Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

W Barze

Obudziłam się w korytarzu z pomarańczowej skały. Moja głowa pulsowała a ręce drżały, czułam się okropnie. „Gdzie ja jestem" to było pierwsze, co pomyślałam. Obok mnie leżał kij basebollowy. Spanikowałam i zaczęłam rozglądać się dookoła. Pamiętam tylko, jak byłam w barze z Bullem i Krukiem, było tam pusto, nawet barman gdzieś zniknął. W pewnym momencie do pomieszczenia weszli zamaskowani mężczyźni, wstrzyknęli nam coś i... i obudziłam się tutaj.

Nie wiedziałam co robić, więc siedziałam tam chwilę z nogami wyłożonymi przed siebie. „To tylko sen" powtarzałam sobie w myślach jak mantrę. Jeżeli tak, to czemu nie mogłam się z niego obudzić? Miałam ciężki oddech, chyba byłam bliska ataku paniki.

Nagle poczułam okropne pieczenie na plecach. Wstałam z miejsca jak poparzona, łapiąc do ręki kij baseballowy, to był mechanizm obronny. Zobaczyłam za sobą zielony dym. Zmarszczyłam brwi i wyciągnąłem przed siebie palec. „Raz kocia śmierć". Włożyłam palec do dymu i ponownie poczułam straszne pieczenie, na dodatek to miejsce wyglądało, jakbym je czymś poparzyła. Czyli muszę stąd uciekać, ponieważ, jak zdążyłam zauważyć, dym pomału się rozprzestrzenia.

Oblało mnie jeszcze większe przerażenie. Co, jeżeli to jednak nie jest sen? Musiałam wziąć się w garść, w końcu co innego mogłam zrobić, czekanie nic nie da.

Wyszłam z klaustrofobicznego korytarza. Przed sobą miałam kilka skał i suchych krzaków, zobaczyłam również dziwną skrzynię. Podeszłam do niej nieufnie i zaczęłam ją obserwować.

-Ej ty!-usłyszałam za sobą kobiecy krzyk. Była to kobieta o fioletowych, związanych w kitek włosach. Ubrana była w fioletową koszulę i żółtą apaszkę, czyli dosyć zwyczajnie. Wyglądała na trochę straszą ode mnie, może z pięć lat.

-Chyba nie powinno się zaczynać zdania od „ej". Zwłaszcza, gdy mówimy do kogoś, kogo nie znamy.-powiedziałam pewnie. W głębi duszy jednak trzęsłam się ze strachu.

Nagle zobaczyłam, że kobieta trzyma w ręce pistolet. Czy ona chce mnie zabić?

-Pani wybaczy.-powiedziała sarkastycznie. Bardzo, ale to bardzo sarkastycznie.-Nie walczysz?-zapytała podnosząc lewą brew do góry.

Zaraz, to tu trzeba walczyć? Tak, to by wyjaśniało kij baseballowy. Tylko czemu ona dostała pistolet a ja zwykły kij?

-A mam walczyć? Jeżeli tak, to możesz mnie już zabić. No wiesz... myślę, że masz broń o większych predyspozycjach.-nie bałam się już. Chyba wyczerpał się mój limit strachu na teraz, czułam pustkę, obojętność.-A tak poza tym, to co ja tu robię?

-Jesteś tu pierwszy raz?-tym razem chyba była zdziwiona. Jej mina nie była już wroga, bardziej chłodna.

-Tak, chyba tak. Byłam w barze, no i potem wbiegli tacy goście...

-Wiem, każdy tak miał.-burknęła.-No, niekoniecznie w barze. Dobra, może zaczniemy od początku. Jestem Shelly.-wyciągnęła rękę w moją stronę. Podeszłam do niej ostrożnie i uścisnęłam ją.

-Bibi.-gdy tylko to powiedziałam dziewczyna roześmiała się.

-Co takiego zrobiłaś jako plemnik, że rodzice cię tak skrzywdzili?

Popatrzyłam na nią zła i mocniej zacisnęłam kij baseballowy. Jeżeli możemy się tu zabijać, to kobieta zaraz będzie martwa. W sumie... nawet mi się podoba, zabijanie bez konsekwencji brzmi fajnie.

-Mamy się tu zabijać, tak?-zapytałam po chwili. Shelly spojrzała na mnie dziwnie.

-Tak jakby.

-Czyli mam cię teraz zabić a potem...

-Zabić?! Mnie?-dziewczyna ponownie wybuchła śmiechem, co mnie jeszcze bardziej zirytowało.-Wygrywam to od dłuższego czasu, zabiłam każdego, kto tylko stanął mi na drodze. Skromnie mówiąc... jestem najlepsza.

-Mnie jeszcze nie zabiłaś.-szturchnęłam od niechcenia jej pistolet kijem. Ta sytuacja była tak dziwna, że mogłam nawet umrzeć, przynajmniej nie najadłabym się jeszcze więcej strachu.

-Czyli tego chcesz?

Wycelowała swoim pistoletem w moją skroń. Uśmiechnęłam się szeroko, prawie jak psychopata. Czekałam, aż w końcu strzeli, ale dziewczyna tylko stała i czekała, co zaczęło mnie irytować.

-Masz może gumę do żucia?-zapytałam w końcu.

-Mogę cię nie zabijać, ponieważ i tak potrzebuje partnera do tej rozgrywki. A ty sama umrzesz jak tylko spotkasz nieprzyjaciół.

-Nieprawda...

Dziewczyna opuściła broń i pociągnęła mnie za sobą. Szłyśmy prosto, skradając się za kamieniami. Ta dzikuska kazała mi nawet wchodzić do krzaków! Które, warto wspomnieć, były całkowicie martwe i suche, a na mojej skórze nadal widniały poparzenia, które boleśnie piekły przy każdym dotyku. Wolałam jednak nie narzekać, kto wie co głupiego wpadnie jej do głowy.

Po drodze zaczęła mówić, że to wszystko to sprawka Parku Starr, który zmusza ich do walki. Albo ktoś zabije innych, albo wszyscy umrą, łącznie z nim. Wtedy zrozumiałam, że tutaj chodzi o moje życie. Mało pocieszające.

Zaczęłam się tylko zastanawiać, co stało się z Krukiem i Bullem. Ten pierwszy raczej sobie poradzi, ale Bull... jest dosyć nieporadny. A może tylko mnie porwał Park? Szczerze w to wątpiłam, czemu mielimy tak zrobić?

Nagle przede mną wyskoczył postać w czerwono-żółtym kostiumie. Wyglądała jak flash. W rękach miała energetyka, na co zmarszczyłam brwi... mi jakoś nie dali picia. Chociaż to było moje najmniejsze zmartwienie, na ten moment oczywiście. Ta postać, to chyba była dziewczyna, jednak ciężko było stwierdzić, przez zasłaniający wszystko strój. Złapała swoją bransoletkę, przypiętą do ręki, i chwilę później zaczęły wylatywać z niej salwy niebieskiej plazmy.

-Robisz cosplay'e superbohaterów?-zapytałam, jednocześnie odchodząc trochę do tyłu, żeby pociski mnie nie dotknęły.

Dziewczyna niewiele zrobiła sobie z mojej uwagi i podeszła do Shelly, która wyciągnęła broń. Zaczęła strzelać, trochę raniąc moją kompankę, ale tylko trochę, rany były prawie niewidoczne. Flash (bo tak nazywałam od tego czasu dziewczynę) dostała za to kulką w ramię. Podeszłam do niej od tyłu, zamachnęłam się kijem baseballowym i uderzyłam ją w głowę. Upadła na ziemię, tracąc przytomność a Shelly dobiła ją strzałem w tył głowy.

Po arenie rozległ się charakterystyczny pisk. Bardzo bolesny dla uszu. Spojrzałam zdziwiona na dziewczynę. Czy już wygraliśmy?

-To oznacza, że zostały dwie drużyny. Pójdźmy na środek areny, tam zazwyczaj odbywa się walka ostateczna.-wytłumaczyła szybko.

Ruszyliśmy więc w wskazane miejsce. I faktycznie, ktoś już tam na nas czekał. Była to kobieta w niebieskiej sukni i blond włosach, w rękach za to trzymała parasolkę. A tuż obok niej stał... Kruk. Zastygłam w miejscu. Ptak patrzył się na mnie, jego wzrok był taki oschły i zimny... taki dziki.

Blondynka i Shelly zaczęły walczyć, co by oznaczało, że mi został mój przyjaciel. Nie mogłam go przecież zabić! Widziałam z boku, jak moja kompanka zabija kobietę, z której zaraz potem zaczęła wypływać krew.

Kruk natomiast doskoczył do mnie nagle. Wbił mi sztylet w brzuch, poczułam jak trucizna dostaje się do mojej krwi. Jęknęłam z bólu. Uderzyłam go kijem, chciałam go tylko odepchnąć. Upadł na ziemię. Shelly podeszła i wycelowała w niego pistoletem. Mi za to przypomniały się wszystkie chwile, gdy mnie pocieszał albo, gdy razem z nim i Bullem siedzieliśmy w barze. Wszyscy nie mieliśmy łatwo w życiu, ale Kruk zamknął się na świat najbardziej. Tylko nie na nas, mówił, że jesteśmy wyjątkiem. Że tylko my go rozumiemy.

Teraz, po tym wszystkim, jakby nigdy nic, zaatakował mnie. Zabiłby mnie z zimną krwią i nie żałowałby tego. Wiedziałam to po nim. Zmienił się, popadł w jeszcze większą paranoję.

Jego ciało leżało całe zakrwawione, umierał od licznych strzałów mojej kompanki. A mnie zaczęło zastanawiać, co by się stało, gdyby to on mnie znalazł zamiast Shelly?

***

-Wiesz może, co się stało z Krukiem?-zapytał Bull.

Byliśmy nadal w Parku Starr. Obydwoje odpoczywaliśmy, niedługo mieliśmy mieć przecież kolejne walki, które mogły nas zabić. Znalazłam go, gdy tylko wyszłam razem z Shelly z areny. Dziewczyna poszła sobie gdzieś, ja natomiast zaczęłam rozmawiać z przyjacielem. Moja rana znikła od razu, gdy wyszłyśmy z tamtego okropnego miejsca.

-Nie, nie wiem.




Liczba słów: 1212

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro