Kwiatuszku
Z Lily poznaliśmy się w dosyć dziwnych okolicznościach. Ja byłem tylko stróżem lasu, a ona nieproszonym gościem. Nie zdziwi chyba nikogo fakt, że chciałem się jej pozbyć z terenu, którego pilnowałem. Na szczęście-bądź nieszczęście-nie zrobiłem jej krzywdy. Była cała przemoczona i trzęsła się, jakby właśnie stanęła twarzą w twarz ze śmiercią. Miałem w nią właśnie strzelić moim pistoletem, jednak wstrzymałem się. Odłożyłem broń, oczywiście wciąż mając ją w gotowości i nie spuszczając wzroku z intruza zapytałem:
-Kim jesteś i po co ty przybyłaś?
-Ja... ja nie wiem. Ta roślina i-i... świetlik... Czemu ja mam takie ciało? Czemu jest zielone? Pomóż mi... błagam.
-Chodź... nie tutaj.
Westchnąłem i podniosłem ją za ramiona. Ledwo trzymała się na nogach, ale zdołałem zaprowadzić ją do mojego domu. Posadziłem ją delikatnie na kanapie-nie protestowała. Szlochała, gdy ja chodząc w kółko tuż obok niej, rozmyślałem co z nią zrobić. Ten las był niebezpieczny. Miał wielką moc, ale większość nie umiała jej wykorzystać. Nie umiała jej nawet znaleść. Ale gdy znalazła, kiedy nie znała jej potęgi... moc stawała przeciw tej osobie. Takim przypadkiem była Lily.
-Chodź.-powiedziałem do niej po kilku minutach bezczynności.
Zaprowadziłem ją do pokoju gościnnego. Była zmęczona, więc praktycznie od razu zasnęła. Nie ufałem jej, ale nie była też zbyt wielkim zagrożeniem, więc sam-bez zbędnych zmartwień-również położyłem się spać. Rano zrobiłem śniadanie, które razem zjedliśmy w milczeniu. Wytłumaczyłem jej również, że nie mogę jej pomóc, że stała się częścią lasu.
-...Możesz próbować z niego uciec, ale on nigdy cię nie opuści... Dlatego właśnie nie mogę dopuścić do tego, żebyś się stąd wydostała, bo wtedy puszcza ukaże i ciebie, i mnie. Popełniłaś błąd, Lily, i musisz ponieść za niego karę.
Protestowała. Ale ja nie mogłem nic zrobić. Mój kodeks mi zabraniał. Zresztą nawet, gdybym go złamał, to to miejsce samo zadbałoby o to, żeby ona tutaj była. Jestem raczej introwertykiem i naprawdę jej tutaj nie chciałem, ale moim obowiązkiem było dopilnowanie jej. Mogłem ją gdzieś porzucić, zostawić w samym sercu lasu, ale nie byłem aż takim potworem.
Następne dni mijały nam bardzo, ale to bardzo irytująco. Ona nie wydawała się zła. No poza tym, że chyba chciała mnie zabić swoją osobowością! Była głośna, ciągle mówiła i zadawała tyle pytań...poza tym to wszystkiego dotykała. Bałem się gdzieś ją wziąć i bałem się też zostawić ją samą w domu. "Co to jest?" "Mogę to dotknąć?" "Do czego to służy?". Musiałem jej wszystko tłumaczyć jak małemu dziecku. Wkurzało mnie to.
Pewnego dnia jednak milczała. Zdziwiłem się, ale ucieszyłem. Byłem akurat w trakcie pokrapiania grzyba specjalnym specyfikiem, który nadać mu miał mocniejszej woni, kiedy coś zaczęło wydawać mi się nie tak. Spojrzałem na Lily, która patrzyła się w stół pustym wzrokiem. Była przygnębiona.
-Coś... Coś się stało?-zapytałem wbrew sobie.
Nawet nie podniosła na mnie wzroku. Odparła tylko krótkie "nie". Przytaknąłem i wróciłem do swojemu zajęcia. Tyle że ona kłamała. Coś się stało i to nie byle co.
-Przecież widzę, że coś jest nie tak.-powiedziałem po obiedzie.
Odniosłem wrażenie, że Lily się spięła. Albo... wściekła? Zacisnęła szczękę i pięści. Uniosła na mnie wzrok, który mógłby palić żywcem. Tak, ewidentnie się wściekła.
-Co ma być nie tak, poza tym, że wszystko?-miała łzy w oczach, mówiąc to.-Chce do domu. Jesteś dla mnie niemiły... Nie mam tu niczego! I-i mam dosyć...
Rozpłakała się. Wtedy chyba pierwszy raz w życiu miałem wyrzuty sumienia. Była irytująca, ale co z tego? Nie powinienem był być dla niej taki okropny. Mogłaby mnie znienawidzić za to, że nie pozwalam jej wyjść z lasu, wrócić do rodziny, zabrałem jej wszystko, co miała. A ona próbowała to zaakceptować, zrozumieć, polubić mnie. Została sama w trudnej sytuacji. A prawdopodobnie nie była przyzwyczajona do życia w takiej samotności. Musiała radzić sobie sama ze swoją raną. Bo ja co prawda pomogłem jej z tymi fizycznymi, ale nie umiem leczyć psychiki.
Podszedłem do niej. Wyszeptałem ciche "przepraszam" i pogłaskałem ją delikatnie po ramieniu. Próbowała mnie odepchnąć. I udało jej się to, bo byłem niższy od niej. W zasadzie to okazała mi łaskę tym, że mnie nie kopnęła. Chciałem już ją zostawić w spokoju, dać jej czas. Ale wtedy zdałem sobie sprawę, że nie mogę jej przecież znowu zawieść. Znowu się do niej zbliżyłem, akurat kiedy z jej gardła wydobył się bliżej niezidentyfikowany odgłos będący efektem płaczu. Przytuliłem ją mocno. Chciała mnie odepchnąć, ale ja-wstyd mi się za to trochę przyznać-uczepiłem się jej tak mocno, jak tylko dałem radę. Dziwię się, że jej wtedy nie udusiłem.
Słyszałem jej serce, które szybko i niespokojnie biło. Czułem ciepło jej ciała, które utrzymało się mimo tego, że zamieniła się w górę liści. Pachniała jak róże i wanilia. Słodki... przesłodzony zapach. Ale nie był aż taki zły. Pachniała trochę jak cukiernia.
Po chwili Lily sama się we mnie wtuliła. Czułem jak jej łzy moczą moją grzybią głowę. Ale to nie było ważne, bo dziewczyna zaczynała się po mału uspokajać.
-Wybacz... wybacz.-wyszeptałem po chwili.-Ja nie przyzwyczaiłem się, że ktoś tu ze mną jest.... że inni też mają uczucia, i że nie chcą tylko ranić i wkurzać-zaśmiała się lekko, co i mnie podniosło na duchu.-Ale postaram się być lepszy, obiecuję.
Ale tak całkiem serio... W co ja się wpakowałem?
Chyba nic w moim dotychczasowym, trochę monotonnym i nudnym życiu nie było tak ciężkie, jak uprzejmość w stronę Lily. To istny diabeł! Tak, kocham ją, nie wiem, co bym bez niej zrobił, ale to nie zmienia faktu, że czasami mam ochotę włożyć jej największego grzyba jakiego znajdę do gardła.
Kiedyś, podczas naszej wspólnej wędrówki, moja towarzyszka krzyknęła i wskazała na coś palcem. W ramach wyjaśnienia: to nie był ani trochę krzyk przerażenia. Chyba. Mógłbym to nazwać bardziej krzykiem ekscytacji albo bliżej nieokreślonym dźwiękiem przypominającym coś pomiędzy trąbieniem słonia a piskiem mutacji kaczki z psem. Ale mniejsza o to. Ważniejsze jest to, na co wskazywała. A był to piękny, niebieski kwiat. Przypominał różę i tulipana jednocześnie. Spojrzałem na nią zdezorientowany.
-Chce go.-powiedziała i spojrzała na mnie błagalnie.
-Jeszcze nie dość ci kwiatów?-zażartowałem.
Lily tylko pokręciła głową. Wzrok cały czas wlepiony miała w kwiat. Westchnąłem pod nosem. Chciałem kazać jej zostawić tego kwiatka. Przecież żeby do niego dojść trzeba było przejść przez długie i niebezpieczne bagno. Ona nie dałaby sobie rady. I kiedyś faktycznie bym poszedł dalej. Teraz zresztą też... Tylko że tak jakoś wyszło, że byłem już w połowie drogi do niego, ubrudzony cały od błota.
Nie wiem, czemu tak ryzykowałem dla głupiej roślinki. Po prostu wiedziałem jaką przyjemność to sprawi Lily i nie mogłem postąpić inaczej. Chciałem, żeby była szczęśliwa. To dziwne i bezsensowne. Kiedyś lubiłem, kiedy ludzie byli nieszczęśliwi.
Kiedy w końcu dałem jej różo-tulipana-oczywiście cały ubłocony i zmęczony-dziewczyna krzyknęła podekscytowana kolejny raz i przytuliła mnie mocno. Bylem grzybem, więc myślałem, że to niemożliwe, ale chyba się zarumieniłem.
Kiedy ja się stałem taki słaby?
Kwiatek jednak szybko usechł, a Lily, choć próbowała udawać, że nie, była smutna z tego powodu. Chyba z miesiąc szukałem więcej takich kwiatków, a kiedy w końcu znalazłem łąkę z nimi, przynosiłem jej codziennie jednego. Było mi tam nie po drodze, musiałem tam dochodzić ścieżką pełną bluszczu, ale po czasie szło się nawet przyzwyczaić do swędzącego i bolącego ciała. Kiedyś byłbym wściekły, ale jej szczęście sprawiało, że nie czułem już takiego bólu.
Kiedyś zapytała czemu nie przyniosę jej jednego z korzeniem, żeby po prostu zasiała go w ogródku albo w doniczce. To trochę samolubne i sadystyczne, ale sprawienie jej przyjemności w ten sposób było tak bardzo satysfakcjonujące... widzenie jej uśmiechu, sprawiało, że i ja chciałem się uśmiechnąć... Nie chciałem przestać przynosić jej tych kwiatków.
Lily robiła mi codziennie obiady. Były w większości okropne; słaby był z niej kucharz. Ale pomimo tego zawsze gdy pytała, czy mi smakowały, mówiłem że tak. Nie chciałem, żeby zrobiło jej się przykro. Przecież tak się dla mnie starała... A czasami nawet jej dania były zjadliwe. Robiła bardzo pyszną zupę owocową, ale to nie o to tutaj chodzi.
Kiedyś w nocy przyszła do mnie. Miała taki smutny wyraz twarzy... Nie wiem, co się stało, ale wyszeptała, że nie chce spać sama, że nie chce być sama. Pozwoliłem jej spać ze mną. Przytulić się do mnie. Spała z głową na moim ramieniu, cicho pochrapując. A mi, chociaż wstyd się do tego przyznać, wcale to nie przeszkadzało. Ciepło jej ciała i słodki zapach uspokajały mnie.
Rano nie wracaliśmy do tego, co się stało.
Byłem zamyślony. Bo gdzie się podział dawny ja? Gdzie się podział bezduszny grzyb strażnik, który za zadanie miał zabić każdego wroga lasu? Mimo tych przemyśleń jakoś nie żałowałem. Dla niej mogłem być słaby i nienawidzić się za to codziennie. To chyba nie było do końca zdrowe, ale co mogłem poradzić?
Wtedy chyba zrozumiałem, że ją kocham.
Był ze mnie zbyt duży tchórz, żeby się jej do tego przyznać. Bezwstydnie zabijałem. Bezwstydnie walczyłem. Ale nie umiałem bezwstydnie powiedzieć, że ją kocham.
To wszystko było dla mnie strasznie przytłaczające i nowe. Nie przywykłem do tego wszystkiego. Choć pierwszy raz rano wstawałem z tą myślą, że ją zobaczę i cieszyłem się z tego powodu. Miałem po co w ogóle podnosić się z łóżka.
-Pójdę na spacer.-powiedziała któregoś dnia Lily.
-Czekaj, pójdę z tobą.
-Nie, Cordeliusie, chcę pobyć sama-uśmiechnęła się do mnie delikatnie.
-Nie wiem, czy to dobry pomysł. Las jest niebezpieczny i...
-Mieszkam tu już dwa lata. Dam sobie radę.
Pozwoliłem jej iść. Była to jednocześnie najgorsza i najlepsza decyzja jaką mogłem podjąć. Choć nazwanie jej najlepszą jest ryzykownie samolubne.
Nie wracała długo. Bałem się o nią odkąd tylko wyszła poza dom. Nie mogłem się na niczym skupić, w głowie miałem same czarne scenariusze, a ręce lekko mi się trzęsły. Las był strasznie niebezpieczny. Mnie nie krzywdził-zazwyczaj-bo byłem strażnikiem, ale ona? Była bezbronna. Rośliny stąd już raz ją skrzywdziły, kiedy zamieniły ją w kwiat.
W końcu nie wytrzymałem i poszedłem jej szukać. Zastała mnie noc, kiedy błądziłem z lampionem w ręce. Drugą dłoń trzymałem na broni, mocno ją zaciskając, a w myślach próbowałem pocieszyć samego siebie.
W końcu usłyszałem krzyk. Jej krzyk. Tym razem bez wątpienia mogłem stwierdzić, że to było przerażenie. Pobiegłem w tamtą stronę i zobaczyłem, jak wielki pająk w kolorze bieli, próbował zjeść Lily. Poczułem przerażenie większe niż jakbym sam miał zaraz umrzeć. Bo jej śmierć byłaby na jakiś czas gorsza od mojej śmierci. Znowu zostałbym sam. Nie miałbym komu chodzić codziennie po niebieskie kwiatki, nie miałbym komu mówić, że jego obiady są pyszne. I nie miałbym kogo kochać.
Strzeliłem w pająka, który od razu skierował swój wzrok na mnie. Syknął na mnie jak wąż. A może ryknął jak lew? Wstrzymałem oddech i znowu strzeliłem. Tym razem przedłużyłem serię strzałów, aż zabrakło mi amunicji. Ale pająk wciąż żył.
-Zabij mnie, ale ją zostaw.-krzyknąłem w geście poddania.
Tak, to dosyć typowy tekst. Powtarzalny i w ogóle. Ale miłość jest z reguły powtarzalną sprawą. Poza tym to byłem pewien, że zaraz oboje umrzemy. Musiałem czegoś spróbować.
Pająk powalił mnie na ziemię swoją wielką nogą. Wspominałem już, że był wielkości czterech samochodów? I że właśnie rozciął mi tors?
Nie wiedząc już co robić, rzuciłem w niego pistoletem. Trafiłem go w oko (nikt nie ma takiego cela, jak ja), a ten znowu zawył i lekko się wycofał. Wtedy przypomniałem sobie, że w kieszeni mam kilka wywarów z grzybów. Wyciągnąłem jeden z nich. Był śmiertelnie żrący. Jedna jego kropla potrafiła wypalić trójkę ludzi, zostawiając po sobie tylko proch.
Kiedy pająk się zbliżył, wylałem na niego zawartość. Duża jego część wylała się na ziemię, prawie powodując pożar, reszta natomiast wylała się centralnie na jego pysk. Pająk wycofał się, wypalany przez płyn, aż w końcu zniknął z pola widzenia.
Spojrzałem na Lily. Miała łzy w oczach. Znowu była smutna. Nienawidziałem kiedy taka była. Czemu to ona musiała cierpieć? Nie zasłużyła sobie na to.
Podszedłem do niej i próbowałem zniszczyć pajęczynę. Kiedy już to zrobiłem, dziewczyna praktycznie wpadła mi w ramiona. Przytuliłem ją mocno, czując ulgę. Nie byłem na nią zły, że wyszła, naraziła się na niebezpieczeństwo. Na siebie, że ją puściłem też już nie byłem zły. Po prostu cieszyłem się, że żyje. I że los dał mi czas na uratowanie jej.
-P-przepraszam. Przeze mnie prawie obydwoje umarliśmy. N-nie powinnam wychodzić bez ciebie-mówiła roztrzęsiona tak, że prawie nic nie zrozumiałem z jej łamiącego się głosu.
-To... to już nieważne.-powiedziałem jeszcze mocniej ją przytulając. Czułem się jak najszczęśliwsza istota na ziemi, bo miałem ją obok siebie, całą. Nie zwracałem uwagi nawet na ból klatki piersiowej.
-Ale...
-Lily...-powiedziałem łapiąc ją za ramiona i lekko odsuwając od siebie. Miała skruszony wyraz twarzy.-Kocham cię i oddałbym wszystko, żebyś żyła, no i żebyś była szczęśliwa. To już nieważne.
Po czym ją pocałowałem. Chyba trudno opisać jest pocałunek pomiędzy grzybem a kobieto-kwiatem. Powiem tylko tyle, że dla mnie był on najwspanialszym na ziemi.
Ilość słów: 2121
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro