Kostnica Pana Mortisa
Kolejny dzień w Parku Starr, kolejni martwi zawodnicy, kolejna brudna robota. Te myśli towarzyszyły wampirowi, gdy sprzątał swoją kostnicę. Jednak starał się nie narzekać, przecież to nie on umierał na wielkich arenach! Po prostu siedział w tym budynku i przechowywał ciała do momentu ich oficjalnego zniwelowania. Czasami nawet wpadała do niego jego siostrzenica, Emz. A na codzień Frank, czyli wielki stwór, pomagał mu z ciałami. Mężczyzna naprawdę miał dobrze, w porównaniu z innymi osobami z Parku oczywiście.
Tym razem patrzył na ciało młodej dziewczyny, miała na imię Jessie, jeżeli dobrze pamiętał. Za drzwiami stała Pam, jej twarz była cała we łzach, co się dziwić, jeżeli właśnie straciła córkę? Mortis nie wdał się z nią nawet w rozmowę, był bezuczuciowy, gdy chodziło o takie rzeczy. Sądził, że to nie on jest od pocieszania, zresztą to kobieta pozwoliła swojemu dziecku walczyć na śmierć i życie! Mężczyzna nie mógł tego pojąć, naprawdę chciał, ale nie mógł. Nie miał dzieci ani drugiej połówki, tak naprawdę to jego jedyną rodziną była Emz, ale naprawdę troszczył się o nią jak tylko mógł, pomimo tego, że była prawie dorosła. Przecież dał jej pracę i pomógł w sprzedaży spreju do włosów (który, swoją drogą, był dosyć wadliwej jakości). Wampir ostatni raz spojrzał na trupią twarz rudowłosej dziewczynki, po czym przykrył ją białą narzutą. To nie tak, że nie współczuj Pam ani trochę, jednak winił ją za to, co się stało, dlatego też nie chciał się z nią wdawać w jakąkolwiek rozmowę. „Niech teraz cierpi sama", pomyślał.
Nagle przez uchylone okno kostnicy wszedł mały, pomarańczowo-biały robot. To był R-T, często przychodził tutaj, żeby mówić Mortisowi o kolejnych zwłokach, którymi trzeba było się zająć. Mężczyzna polubił urządzenie, głównie dlatego, że wykonywało swój obowiązek i po prostu sobie szło, do tego Park Stare go przecież stworzył. Zero zbędnych komentarzy, zero zagadywania i sztuczności, to właśnie lubił wampir.
-Na arenie numer dziesięć czekają na ciebie trzy ciała. Dym już został usunięty, więc nie masz się o co martwić.-powiedział robotycznym głosem, który nie był zbytnio przyjemny do słuchania, ale znośny.
-Zaraz po nie pójdę. Czy to wszystko?-zapytał uprzejmie, tak został wychowany.
-Tak, dowidzenia.
Chwilę potem R-T znowu wyszedł przez okno. W zasadzie to mężczyzna nie wiedział, czemu robot to robi, może miał tak szybciej? „Każdy ma swoje dziwactwa" tak tłumaczył to sobie i przy okazji Emz śmiejącej się z R-T. Siostrzenica była czasami rozpieszczona, nawet nie czasami, ale Mortis próbował nauczyć ją szacunku do innych. Sam nie miał go jakoś bardzo dużo, ale przynajmniej inni nie brali go za gburowatego i głupiego, tak jak jego siostrzenicę.
Mężczyzna zaczął nawoływać Franka, swojego pracownika. Potwór pomagał mu wnosić zwłoki do kostnicy, potem odsypiał ciężkie noce na zapleczu. Był miły, zdecydowanie, jednak nie rozmawiali wiele z Mortisem. W końcu kto chciałby prowadzić rozmowę przy rozkładających się zwłokach? No, szefowi kostnicy to nie przeszkadzało, ale rozumiał, że te okoliczności mogą wydać się innym dziwne. On już przywykł do oglądania trupów, to przecież jego praca od wielu lat. Olbrzym jednak wciąż czuł obrzydzenie i smutek, próbował tego nie okazywać, przecież był w pracy, ale Mortis to widział. Mężczyzna zajrzał na zaplecze, gdzie na kanapie spał stwór, lekko pochrapując. Poklepał go po ramieniu mówiąc, żeby się obudził, a gdy już to zrobił, powiedział, że mają robotę. Frank niechętnie, ale wstał i ruszył za swoim szefem.
Szybko doszli do areny dziesiątej. Była cała poniszczona. Mężczyźni wiedzieli jednak, że Park Starr zadba o to, żeby szybko to naprawić, zawsze dbali. Zobaczyli pierwsze ciało, chłopak w zielonej bluzie, obok niego leżał lizak. Frank szybko zapakował go w worek i przerzucił sobie przez bark. Następna była kobieta o gęstych fioletowych włosach i okularach, ubrana była w strój bokserski. Mężczyźni również spakowali starannie jej ciało, które potwór przerzucił sobie przez drugi bark. Trzeciego ciała szukali trochę dłużej, ponieważ ukryte było w krzakach. Był to łucznik w ptasiej masce, nazywał się BO, z tego, co kojarzył Frank. W końcu i jego ciało zapakowali, tym razem olbrzym wziął je na ręce.
Udali się w ciszy z powrotem do kostnicy. Mortis kojarzył chłopaka w zielonej bluzie, lubił go, czasami przychodził do kostnicy żegnać znajomych. Jako jeden z niewielu. Większość z graczy po prostu zapominała o osobach, z którymi jeszcze dzień wcześniej walczyli ramię w ramię. Nastolatek był inny, pomimo cichej osobowości to właśnie on okazywał się najlepszym kompanem. Wampirowi było szkoda z powodu jego śmierci, rozmawiali gdy nadarzała się okazja, Leon, bo tak miał na imię chłopak, był dobrym dzieckiem.
W końcu doszli do kostnicy. Frank zostawił ciała tam, gdzie chciał Mortis i gdzieś sobie poszedł, prawdopodobnie do swojego domu, ponieważ to był koniec walk na dzisiaj. Koniec śmierci. Wampira jednak czekało jeszcze dużo pracy, w końcu to były aż trzy ciała! Najpierw postanowił zająć się bokserką, ponieważ wyglądają najgorzej. Szybko uporał się z powierzchownym wyczyszczeniem jej ciała, tak samo było z BO. Potem przyszła pora na Leona, podszedł do niego niepewnie, jakby się bał. Na początku nawet go nie rozpoznał, ponieważ jego bluza była zbryzganą krwią, a poza tym spieszyli się wraz z jego pracownikiem. Dopiero przy kostnicy zrozumiał, kogo ciało niósł Frank.
Obrócił ciało chłopaka tak, żeby łatwiej było mu je oporządzić. Rana na torsie, widocznie skręcona kostka, poparzenia... tyle zobaczył Mortis na ciele Leona, reszta krwi na jego ubraniu musiała być kogoś innego. Wzrok mężczyzny był smutny, usta wykrzywiały się w grymas, nie chciał tego oglądać. Nienawidził oglądać ciał dzieci, one nie powinny być pokryte krwią. Kiedy chciał zdjąć kaptur z głowy denata, ten nagle otworzył oczy, które w przeraźliwy, świdrujący sposób zaczęły patrzeć na mężczyznę. Mortis krzyknął przerażony, sam był potworem, ludzie się go bali, ale to, co właśnie zobaczył, naprawdę go przeraziło. Wziął do ręki obcęgi, które leżały tuż za nim i zacisnął na nich rękę. Leon jednak nie atakował, za to podniósł się ociężałe, sycząc z bólu i patrzył na wampira przerażony.
-C-co ja to robię...?-jego głos był przerażony, chłopak był bliski płaczu. Widząc to Mortis wypuścił z rąk swoją tymczasową broń, przecież nie mógł teraz skrzywdzić nastolatka.
-Spokojnie, spokojnie.-próbował uspokoić Leona, jednak z marnym skutkiem.-Ja... Słuchaj może opatrzę ci rany, zrobię herbaty i potem porozmawiamy?-zaproponował z nieukrywaną nadzieją.
-Powinienem być martwy.-rzekł po dłuższej chwili nastolatek. Był roztrzęsiony.
To była prawda, powinien być martwy. Ale nie był, to było ważne dla Mortisa. Najwidoczniej nastąpił błąd gry albo coś w tym stylu, źle zdiagnozowany zgon. Park Starr w końcu się pomylił, pierwszy raz. Mężczyzna nie wiedział, jak to się stało, zawsze wątpił we wpadki Parku, przecież ich technologia bez problemu była w stanie wykryć zgon, a nawet więcej. Ale błędy się zdarzały, może serce chłopaka naprawdę się na chwilę zatrzymało i zostało to odebrane jako śmierć? Możliwe, tego najprawdopodobniej żaden z nich się już nie dowie.
-Pamiętam, jak mnie zabili! Pamiętam dźwięk świadczący o ich wygranej!-wybuchnął nagle. Czyli jednak jego serce się nie zatrzymało, to był błąd gry, a chłopak po prostu zemdlał.
-Spokojnie. Nie denerwuj się, nerwy ci nic nie dadzą, powiedziałbym nawet, że bardziej zaszkodzą. Opatrzę ci ranę i dam coś uspokajającego.
Tak, jak powiedział, tak zrobił. Leon uspokoił się po chwili, nagły atak szału był wywołany szokiem, tak przynajmniej sądził Mortis. Opatrzył mu rany i dał świeże ubrania w postaci żółtej bluzy kaczki i czerwonych trampków. Nastolatek nie narzekał, był dobrze wychowany i wiedział, że musi teraz być wdzięczny za to, co dostał. Wampir i tak zrobił dla niego bardzo dużo. Pomagał mu, chociaż powinien go już dawno dobić, gdyby Park Starr się dowiedział o tym, że chłopak przeżył, byliby wściekli. Był teraz nadprogramowym zawodnikiem, tak widział go Park. Musiał uciec albo się schować, ale jeszcze nie wiedział gdzie...
-Panie Mortis?-powiedział do mężczyzny, który stał odwrócony do niego tyłem.-Co teraz ze mną będzie?
-Ukryje cię gdzieś u siebie.-odparł bez namysłu, w końcu był pewny, że chce pomóc nastolatkowi.-A potem wywiozę. Tak, myślę że to dobry pomysł.
Nagle, przez dalej uchylone okno, wszedł ponownie R-T. Spojrzał na Leona, zapikał cicho i wysunął głowę do tyłu. Chwilę potem wyleciał z niego jasno błękitny strzał, który przeleciał tuż nad głową Leona. Chłopak po chwili zeskoczył pod jeden ze stołów i tam się schował, mając nadzieję, że wampir go obroni. Mortis natomiast sięgnął po pobliską łopatę (zakopywał nią niegdyś ciała, teraz były one jednak palone) . Wziął zamach i uderzył w robota kilka razy z rzędu. Urządzenie ociężale wyleciało przez okno.
-Możesz wyjść chłopcze.-powiedział do nastolatka, który dalej był w swojej kryjówce.
-Co teraz?-zapytał wychylając lekko głowę do góry.
-Musimy uciekać. Park już najpewniej wie o tym, co się dzieje. I o tym, że żyjesz. Niedługo kogoś na ciebie naślą. Pod ziemią jest tunel.-mówił chaotycznie, zbierając najpotrzebniejsze rzeczy z kostnicy. Łopatę też wziął rzecz jasna, uznał ją za bardzo dobrą broń.-Park Starr może już o tym nie pamiętać, wykopałem go na wszelki wypadek, teraz może się przydać.
Mortis podszedł z chłopakiem do drzwi w rogu pokoju, które prowadziły do piwnicy. Tam zeszli kolejnymi schodami w dół, aż znaleźni wąski tunel, który przyprawiał Leona o klaustrofobię. Jednak wszedł do niego zaraz za wampirem, w końcu nie miał innego wyjścia. Albo tunel, albo śmierć. Czołgali się około piętnastu minut, które dla nastolatka były wiecznością. W końcu wyszli na zewnątrz, cali brudni od ziemi. Na horyzoncie majaczyła się brama Parku Starr, słońce już zachodziło padając idealnie na nich. Stali przy arenie numer jeden, to od niej wszystko się zaczęło.
-Chodź... już tylko kawałek i będziemy wolni.-powiedział starszy i lekko popchnął Leona za ramię. Nagle usłyszeli strzały, które padały tuż obok nich.
Biegła za nimi cała chorda robotów, takich, jakich Park miał pełno, to one im służyły. Nastolatek zaczął rzucać w niektóre shurikenami, ale gdy zobaczył, że go to spowalnia, przestał. Biegli razem z Mortisem w stronę bramy, byli już tak blisko. Wystarczyło tylko jakoś ją przeskoczyć, nic więcej. Roboty nie będę gonić ich poza murami Parku, tak przynajmniej myśleli uciekinierzy. Biegli ile sił w nogach, tracąc dech w piersiach i co jakiś czas obrywając pociskami. Leon miał dodatkowe utrudnienie, ponieważ był zraniony już wcześniej, ale i tak radził sobie świetnie.
Dobiegli. Teraz wystarczyło tylko wspiąć się na bramę, nic trudnego. Roboty były jeszcze daleko, nie miały jak im przeszkodzić, poza strzelaniem w nich, oczywiście. Mortis podsadził nastolatka, żeby wspiął się na bramę, gdy ten był już dosyć wysoko, wampir również chciał zrobić to samo, co on. Jednak nagle coś na niego naskoczyło, był to wielki robot, który miał atakować z bliska. Mężczyzna nie miał z nim szans. Jego łopatą, którą trzymał chwilę wcześniej w ręce, upadła gdzieś obok. Leon, widząc co się dzieje, krzyknął przerażony. Ale to już nic nie zmieniło, Mortis, jego kolega (chyba mógł go tak nazwać), właśnie umierał w męczarniach, bity przez głupiego robota!
Nastolatek próbował rzucać shurikenami z góry ogrodzenia, niestety z marnym skutkiem, bot był zbyt wytrzymały. Ciało mężczyzny było całe we krwi, praktycznie rozszarpane. Umarł. W oczach Leona pojawiły się łzy, Mortis umarł przez niego! Gdyby tylko chłopak zginął jeszcze w rozgrywce...
Jednak było już po wszystkim, niczego nie dało się cofnąć. Musiał żyć tym, co jest teraz. A teraz horda robotów biegła w jego stronę, rozwścieczona. Leon zeskoczył na ziemię i popatrzył chwilę na wrogów. A chwilę później odbiegł z tego miejsca najszybciej, jak tylko umiał. Zapomniał o bólu fizycznym, teraz czuł tylko ten psychiczny. Mortis umarł, przez niego.
Liczba słów: 1872
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro