3 // Avidale
Na dźwięk budzika jęknęłam przeciągle. Już na samą myśl, że będę musiała patrzeć na te wszystkie fałszywe twarze, byłam gotowa rzucić telefonem przez okno i zakopać się na nowo pod kołdrą, ale wcześniej czy później przyszedłby taki moment, że mama obudziłaby mnie w najbardziej okrutny sposób, jaki tylko istniał.
To nie tak, że ja nie lubiłam szkoły. No, może trochę, ale nie o tym teraz mowa. Przez ostatnie trzy miesiące stałam się na tyle aspołeczna, że nie byłam w stanie patrzeć na ludzi z radością, empatią i bez miny typowej suki. Społeczność zaczynała mnie najzwyczajniej w świecie irytować, przez co łatwiej było mnie zdenerwować.
Usiadłam na łóżku, opuszczając nogi na miękki dywanik leżący zaraz przy łóżku. Potarłam twarz i przeczesałam włosy, siłą woli zmuszając się do wstania, od razu kierując się w stronę łazienki.
Gdy podeszłam pod drzwi do pomieszczenia, okazały się zamknięte, co więcej, na klucz.
— No chyba sobie żartujesz! — krzyknęłam, uderzając z całej siły pięścią w drzwi.
— Byłem pierwszy, zatem łazienka jest moja! — odkrzyknął mój brat, zwiększając ciśnienie wody.
I w tym momencie dochodzimy do ostatniego członka tejże pięknej, spokojnej rodzinki. Theo Johnson — ostatni z rodzeństwa, mój bliźniak, młodszy o niecałe dziesięć minut, jedyny nienazwany na literę A. Rodzice, spodziewając się dwóch dziewczynek, żyli w tym kłamstwie całe sześć miesięcy, dopiero w momencie porodu dowiedzieli się, że drugie dziecko jednak nie jest tym, kim im się wydawało, bo jest płci przeciwnej. Dlatego też mój brat dostał imię po naszym prapraprapradziadku, który brał udział w wojnie. Jeśli zrobili to w nadziei, że potomek będzie równie dzielny i waleczny, to może nie srogo, ale trochę się pomylili.
— Wyłaź młody! — powiedziałam głośno, po raz drugi dzisiejszego dnia uderzając dłonią, tym razem otwartą, w drzwi.
— Młodszy o zaledwie dziesięć minut, staruszko! — odkrzyknął. Zza drewnianej pokrywy doszedł do mnie dźwięk zakręcanej wody, a po dwóch minutach wejście do łazienki otworzyło się, uderzając prosto w twarz parą, natomiast w progu pojawiła się postać Theo z ręcznikiem owiniętym wokół bioder.
Nie mogłam powiedzieć, że mój brat był brzydki, bo tak nie było. Tak samo, jak ja i Amanda odziedziczył urodę po rodzicach. Krótko przycięte, wygolone po bokach, ciemnobrązowe włosy opadały swobodnie na niskie czoło, eksponując ostrą kość żuchwy i wysokie policzki. Niebieskie oczy patrzyły się na mnie z wesołością, a brak ubrania ukazywał umięśnione ręce, klatkę piersiową nogi. Szatyn chodził kilka razy w tygodniu na siłownię, czym wzbudzał jeszcze większe zainteresowanie u płci przeciwnej (jakby i tak było ono za małe).
— Mam nadzieję, że nie zmarnowałeś całej ciepłej wody — burknęłam, przeciskając się obok niego, aby wejść do łazienki.
— Specjalnie dla ciebie trochę zostawiłem. Może starczy ci na umycie tych twoich ślicznych ząbków — odparł z niewinnym uśmiechem.
Pokazałam mu środkowy palec i zamknęłam za sobą drzwi od łazienki.
Spokojnym krokiem, bez żadnego pośpiechu, zeszłam po schodach na dół do kuchni, już ubrana i umalowana, a jedynie głodna jak wilk, a zapach naleśników zwiększył to uczucie, jak i burczenie w brzuchu.
— Mam nadzieję, że coś dla mnie zostało — powiedziałam, patrząc znacząco na zajadającego się śniadaniem brata.
— Zadbałem o to, żeby ten łasuch nie zjadł wszystkiego — oświadczył tata, całując mnie w policzek.
Steven Johnson, znany również jako najukochańszy tata na świecie, był czterdziestosześcioletnim mężczyzną, któremu spokojnie można by było dać dziesięć lat mnie. Na brązowych włosach nie widać jeszcze było żadnych pasków siwizny, a wesołość i szczęście sprawiały, że mężczyzna wyglądał na pełnego życia i energii faceta. Szczupłą, lecz umięśnioną sylwetkę utrzymywał dzięki regularnym ćwiczeniom, czasem wybierając się na siłownię z Theo.
Pocałowałam ojca w policzek.
— Na ciebie zawsze można liczyć — stwierdziłam, po czym wzięłam pusty talerz i nałożyłam sobie dwa naleśniki, od razu zabierając bratu Nutellę sprzed nosa.
— Jeśli kierujesz się zasadą „najpierw masa, później rzeźba", to daleko nie zajdziesz, młody — stwierdziłam z czystym przytykiem.
— Na pewno dalej niż ty z tym swoim siedzeniem cały czas na dupie — odpowiedział, zanim napełnił swoją buzię kolejnym naleśnikiem z rzędu.
— Ja, w przeciwieństwie do ciebie, nie muszę tak nad nią pracować.
— Zobaczymy za kilka lat takiego wpierdzielania siostrzyczko.
— Język, Theo — upomniał mojego brata tata, przewracając placka na patelni.
— I tak będę wyglądać lepiej niż ty — wyszeptałam, zanim z największą przyjemnością wgryzłam się w wypełnionego obficie czekoladą naleśnika.
— Pierwszy będę, lamusie! — krzyknął brunet, wybiegając przez drzwi wejściowe na podjazd. Uśmiechnęłam się pod nosem, w spokoju wiążąc buty.
— Teraz ty chyba sobie żartujesz!
— A byłam ciekawa, kiedy zauważysz — ogłosiłam, zamykając za sobą drzwi, jednoczenie bawiąc się kluczykami od swojego samochodu.
W momencie, gdy skończyliśmy szesnaście lat i dostaliśmy swoje licencje kierowcy, rodzice postanowili nam sprezentować samochody, co stanowiło ogromne zaskoczenie, zwłaszcza patrząc na koszt, jaki musiał ich wynieść. Jednak rodzice stwierdzili, że tylko tak możemy nabrać doświadczenia, zwłaszcza mając kilka kilometrów do szkoły. Już nie wspominając o bardzo przydatnej umiejętności, znanej również jako cierpliwość stania w korkach, co stanowiło bardzo ważną kompetencję na mieszkańca Los Angeles.
Theo, zirytowany opierał się o swój samochód, czekając, aż wyjadę pierwsza, ustępując mu miejsca.
— Jesteś okropna — oświadczył, obrażony.
— Ja po prostu przyzwyczajam cię do życia w tym ogromnym mieście — powiedziałam, wsiadając za kierownicę.
Zapięłam pasy i odpaliłam silnik, wszystko robiąc w maksymalnie ślamazarnym tempie, aby jeszcze bardziej zdenerwować mojego kochanego braciszka. Zanim wyjechałam z podjazdu, spojrzałam w boczne lusterko. Brunet, od razu widząc moje spojrzenie, pokazał mi środkowy palec z zezłoszczoną miną.
Uchyliłam okna na połowę odległości i pogłośniłam radio, delektując się ciepłym wiatrem na twarzy i ulubionym zespołem lecącym z głośników. Za mną jechał Theo, nadal naburmuszony, jakby wstał lewą nogą. W końcu wyprzedził mnie, widocznie do końca poirytowany moją przepisową jazdą.
W końcu po kilkunastu minutach spokojnej jazdy bez żadnych korków wjechałam na parking szkolny, od razu rozglądając się za wolnym miejscem. Zadowolona znalazłam jedno w cieniu drzew, od razu na nie wjeżdżając.
Greetchfield Highschool było, według ulotki reklamującej, liceum z najwyższym poziomem w tej części LA z najbardziej przyjazną atmosferą, zarówno wśród uczniów, jak i kadry nauczycielskiej, a także szkołą, gdzie zdawalność egzaminów była największa, miejscem, gdzie uczeń może rozwijać swoje pasje przy jednoczesnym wsparciu od starszych uczniów.
Jedno trzeba było przyznać człowiekowi od PR-u — nie skłamał. A przynajmniej nie do końca.
Fakt, że Greetchfield było jedynym liceum w tym rejonie, kolejne było jakieś dwadzieścia kilometrów stąd, stanowiło duży plus, bo, jakby nie patrzeć, to była najlepsza szkoła w tym rejonie. Zdawalność egzaminów również była największa, lecz wynikająca bardziej z faktu niedopuszczania uczniów do nich, niż solidnego przygotowania, choć niektórzy nauczyciele rzeczywiście starali się, abyśmy czuli się dobrze w tej placówce. Także przyjazną atmosferę również mamy jako tako zachowaną, jakby przymknąć jedno oko, zamknąć drugie i się mocno zaprzeć.
Do Greetchfield nie uczęszczało dużo uczniów, bo niecałe czterysta, lecz gdy połowa tego zbierała się przed szkołą, a druga na korytarzach, dojście do szafki, a następnie do sali lekcyjnej stanowiło większe mission imposible, niż zmiana prezydentury w Rosji.
Na szczęście doświadczenie czwartoklasisty nauczyło mnie, w jakich momentach najlepiej przywalić z bara, a kiedy da się przecisnąć pomiędzy.
A najlepszy moment na to stanowiło spotkanie swojego byłego na korytarzu, przyssanego do ust piętnastej w tym miesiącu blondynki. A mieliśmy dopiero ósmy dzień września, cóż za urodzaj życiowy.
Para oderwała się (nie spodziewałam się, że będzie to możliwe bez żadnego rozpuszczalnika), po czym blondyna zjechała mnie zawistnym wzrokiem. Jack, speszony i niepewien mojej reakcji, podrapał się po karku i zaczął delikatnie ciągnąć swoją nową partnerkę w kierunku przeciwnym niż ten, do którego zmierzałam.
— Faye, chodź... — zaczął cicho. Zacisnęłam usta, by nie parsknąć głośnym śmiechem na imię dziewczyny. Blondynka jednak nie odrywała ode mnie wzroku, najprawdopodobniej nawet nie słysząc próśb swojego partnera do wymieniania się śliną.
— Masz jakieś problem, dziewczynko? — ostatnie słowo zostało wypowiedziane z czystą pogardą.
— Ja? A skądże. Po prostu na twoim miejscu nie przyzwyczajałabym się do tego chłopaka. Dzisiaj po południu pójdziesz już w odstawkę — stwierdziłam, nonszalancko wzruszając ramionami.
Dziewczyna uśmiechnęła się szyderczo.
— Zazdrość cię zżera, kochanieńka?
Wybuchłam najszczerszym śmiechem w swoim życiu.
— O niego? Nie wiedziałam, że jesteś taka zabawna.
Nastolatka odwróciła się w stronę Jacka, ewidentnie szukając pomocy.
Doprawdy, sytuacja zaczynała być coraz bardziej komiczna, chociaż nie spodziewałam się, że laska będzie taka wyszczekana. Pozostałe czternaście siedziały cicho jak kot pod miotłą, najpewniej teraz płacząc w kącie, po złotych obietnicach złożonych im przez Jacka.
— No cóż, Faye... — zaczął, prawie oblewając się wstydliwym rumieńcem.
— Pantofel — powiedziałam niemo, tylko ruchem ust, przez co nastolatek speszył się jeszcze bardziej.
— Co ty powiedziałaś? — podniosła głos blondynka. Nie spodziewałam się, że usłyszy to, a tu proszę.
— No patrzcie państwo, Jack Davids znalazł sobie psa obronnego! — sarknęłam, uśmiechając się z fałszywą wesołością.
Kątem oka widziałam, jak tłum staje się coraz bardziej zainteresowany zaistniałą sytuacją.
— Jak mnie nazwałaś, zdziro? — warknęła towarzyszka mojego byłego. Jej niebieskie oczy rozjaśniły się przez gniew.
— Tak, jak na to zasługujesz — wyszeptałam, stając kilka centymetrów od niej.
W ostatniej chwili powstrzymałam jej rękę od pociągnięcia mnie za włosy.
— Spróbuj tak jeszcze raz, a będziesz chodziła z gipsem przez następne cztery tygodnie — warknęłam, mocniej ściskając jej nadgarstek.
— Avidale, wystarczy — powiedziała Laurence, moja przyjaciółka, wkraczając nagle do akcji. Tak naprawdę w ostatniej chwili, bo niewiele brakowało, a zaistniałą sytuacją zainteresowałby się nauczyciel, bądź, co gorsza, dyrektor.
Puściłam rękę blondynki, nie przestając patrzeć jej w oczy, w których zaczął pojawiać się strach.
Z uniesioną głową odwróciłam się i ruszyłam korytarzem w stronę swojej szafki, ignorując nawet Lauren.
— Vidy, co to było? — zapytała przyjaciółka, doganiając mnie w ostatniej chwili.
— Nic — mruknęłam, dochodząc w końcu do swojej niebieskiej, delikatnie odrapanej szafki. Wpisałam odpowiedni kod w kłódce, cały czas nie patrząc na szatynkę.
Lauren odgarnęła swoje czarne włosy na plecy i spojrzała na mnie wściekle.
— Wiesz, ile brakowało, żebyście się pobiły? Tyle! — ogłosiła, pokazując niewielką szczelinę między jednym swoim długim, białym paznokciem, a drugim.
— Oj od razu pobiły...
— Nie lekceważ problemu! Czy ty jesteś poważna? Chcesz narobić sobie problemów?
— Przecież nic się nie stało!
— Owszem. Ale mało brakowało, a by się stało.
— Co to za akcja była na korytarzu? — zadała pytanie Kehli, podchodząc do mnie i Lauren. Zaraz za nią szła Mary, intensywnie z kimś smsując.
— Nic — powiedziałam krótko, szukając książki od matematyki. Lauren uniosła ręce w niemym geście oburzenia.
— Avidale prawie pobiła się z nową laską Jacka.
Dziewczyny spojrzały się na mnie oskarżycielsko.
— Stara, gdzie twój honor? — powiedziała Kehli.
— W przeciwieństwie do honoru tego dupka, nadal ze mną i niespuszczony w kiblu — odpowiedziałam, wrzucając książkę do torebki. Zamknęłam z hukiem szafkę i odwróciłam się przodem do przyjaciółek. — Nie wiem, o co wy taką panikę robicie.
— O to, że ten facet nie jest wart pobicia się z jakąś pustą blondyną o tego cipeusza — stwierdziła Mary, chowając telefon do kieszeni. — Zobaczysz, laska jeszcze wróci do ciebie na kolanach, bo ją uprzedzałaś.
— Prawda w sumie — zgodziła się z Mary Lauren, natomiast Kehli pokiwała głową w geście aprobaty.
Dzwonek na lekcje rozdzwonił się po korytarzu.
— Spadam kochanieńkie na matmę — ogłosiłam i opuściłam swoją grupę przyjaciół, od razu skręcając w odpowiedni korytarz do sali dwieście dwadzieścia trzy.
Zajęłam swoje stałe miejsce w przedostatniej ławce przy oknie i otworzyłam zeszyt, gotowa na robienie notatek.
— Witam wszystkich — przywitała się nauczycielka, wchodząc do sali. Cała grupa matematyki zaawansowanej uniosła głowy, odpowiadając cichsze bądź głośniejsze „dzień dobry".
W połowie lekcji w głośniku rozległ się głos sekretarki, któremu, nie oszukujmy się, nie przysłuchiwałam się specjalnie. Jeszcze nigdy w życiu nie zdarzyło się, żeby ta informacja dotyczyła mnie.
— Właściciel samochodu czerwonej Toyoty Yaris o rejestracji...
Poczułam lekkie szturchnięcie w ramię od Nathalie, jednej ze znajomych siedzących obok mnie.
— Vidy, to nie jest przypadkiem twój samochód? — zadała pytanie nastolatka.
Wyprostowałam się, dokładniej wsłuchując się w komunikat.
— Szlag, rzeczywiście! — krzyknęłam, a następnie wybiegłam z sali, w ostatniej chwili chwytając pozwolenie na to.
Zabiję gnoja, który mnie wyrwał z matmy. Przysięgam.
//Ja tam uwielbiam Avidale, a wy?//
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro