Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Najlepszy

-Colt.-powiedział mężczyzna o ciemniejszej karnacji i granatowych włosach do swojego najlepszego przyjaciela. Mężczyzna właśnie niszczył jedną ze skrzynek, w której znajdować miał się ładunek, który ulepszał ich ciała. Mieli dzięki temu więcej siły i wytrwałości. Dziesięć takich, nawet mniej, i nikt nie miał z nimi szans.

-Tak?-odpowiedział pewny siebie. Zawsze taki był, opanowany, spokojny i pewny siebie, chyba właśnie to pozwoliło mu ciągle wygrywać.

-Nie myślałeś, żeby no wiesz...-czerwonowłosy podniósł wzrok na swojego kompana zaciekawiony.-Przejść na emeryturę?

-Słucham?-zaśmiał się. Ruszył przed siebie nie oglądając się na Brocka, jednak wiedział, że tamten za nim idzie, zawsze szedł.-Jestem jeszcze młody... widziałeś może Sama albo Dynamikea? Oni są o wiele starsi ode mnie i jeszcze walczą!

-N-nie o to chodzi.-Brock jąkał się, to było wywołane stresem. Zawsze zgadzał się ze swoim przyjacielem i gdy trzeba było mu się w jakiś osób postawić, zwyczajnie się bał.-Wiesz, to ryzykowna praca, masz przez to sławę, wiadomo, no i każdy cię lubi. Ale po co ci to?

-Chciałbyś całymi dniami grać w gry w swoim domu co...?

Brock nie zdążył odpowiedzieć, ponieważ z krzaków wyskoczyła kobieta o fioletowych włosach. To była Shelly, największą rywalka Colta. Tak, tutaj wszyscy byli swoimi rywalami, ale tylko na arenie, poza nią byli dla siebie albo obojętni, albo przyjacielscy. Inna sprawa była z tą dwójką, rywalizowali poza areną, ale też na niej. Mężczyzna był brany często za tego trochę lepszego, może to dlatego, że wiele osób się w nim podkochiwało? W rzeczywistości każdy wiedział, że Shelly jest lepsza, miała lepszego cela, była bardziej wytrzymała i niezależna. Colt lubił, gdy poświęcano mu uwagę, lubił być najlepszy, ale cieszyła go też zabawa. Shelly natomiast zależało tylko na wygranej, nie miała chwil słabości, nie miała słabych punktów-tępiła je. Z jakiegoś powodu, może irytacji, dziewczyna nienawidziła Colta. On tak naprawdę nic do niej nie miał, po prostu bawiła go jej irytacja.

Teraz stała prosto przed tą dwójką i celowała do nich z pistoletu. Była sama, czyli musieli rozstać się z drugim członkiem jej drużyny, a może on już odpadł? To wiedziała tylko Shelly. Pewne było jedynie, że atakując Colta i Brocka pchała się z motyką na słońce. To było jasne, że jej szanse były nikłe. Brock uśmiechnął się do niej pewnie, tak jak miał w zwyczaju, oczywiście nie robił tego w stosunku do Colta, on był wyjątkiem, przy nim stawał się dosyć nieśmiały. Colt za to stał z uniesioną brwią i czekał na atak dziewczyny, nie chciał atakować pierwszy, pewność wygranej sprawiała, że nie spieszyło mu się. Shelly za to złapała za spust pistoletu i nakierowała nim na Colta. Chciała go unicestwić, żeby i on nie wygrał, teraz stawało się to coraz bardziej zrozumiałe. Sama nie miała już większych szans, więc chciała je zabrać również chłopakowi.

Brock uniósł ciężką wyrzutnię rakiet, którą miał w zwyczaju nosić na barku. Wycelował w Shelly i nic nie robił przez dłuższą chwilę, nie wiedział właściwie, czemu czeka. Może chciał, żeby Colt przegrał? Być może dopiero wtedy zrozumie, że to, co robią nie będzie trwało wiecznie i emerytura byłaby dobrą opcją. W zasadzie to dobrą dla kogo? Brock próbował oszukiwać się, że dla nich obydwóch, jednak prawda była taka, że nie dla Colta. On zbyt kochał to, co robił. A teraz ufał przyjacielowi, że zaatakuje Shelly, mężczyzna nie mógł go zawieść. Więc nacisnął na spust, pierwsza rakieta poleciała wprost w nogi dziewczyny: to miało być ostrzeżenie. Jednak ona nie uciekła, wręcz przeciwnie: wystrzeliła pocisk, który przeleciał Coltowi tuż obok głowy. Czyżby refleks ją zawiódł?-pomyślał mężczyzna. Czerwonowłosy przeładował swoje pistolety i szybko nacisnął na spusty. Trafił prosto w Shelly, która chwilę później już leżała na ziemi, odpadła z gry. Mężczyźni ruszyli dalej przed siebie, szukając kolejnych skrzynek.

-Skąd w ogóle wpadłeś na pomysł przejścia na emeryturę?-zapytał poważnie Colt. Jego głos był zimny, z wyrzutem, co zabolało jego przyjaciela. Przecież on chciał dobrze...

-To, co robimy jest ryzykowne, nie chce żeby w końcu stała mi się krzywda. Poza tym mam dużo pieniędzy, przynajmniej tyle, żeby mi wystarczyło do końca życia.-drugi mężczyzna zaśmiał się pod nosem, jakby nie wierzył w to, co właśnie słyszał.

-Tobie? Dlatego właśnie proponujesz z tym skończyć właśnie mi?-zadał słuszne pytanie. Przecież Brock mógł sam iść na emeryturę i nadal spotykać się z przyjacielem. Ale on nie chciał, bał się o Colta.

Potem szli już w milczeniu. Colt nie miał nic do powiedzenia, a Brock bał się odzywać, żeby nie powiedzieć czegoś głupiego. W końcu napotkali kolejnych wrogów. Z tego, co udało im się zobaczyć, zostali oni, napotkani wrogowie i jeszcze jedna drużyna. Szybko zaczęli atakować kobietę, której twarz była zasłoniona fioletowymi chustami. Ta oddawała ataki, jej karty leżały praktycznie wszędzie, były wbite również w różne części ciała dwójki mężczyzn, ale oni niezbyt się tym przejęli. Szybko pokonali Tare, bo tak miała na imię z tego, co zapamiętał Brock. Został tylko Barley, mały robot barman, który... no cóż, nie był zbyt groźny, więc powalenie go było utrudnione tylko tym, że uciekał.

-Chodź, trzeba znaleść ostatnią drużynę.-powiedział Colt. Nadal był zdenerwowany na przyjaciela, ale wiedział, że teraz nie czas na takie sprawy.

Ruszyli więc do centrum: tam, gdzie zazwyczaj odbywał się sam finał. Nie mieli za wiele skrzynek na swojej drodze, więc lekko obawiali się o wygraną. W zasadzie to tylko Brock się obawiał, Colt za to szedł jak zawsze pewny swojej wygranej. Jednak dzisiaj tej pewności towarzyszyło coś jeszcze, był to strach, ale nie przed wrogiem. Colt bał się stracić swojego kompana, w końcu uwielbiał walczyć przy jego boku. Nigdy mu tego nie mówił, nie był z tych, co dzielą się uczuciami. Ale zawsze go szanował i dopuszczał najbliżej siebie, miał do niego zazwyczaj cierpliwość, tylko dzisiaj wyszło tak, że ją stracił. Ale to przez strach, nie chciał źle dla Brocka.

Gdy dotarli na miejsce i przykucnęli za kamieniem, zobaczyli że ktoś już na nich czekał. Był to chudy i wysoki chłopak z czarnymi włosami przysłaniającymi mu oczy. Wokół szyji owinięty miał szalik. To był Edgar, jeden z nowych zawodników, który już, w tak młodym wieku, wygrywał większość walk. Był potężnym przeciwnikiem, to wiedział każdy. Obok niego, na ziemi, siedział czarny kot o białym pysku, wyglądał niewinnie, ale i tak był powodem do obaw, Brock i Colt widzieli go pierwszy raz.

-Obydwaj muszą atakować z bliska, z tego co mi się wydaje.-powiedział szeptem Colt.-A więc trzeba atakować z daleka.-dodał.

-Tak... tak będzie najlepiej.-odpowiedział drugi. Jego głos zdradzał zamyślenie, można było odnieść nawet wrażenie, że ma gdzieś to, co się dzieje. Ale wcale tak nie było, po prostu sytuacja z czerwonowłosym nie dawała mu spokoju.

Colt wychylił się delikatnie zza ukrycia i wycelował w Edgara. Stwierdził, że najlepiej będzie, jeżeli pozbędą się go jako pierwszego. Ale zaraz... gdzie podział się kot? I wtedy właśnie poczuł na swoich plecach mocne drapnięcia, jakby ktoś wbijał mu noże w skórę. Jęknął cicho z bólu i wypuścił broń z rąk. Brock widząc, co się dzieje, szybko strzelił w czarnego, niepozornie wyglądającego kota. Ten jednak podskoczył i nagle zniknął. Nie rozumiejący, co się właśnie stało, mężczyzna, chciał wstać z miejsca, ale wtedy poczuł jak ktoś naskakuje na niego od tyłu. To był Edgar, był cięższy niż wcześniej wspomniane zwierzę. Zaczął dusić Brocka swoim długim, żyjącym własnym życiem, szalem. Ten leżał tylko bezradnie czekając na dalszy rozwój sytuacji. Byli przegrani, to było pewne. Prawdopodobnie wynikło to z ich niedopatrzenia, może po prostu w końcu musieli przegrać ten pierwszy raz. To nie było teraz ważne. Rozległ się dźwięk oznaczający koniec rundy. Gdzieś z boku, przy cierpiących mężczyznach, skakał wesoły kot, a obok niego stał znudzony Edgar.

-Przegraliśmy.-powiedział Colt i spojrzał na przyjaciela. Nie był zły, miał spokojny wyraz twarzy, co zdziwiło Brocka.-Wiesz... może jednak zrobimy sobie te wakacje.

-Naprawdę?!-krzyknął podekscytowany chłopak, jednak po chwili jego entuzjazm odszedł, gdy poczuł okropny ból w plecach. Edgar coś mu tam uszkodził, to było pewne.-Ale przecież nie chciałeś.

-Tak, wiem. Wybacz.-powiedział wstając ociężałe z ziemi, jednak nie dał rady podnieść się całkowicie i koniec końców usiadł. Brock poczynił to samo, co jego kompan.-Ja... miałem gdzieś to, co czujesz. Albo bardziej nie widziałem twoich uczuć, na jedno wychodzi. Schrzaniłem.-głos Colta wyrażał skruchę, chyba pierwszy raz w przeciągu dziesięciu minionych lat.

-Nic się nie stało.-uśmiechnął się lekko, nie chciał, żeby jego przyjaciel obwiniał się za to, co się stało. Bolało go to, ale przecież czasu i tak nie cofną.

Wtedy Colt zrobił coś, czego ani on, ani Brock się nie spodziewali. Przytulił swojego przyjaciela, nie mocno, nie szybko, ponieważ rany mu na to nie pozwalały, ale z pewnością zrobił to czule. To był pierwszy taki raz, poza przyjacielskim uściskiem nie zbliżali się do siebie. Nie, żeby żaden z nich tego nie lubił, w głębi duszy obydwaj to kochali, jednak żaden nie miał odwagi się do tego przyznać. Tkwili tak długo, przez chwilę czas się dla nich zatrzymał. Nie czuli już bólu, zmęczenia i bezradności, teraz było miejsce tylko na ciepło, na ukojenie.

1485 słów




Dobra, drugi one shot i już trochę pedalsko, no cóż, natury nie oszukasz i w ogóle.

Aha a tak btw to co sądzicie o tym? Staram się to pisać tak, żeby się to przyjemnie czytało, więc jeżeli robię jakieś błędy, to będę wdzięczny za uwagi.

Chciałem też powiedzieć przy okazji, że formy gry się tu różnią, ponieważ to tylko one shoty, a nie zawsze mi psuje do fabuły, żeby kończyło się śmiercią albo na odwrót. Ogólnie dużo rzeczy będzie się różnić, ale no, to chyba logiczne.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro