Rozdział 3
W tej konkretnej powieści, pisanej z punktu widzenia dwudziestoletniej cyganki, Anna utożsamiała siebie z bohaterką bardziej niż kiedykolwiek i bardziej niż w innych powieściach- oczywiście, z każdym bohaterem była niejako związana, każdy z nich nosił w sobie jej ślad, w końcu to ona ich stworzyła- nie miała dzieci, ale nie próbowała, jak większość ludzi, zastępować ich zwierzakami- książki które wyszły spod jej pióra, płody literackie, które sama stworzyła- to były jej dzieci, nikt, nikt nie był w stanie ich jej odebrać!
Chociaż w pewnym sensie, przyszło jej teraz do głowy, przecież sama oddawała swoje dzieci do adopcji obcym ludziom... nie pisała wszak dla siebie- nawet jeżeli Piotr, jej najważniejszy ewentualny czytelnik nie przeczytał ani jednego zdania, nie brał udziału w płodzeniu ani jednego z jej jedenaściorga dzieci...
Opisywała właśnie bardzo barwny opis tego, co działo się w głowie Marianny, jej głównej bohaterki, w momencie kiedy leżała na łące, kiedy jej wzrok niespodziewanie powędrował na elektroniczny zegarek wskazujący godzinę... Dwunasta pięć?! Przestraszyła się nie na żarty, przecież tyle pracy w domu, a ona siedzi i pisze!
Natychmiast zamknęła laptopa jednym, zdecydowanym ruchem i z naręczem ubrań udała się pod prysznic... wyszła dwadzieścia minut później, ubrana, z lekkim makijażem i dokładnie wyszczotkowanymi włosami- miała zamiar udać się na zakupy. Nie mieli drugiego samochodu, pozostała jej więc jedynie piesza wędrówka przez krzywe, słabo odśnieżone chodniki- całe szczęście, że droga do sklepu nie była długa, wystarczyło przejść dwadzieścia kilka metrów wzdłuż głównej drogi, i człowiek już znajdował się przy wejściu do niedużego marketu Panorama... Drzwi automatyczne rozsunęły się ze świstem, przywodzącym jej na myśl gilotynę... wytarła buty o czarne, gumowe wycieraczki pełne okrągłych otworów i uśmiechnęła się na widok mechanicznego mikołaja umieszczonego przy kasie... a przecież do świąt jeszcze ponad miesiąc. Jej entuzjazm przygasł, kiedy dostrzegła podstarzałego mężczyznę koczującego na niewielkiej półce przy wózkach i koszykach... kiedy podeszła, poczuła od niego silną woń taniego piwa i smrodu niemytego ciała, ta mieszanka napełniła ją niemałym obrzydzeniem, więc czym prędzej wzięła czerwony koszyk i ruszyła na sklep.
Pierwszym miejscem w które zawędrowała, było stoisko z wędlinami i mięsem bo, z tego co pamiętała, kolejki tutaj zawsze były najdłuższe... ustawiła się za wysokim, barczystym mężczyzną, o zbyt dużej ilości żelu na posklejanych włosach i cierpliwie czekała na swoją kolej. Ekspedientki uwijały się jak w ukropie, toteż już kilka minut później jej koszyk zapełnił się wędliną, kurczakiem i żółtym serem, który tak uwielbiał Piotr. Kupiła jeszcze kilka rzeczy i zawędrowała do kasy, obrzucając dziewczynę za ladą pełnym niedowierzania wzrokiem- jednocześnie ją podziwiała, wyobrażała sobie jak silną ta dziewczyna musi mieć osobowość, z drugiej strony takie osoby budziły w niej lekki przestrach...
Ekspedientka miała może dwadzieścia pięć lat, kruczoczarne, najpewniej doczepione włosy, zebrane w długi warkocz na boku, ciemną opaleniznę i cieniutkie, wyregulowane brwi. Ale najbardziej zwracały uwagę rzęsy kobiety- były wręcz karykaturalne, najdłuższe jakie Anna widziała w życiu, zastanowiła się, co by było, gdyby ona nagle postanowiła zmienić swój wizerunek... natychmiast odegnała tę myśl. Jej mąż kochał ją taką jaka była i za to jaka była... nie mogła więc zmieniać tego bez jego aprobaty.
– Pięćdziesiąt trzy siedemnaście... – Mimo aparycji głos dziewczyny był miły i przyjazny- Anna, która z natury nie oceniała nikogo po wyglądzie, uśmiecha się do niej ciepła, a ta natychmiast odwzajemniła uśmiech- w takim wydaniu wyglądała już znacznie mniej demonicznie... Podała ekspedientce niebieski banknot i kilka monet i kilka minut później opuściła Panoramę, odprowadzana wzrokiem przez tego samego menela stojącego przy koszykach... a raczej przez jego zapach.
Jej stopy powoli dreptały po udeptanym chodniku, gdzieniegdzie wciąż znajdował się lód, nikt nie zatroszczył się, by posypać drogę piaskiem... Anna widziała jak z naprzeciwka jedzie w jej stronę jakiś rowerzysta, odziany w czapkę i żółty bezrękawnik. Kto jeździ na rowerze w taką pogodę? Przeszło jej przez myśl, w tym momencie postać właśnie ją mijała, w ostatniej chwili zahaczając ją łokciem... kobieta straciła równowagę, zaczyna się lekko trząść, w końcu torba z zakupami przeważyła ją i Anna z głośnym łupnięciem wylądowała na śniegu... rowerzysta nawet się nie obejrzał.
W normalnej sytuacji może nawet Anna by się śmiała... ale ostatnie nie wiedzie jej się najlepiej, teraz czuła jedynie udrękę i złość, łzy niemalże napłynęły jej do oczu. Powoli uklękła na zimnym lodzie, poczuła jak jej kolana robią się mokre i zimne, szybko zebrała więc kilka produktów, które wypadło z torby i wstała z odpowiednią ostrożnością, po czym wzięła kilka głębszych oddechów i powoli ruszyła w dalszą drogę. Minęła bloki, i praktycznie walcząc już o oddech, dotarła do domu. Przypominało to powrót z podróży dookoła świata... denerwowało ją, że ciągle jest taka zmęczona, przecież, o ile pozwalał jej na to ból głowy, przesypiała co najmniej osiem godzin dziennie. Nie miała pojęcia jak to wytłumaczyć, a nie chciała martwić Piotra...
Przebrała się tylko w suche spodnie i natychmiast zajęła się obiadem... kilkanaście minut później kurczak złocił się już na patelni, miała właśnie przerzucić go na drugą stronę, kiedy nagle w jej głowie wybuchła miniaturowa bomba- cały ból jaki odczuwała wcześniej, wydawał się dziecinną igraszką... z głośnym krzykiem objęła głowę rękami i osunęła się na podłogę, coś rozrywało jej czaszkę od środka, krzyczała, jakby w ten sposób mogła uzewnętrznić ból... nie wiedziała, ile czasu minęło, czy minuta czy godzina, ból wciąż nie ustawał, kiedy nagle poczuła czyjeś silne ręce na swoich, zmuszające ją do odsłonięcia twarzy... czyżby traciła zmysły? Jej krzyk przeszedł w ciche zawodzenie, gardło zdarła do granic możliwości. Przycisnęła dłonie z całej siły, chcąc uwolnić się od tej naglącej siły, ale nie okazała się wystarczająco silna... Kiedy otworzyła oczy i ujrzała twarz... diabła, przeraziła się jeszcze bardziej- sądziła że jej własny wzrok płata jej już figle... Znowu zamknęła oczy i poddała się kolejnej fali bólu, po kilku minutach z westchnieniem ulgi przywitała lekkie pulsowanie, które go zastąpiło...
Uniosła powieki. Stał, a raczej siedział przed nią Piotr, jej własny mąż i przyglądał jej się intensywnie, dłonie mocno zaciskając na jej ramionach... a więc to taki diabeł. Wciąż oddychała ciężko, ale to nie dlatego serce tłukło jej się teraz w piersi niczym dziki ptak umieszczony w za małej klatce- jej sekret wyszedł na jaw, co teraz powie mężowi?
– Już lepiej? – zapytał, a ona wyczuła w tym głosie troskę i zmartwienie, toteż wyrzuty sumienia natychmiast dopadły ją w swe szpony.
– Tak... – powiedziała i rozpłakała się, łzy zaczęły płynąć jej po policzkach w zawrotnym tempie, on zaś bez słowa przycisnął ją do siebie, szepcząc kojące słowa... to rozrzewniło ją jeszcze bardziej, uczepiła się kurczowo jego ramion i wypłakiwała cały swój ból.
– Jak długo to trwa? – Zapytał cicho, nie patrząc jej w twarz, którą i tak ukryła na jego przedramieniu... teraz nie była już w stanie zdobyć się na kłamstwo. Zresztą, i tak nie miała już na to siły.
– Kilka miesięcy... – załkała – Ale nigdy nie bolało mnie tak mocno jak teraz, nie chciałam cię martwić... – na nowo rozległ się jej głośny płacz, on zaś choć tulił ją w ramionach, uśmiechał się szyderczo... Kilka miesięcy... sam szatan nie powstydziłby się takiego ucznia.
Kilka minut później emocje Anny opadły, a jej samej zrobiło się niesamowicie wstyd... Odsunęła się od męża na długość ramienia i spłoszona spojrzała mu w twarz, doszukując się oznak zniecierpliwienia czy złości... ale nic takiego nie zauważyła. Zdawało jej się nawet, że przez ułamek mignął jej uśmiech Piotra... na pewno jej się zdawało.
– Już w porządku? – zapytał, ona zaś odetchnęła głęboko i lekko pokiwała głową- było to nie tylko potwierdzenie, ale również próba, czy w istocie wszystko jest już w porządku. Było. Nabrała głęboko powietrza i... jęknęła mimowolnie, czując wszechobecny zapach spalenizny.
– Przypaliłam kurczaka... – powiedziała ze smutkiem, jej mąż zaś roześmiał się gardłowo i tylko wzruszył ramionami.
– Zamówimy coś z restauracji. – Ta sałatka, którą jadł wczoraj z Heleną była całkiem niezła, mogli zamówić coś stamtąd. Anna uśmiechnęła się z wdzięcznością, a on ten uśmiech odwzajemnił- był w doskonałym humorze, odkąd dowiedział się, że jego trucizna działa tak jak zaplanował... nawet towarzystwo żony nie wydawało mu się już takie złe.
Nagle przyszedł mu do głowy genialny pomysł.
– Ale najpierw muszę cię zbadać. – co za świetny pomysł! Do tej pory musiał jeść z Anną przynajmniej jeden posiłek dziennie, by mieć pewność że zażyje jego mieszankę- ba, po prostu dorzucał ją jej do talerza czy szklanki kiedy nie patrzyła... a gdyby tak kazał jej brać jego... kropelki jako lekarstwo na ból głowy? Co za myśl! Natychmiast dokonał obliczeń.. jeżeli codziennie, o równej porze Anna przyjmowałaby taką samą dawkę ,,leku"... był w stanie obliczyć dokładną datę jej śmierci! Ta myśl tak go zaaferowała, że natychmiast zapragnął wprowadzić ją w życie.
Oczywiście Anna zgodziła się bez wahania, dla swego mężusia była gotowa na wszystko... posadził ją na wysokim, barowym krześle i dla zachowania pozorów, zbadał jej między innymi temperaturę, pytał o częstotliwość buli i takie rzeczy, w końcu postawił diagnozę:
– Myślę że to migrena... – tłumaczył – Jako pisarka, jesteś osobą bardzo wrażliwą, a tacy ludzie mogą przeżywać takie choroby bardziej intensywnie od innych... – uśmiechnął się, wiedział że jeśli uraczy ją jakimś banałem dotyczącym pisania, ta natychmiast pochwyci haczyk. I oczywiście tak się stało, kobieta niemal pokraśniała z radości, kiedy Piotr nazwał ja pisarką.
– Myślę że mam dla ciebie lekarstwo... – wspaniałe lekarstwo. Rozwiąże wszystkie twoje smutki. A przy okazji i moje. Zostawił ją na chwilę i przeszedł do swojego gabinetu, gdzie przelał zawartość niewielkiej flaszki z trucizną, po opróżnionym pojemniczku jakiegoś syropu, po czym wrócił do żony.
– Jedną łyżeczkę, codziennie o tej samej porze – powiedział podając żonie truciznę, ta zaś, niczego nie świadoma, wzięła ją i spojrzała na swego ukochanego z wdzięcznością. Nachyliła się by go pocałować, a on, od dziwo nie odrzucił jej- nawet spodobał mu się zapach jej perfum... pogłębił pocałunek, Anna objęła go za szyję i głośno jęknęła, tak dawno się nie kochali... nagle mąż odsunął się od niej lekko, na tyle by jeszcze nie poczuła się urażona, ale wystarczająco, by zrozumiała przekaz.
– Kocham cię... – wyszeptała patrząc mu w oczy, on zaś uśmiechnął się lekko.
– Ja ciebie też. – dopóki śmierć nas nie rozłączy... a to już całkiem niedługo. Ta myśl z każdą chwilą wprawiała go w coraz lepszy nastrój.
– Zamówię obiad. – powiedział i odszedł w stronę telefonu w przedpokoju.
– Bardziej kolację... – wymamrotała, zerkając na zegarek, wciąż z siebie niezadowolona. Ale z drugiej strony zdała sobie sprawę, że gdyby nie ból głowy, być może nie doświadczyłaby dziś takiej czułości ze strony męża... oblizała nerwowo wargi, mając nadzieję że ten wieczór nie skończy się jedynie wspólną kolacją...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro