francisco, a sam oskarżony to szanowany lekarz. Bałam się, że jeśli nie wygram tej sprawy, moja reputacja legnie w gruzach.

Przeglądając po raz setny dokumenty i zastanawiając się nad ewentualną linią obrony, do gabinetu weszła Mia.

— Przeszkadzam? — Stanęła niepewnie w progu, czekając na moją odpowiedź.

— Nie, wejdź proszę.

Zamknęłam teczkę i przesunęłam ją na bok. Oparłam się wygodnie, obserwując asystentkę. Coś ją gryzło lub chciała coś powiedzieć, ale nie wiedziała jak zacząć.

— Stało się coś? — spytałam. Wyglądała jak zbity pies, choć chwilę wcześniej wyglądała na zrelaksowaną.

— Słyszałaś już plotki? — Odsunęła fotel po drugiej stronie biurka i usiadła.

— Nie. — Pokręciłam przecząco głową.

— Słyszałam jak Barry i Jack rozmawiali w kuchni, że Wright chce przekazać firmę wnukowi. Podobno jest chory. — Ostatnie zdanie wyszeptała.

— Chory? Na co?

— Oj na co, na co. Nie przejmujesz się tym, że nowy właściciel może chcieć nas pozwalniać?

Prawdę mówiąc nawet o tym nie pomyślałam. Nie to było najważniejsze. Wright był chory, pewnie śmiertelnie, bo znając tego człowieka, gdyby to była błahostka nigdy nie oddałby swojej krwawicy, nigdy by z niej nie zrezygnował.

— Ciebie zwolnić nie może — zauważyłam. — Jesteś tu na stażu. Co innego mnie.

— Nawet tak nie żartuj. — Wytknęła mnie palcem.

— Mia, cokolwiek zrobi nie mamy na to wpływu. — Upiłam łyk kawy. — Bardziej martwi mnie Peter. Jest dla mnie trochę jak ojciec.

— Chyba dziadek. — Zachichotała.

— Ojciec czy dziadek… — Machnęłam ręką. — Wiesz o co mi chodzi. Wszystko co dziś mam i kim jestem zawdzięczam jemu. — Czując, jak nostalgia wtargnęła do pomieszczenia, szybko zmieniłam temat. — Ty lepiej mi opowiedz jak wczorajsza randka.

Westchnęła ciężko. Rozsiadła się wygodnie. Skubała skórki przy paznokciach, marszcząc czoło.

— Chyba już nie zadzwoni — wymamrotała.

— Czyżbyś opowiadała mu o swoim specyficznym — zrobiłam cudzysłów w powietrzu — hobby?

— Co? Nie! — Zmieszała się, ale szybko odzyskała rezon. — Ej! — Wytknęła mnie palcem. — To się nazywa kolekcjonerstwo.

Parsknęłam śmiechem. Jej hobby było specyficzne czy tego chciała czy nie. Kiedy pierwszy raz zaprosiła mnie do siebie nie wiedziałam jak mam zareagować. W jej małym M2 dosłownie królowały jednorożce. Były pod postacią figurek, maskotek, poduszek, małe, średnie i kilka dużych. Chryste, nawet tapeta w sypialni miała ich motyw.

— Skoro nie chodzi o te dziwne konie, to o co?

— No dobra, pośrednio o nie — przyznała. — Odwiózł mnie do domu i spytał czy może wejść, a ja mu odmówiłam.

Miałam na końcu języka, że czuję się jak w liceum, ale widząc jej posępną minę, postanowiłam to przemilczeć.

— Może czas na “Extreme makeover. Home edition”? — zaproponowałam niby w żarcie, ale jednak całkiem poważnie.

To znaczy miałam nadzieję, że da jej to do myślenia. Nie miałam nic przeciwko jej hobby, ale jeśli Mia chciała być poważnie traktowana, powinna to jakoś ograniczyć. Osobiście zaczęłabym od metamorfozy sypialni, szczególnie jeśli w najbliższym czasie planowała do niej zaprosić jakiegoś faceta.

— Naprawdę bardzo zabawne. — Pokazała mi język.

Nie mówiłam? Jak w liceum.

***

Obie wróciłyśmy do swoich obowiązków. Ja do papierologii, a Mia… Z całą pewnością do czegoś wróciła. Nigdy jej nie sprawdzałam. Nie musiałam. Dopóki nadal miałam codziennie rano kawę, zbywała moją matkę i odwalała research, którego nie znosiłam, była najlepszą asystentką pod słońcem i nie zamierzałam kontrolować jej poczynań, jak to mieli w zwyczaju inni adwokaci z naszej kancelarii.

Po mniej więcej dwudziestu minutach Mia oznajmiła przez intercom o zjawieniu się mojego klienta.

Do środka wszedł starszy mężczyzna. Mógł mieć około sześćdziesiąt lat, a przynajmniej na tyle wyglądał. Mogłam śmiało powiedzieć, że mijający czas obszedł się z nim łaskawie i nadal miał w sobie to coś, co sprawiało, że miękły mi kolana, gdyby nie jeden maleńki szczegół… No dobra, kilka szczegółów: był żonatym pastorem, z czwórką dorosłych dzieciaków, szóstką wnuków i na dobrą sprawę mógłby być moim dziadkiem.

Wstałam i podeszłam do niego.

— Dzień dobry, panie Grey. — W pierwszej kolejności podałam mu dłoń na przywitanie, a następnie wskazałam fotel. — Proszę usiąść.

Mężczyzna nieznacznie mi skinął i usiadł. Obeszłam biurko i usiadłam naprzeciw niego. Przez krótką chwilę się sobie przyglądaliśmy, jednak gdy zaczęła mi ciążyć cisza panująca w pomieszczeniu, postanowiłam rozpocząć spotkanie.

— Przeglądałam dokumenty, które mi pan przesłał i nie ukrywam, że jeśli chcemy wygrać tę sprawę, to czeka nas długa droga do pokonania długa droga…

— Nie interesuje mnie jak długa i męcząca będzie ta droga. — Przerwał mi. — Płacę pani i to nie małe pieniądze. — Pochylił się do przodu, opierając ręce na blacie. — Jak na mój gust jest pani za młoda, ale mój znajomy, pan Wright, uważa, że jest pani najlepszym adwokatem, jakiego posiada w swojej firmie.

Jego słowa bardzo mnie zaskoczyły. Nie miałam pojęcia, że pastor i mój szef tak dobrze się znali. Oczywiście był to dla mnie również komplement. W końcu nie co dzień słuchałam, że Wright wypowiada się o mnie w ten sposób.

— Rozumiem i nie twierdzę, że nie jesteśmy w stanie tego wygrać, ale że może to trochę potrwać. — Mężczyzna skinął, trochę się rozluźniając. — Moja asystentka załatwia mi widzenie z pana synem i myślę, że będzie to możliwe już jutro, najpóźniej pojutrze. Chciałabym tylko zapytać pana, czy jest coś, co powinnam wiedzieć przed spotkaniem?

— Mój syn tego nie zrobił! — Uniósł głos, co postanowiłam zignorować.

— To nie mnie trzeba do tego przekonać — powiedziałam spokojnie. — Nie ja będę zasiadać na ławie oskarżonych.

— Przepraszam — powiedział skruszony. Rozmasował skronie, jakby chciał pozbyć się bólu. — Od dnia, gdy zatrzymano mojego syna nie wiem, co się ze mną dzieje.

— To zrozumiałe. — Spojrzałam w dokumenty. — Pana syn twierdzi, że gdy wrócił do domu, jego żona była już martwa.

— Zgadza się. Był ze mną, pomagał mi przygotować kazanie.

— Jednak na narzędziu zbrodni znaleziono jego odciski palców. — Stwierdziłam fakt.

— Czytała pani te cholerne dokumenty?! — warknął, wskazując teczkę leżącą przede mną.

— Nawet nie wie pan ile razy. Pana syn zeznał, że był w szoku, gdy ją znalazł i musiał przypadkiem dotknąć nóż. Niestety całą sprawę komplikuje fakt, że jego gosposia weszła do domu w momencie, kiedy oskarżony stał nad ciałem żony z ociekającym krwią nożem.

— Jestem wręcz przekonany, że było dokładnie tak, jak mówił mój syn. Kochał swoją żonę, spodziewali się dziecka, byli szczęśliwą rodziną. Jeżeli natomiast chodzi o gosposię, cóż… — Westchnął. — Ludzie często widzą to, co chcą.

Już miałam na końcu języka, że fakty wskazują na zupełnie coś innego, ale moja rola w tej sprawie zabraniała mi wypowiadania na głos swoich osądów.

Umówiłam się z pastorem, że jak tylko będę po rozmowie z jego synem, skontaktuję się z nim i spotkamy się by ustalić linię obrony. Przystał na moją propozycję.

Jak tylko opuścił moje biuro, weszła do niego Mia. Wyglądała na podekscytowaną.

— Stało się — jęknęła, stojąc na przeciw mnie.

— Co takiego?

— Za pół godziny wszyscy mają się zjawić w sali konferencyjnej, a mówiąc wszyscy mam na myśli wszyscy; prawnicy, asystenci, sekretarki.

Spojrzałam na nią z szeroko otwartymi oczami.

Czyżby plotki przerodziły się właśnie w rzeczywistość? Ostatnio, gdy zostaliśmy wezwani wszyscy do sali konferencyjnej było Boże Narodzenie i Wright życzył nam wesołych świąt, informując jednocześnie, że dostajemy premię i tygodniowy urlop płatny.

Jednak teraz nie ma świąt i to jest przerażające.

No dobrze, dla mnie sam fakt, że mogłyby to być święta również byłby przerażający, ale to już inna bajka.

I nie osądzajcie mnie, ale nie lubię świąt.

— Cóż, nie dowiemy się o co chodzi, jeśli nie pójdziemy. — Wzruszyłam ramionami. Udawałam obojętność, nie chcąc niepotrzebnie dodatkowo jej stresować.

— Chciałbym do tego podchodzić z takim stoickim spokojem jak twój — przyznała.

Usiadła zrezygnowana na fotelu, który jeszcze chwilę wcześniej zajmował Pastor.

— A czego tu się denerwować? Co ma być to będzie.

— Tobie łatwo mówić. Masz już wyrobione nazwisko, więc w razie czego szybko znajdziesz pracę. Mogłabyś też otworzyć własną kancelarię, a ja? Został mi jeszcze rok studiów. — Głos jej drżał, co nie wróżyło niczego dobrego.

— Mia, nie panikujmy dopóki nie trzeba. Szkoda naszych nerwów.

Widziałam, że chciała coś odpowiedzieć, ale przerwał jej dźwięk nadejścia wiadomości. Wzięłam telefon i odczytałam wiadomość, którą przysłał mi kolega z kancelarii.

/Flo, wiesz może co jest grane? Po co to zebranie?/

Panika zaczęła się również mnie udzielać. Nikt nic nie wiedział, ale każdy przypuszczał lub lepszym określeniem byłoby podejrzewał, iż nie jest to nic błahego.

/Wiem dokładnie tyle co Ty./

Patrząc na smutną Mię, pomyślałam, żeby zabrać ją ze sobą na lunch, jednak biorąc pod uwagę wszystkie za i przeciw, lepiej było nie opuszczać kancelarii.

— Jak myślisz, jaki będzie? — Smutny głos Mii wyrwał mnie z zamyślenia.

— Kto? — spytałam zbita z tropu.

— No jak to kto? Ten jego wnuk.

Patrzyła na mnie, oczekując odpowiedzi.

— Mia – westchnęłam — kogo to interesuje? Ważne, żeby nadal nas zatrudniał i na czas robił przelewy.

— Dlaczego tak właściwie nie myślisz o otworzeniu własnej kancelarii?

Spojrzałam na nią z uniesioną brwią. To nie tak, że nie spodobało mi się jej pytanie. Byłam jedynie zaskoczona.

— Z wygody, tak myślę.

— Nie rozumiem. — Oparła się wygodnie w fotelu, czekając na wyjaśnienie.

Czy ona przypadkiem nie powinna wykonywać jakiejś pracy, zamiast rzucać mi niewygodne pytania?

— Zobacz, Peter dobrze nas traktuje — zaczęłam wyliczać na palcach — płaci nam cholernie dobrze, nie muszę się martwić o wszystkie te pierdoły związane z prowadzeniem własnej kancelarii. Żyć nie umierać.

— Ale jakby na to nie patrzeć, najpierw pracujesz na jego nazwisko, a dopiero później swoje.

— Cóż, gdyby mi to przeszkadzało, pewnie już dawno bym dla niego nie pracowała. A teraz chodź — spojrzałam na zegarek — mamy pięć minut do spotkania.

Idąc wzdłuż korytarza, mijałyśmy innych pracowników. Jedni wyglądali jakby szli na skazanie, inni coś między sobą szeptali. Jedynie ja musiałam wyglądać jak cholerny outsider, ale poważnie, wychodziłam z założenia, że co ma być to będzie. Nie miałam powodów by martwić się i przejmować na zapas. Dostanę wypowiedzenie, wtedy będę zastanawiać się co dalej. Popadanie w paranoję jeszcze nikomu na dobre nie wyszło.

Sala konferencyjna mieściła się w zachodniej części budynku, byłyśmy już niemal na miejscu, gdy usłyszałam jak ktoś mnie nawołuje.

— Florence!

Odwróciłam się i zobaczyłam Petera, wychylającego się ze swojego gabinetu. Spojrzałam na zdezorientowaną Mię. Mrużyła oczy, jakby podejrzewała, że spiskowałam z naszym szefem.

— Zaraz do ciebie dołączę — powiedziałam jedynie. Nie miałam w planach sprawić, że biedaczka poskręca się z niepewności, ale też nie widziałam powodów, by się z czegokolwiek tłumaczyć. — Zajmij nam miejsce — poprosiłam, oddalając się od niej.

— Jasne. — Posłała mi wymuszony uśmiech.

Dałabym sobie rękę odciąć, że szeptem dodała “zdrajczyni”, ale za bardzo ceniłam sobie wszystkie części ciała.

Peter objął mnie swoim ramieniem jak tylko zatrzymałam się obok niego. Uśmiechał się szeroko. Próbowałam poszukać jakichś symptomów choroby, ale wyglądał jak zawsze.

— Już plotkują? — spytał zaraz po tym, jak pocałował mnie na przywitanie w policzek. Zawsze tak robił i jakoś nigdy mi to nie przeszkadzało.

— A mają o czym? — Rzuciłam mu rękawicę.

Zaśmiał się tak, jak tylko on potrafi – gardłowo i szczerze.

— Będzie mi cię bardzo brakowało. Tej twojej dociekliwości, no i oczywiście tych pięknych oczu.

— Co to... — Nie pozwolił mi dokończyć pytania. Z głośnym śmiechem ruszył w stronę konferencyjnej. — Peter! Czekaj! Co to miało znaczyć?

Stałam jak sparaliżowana.

Żartował! To tylko głupi dowcip. — Wmawiałam sobie.

Niestety, gdzieś z tyłu głowy zaczynał pobrzmiewać złośliwy głosik. Drwił ze mnie, a jego słowa, że się doigrałam, odbijały się echem.

— Dalej Florence! — krzyknął Peter. — Chyba nie chcesz, żeby twój szef musiał na ciebie czekać!

I zniknął za drzwiami.

Dupek!

Przegrana ruszyłam w tym samym kierunku, zastanawiając się, co miał na myśli mówiąc, że będzie mu mnie brakowało. Plotki były prawdziwe, czy może szykowały się jakieś zwolnienia? W tym moje.

Cholera.

Szybko oprzytomniałam i gdy weszłam do konferencyjnej, odszukałam wzrokiem Mię. Zajęłam miejsce obok niej. Byłam więcej niż pewna, że korciło ją zadanie mi pytania, czego chciał ode mnie Wright, ale ze względu na jego obecność, powstrzymała się.

Na sali panowała dziwna konspiracja, która najwidoczniej bawiła Wrighta. Cały czas podśmiechiwał się sam do siebie, przerzucając plik papierów. Po chwili, która zdawała się nam być całą wiecznością, Peter wstał i odchrząknął. Wszystkie oczy skierowały się w jego stronę.

— Kochani — zaczął — myślę, że już wszyscy wiecie, dlaczego się tu spotkaliśmy, bo jak wiadomo plotka rozprzestrzenia się szybciej niż wirusy. — Zamilkł na chwilę. — Jednak muszę sprowadzić was na ziemię. Nigdzie się nie wybieram.

Czyli jednak zwolnienia. Cholera!

Każdy obecny w sali wstrzymał oddech. Oczekiwanie spalało nas od środka. I nagle to we mnie uderzyło! To ja wypadałam z gry! Będzie mi cię bardzo brakowało, powiedział.

— Szykują się jednak pewne zmiany i straty w ludziach — kontynuował.

Na sali zapanował jeden wielki gwar. Zupełnie jak na targu pełnym przekupek. Wśród miliona pytań, nie potrafiłam wychwycić nic konkretnego. Brakowało mi powietrza. Moje skupienie spadło do zera.

— Czy możecie się uspokoić! — krzyknął Peter. Zapanowała kompletna cisza, a wszystkie oczy ponownie skierowane były na niego. — Zanim będę kontynuował musimy jednak poczekać… — Przerwał, gdyż do sali wszedł młody mężczyzna. — W samą porę — powiedział do niego Peter. Podszedł do przybysza i zaczęli o czymś szeptać.

Kilka kobiecych westchnień, zwróciło moją uwagę. Oczyściłam głowę z ponurych myśli, a przynajmniej je wyciszyłam. Przyjrzałam się przybyszowi. Był wysoki. Mógł mieć ponad sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu. Jego brązowe włosy opadały mu na czoło, jednak nie na długo. Zaczesał je palcami w górę, sprawiając, że były w kompletnym nieładzie. Czarne spodnie na kant, bladoróżowa koszula i idealnie skrojony garnitur wyglądały, jakby miał na sobie milion dolarów, inaczej, jakby był milionem dolarów, a lekko poluzowany krawat w odcieniu ciemnego różu, dodawał mu nonszalancji. Mocno zarysowana szczęka z kilkudniowym zarostem aż krzyczała by przejechać po niej językiem i zaznaczyć własne terytorium.

Peter Wright stanął w końcu twarzą do nas. Odchrząknął i powiedział:

— Chciałbym wam przedstawić Ryana Wrighta, mojego wnuka.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro