Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Edgar pedał Fang go jebał

Wiem, że w tą historię wielu z was mi pewnie nie uwierzy. W zasadzie to pewnie nikt. Byłem wtedy zbuntowanym nastolatkiem o czarnej grzywce i długim szaliku. Ubierałem się na czarno i nie słuchałem mamy. Równie dobrze można byłoby powiedzieć mi, że się wtedy naćpałem albo że to przez moje problemy psychiczne. Ale ja wiem, że to stało się naprawdę i mogło mnie zabić.

Szedłem ciemnymi uliczkami mojego miasta szurając lekko nogami o piasek. Głowę miałem opuszczoną nisko a oczy podkrążone. To nie był mój dzień-to było dosyć logicznym zważając na fakt, że żaden dzień nie był mój. Miałem problemy w szkole, w domu zresztą też. Mama nie była kimś złym, chociaż za taką ją wtedy miałem, po czasie zrozumiałem jednak, że ona nie chce i nie chciała dla mnie źle. Bylem niewdzięczny i żałuje.

W końcu na swojej drodze napotkałem coś, co wyglądało jak jakieś kasyno albo bar, w którym znajdował się stół bilardowy, a w tle leciał cichy jazz, no i w telewizji puszczano czasem mecze lokalnego klubu piłkarskiego. Wszystko to bardzo stare i mało uczęszczane. Pomyślałem sobie wtedy: „co mi szkodzi". I po części żałuję, że po prostu nie poszedłem w inną stronę. Podszedłem do starych, drewnianych drzwi i nacisnąłem za klamkę.

Nie zdziwiłem się, gdy zobaczyłem jakiś obskurny bar. Był cichy. Spodziewałem się, że będzie tam puszczona chociaż jakaś muzyka, jednak jej tam nie było. Niepewnie zrobiłem kolejny krok przed siebie. Było tutaj kilka stołów, które były całkowicie puste. Na przeciw mnie znajdowały się automaty do gier, co trochę mnie zdziwiło, ponieważ spodziewałem się samych staroci. Po prawej stała scena-równie pusta, co reszta lokalu. A po lewej był bar, przy którym był... robot? Tak, myślę że to był robot. Tutaj zaczyna się ta część historii, w którą nie za wiele osób mi uwierzy. Podskoczyłem lekko, gdy go zobaczyłem. Polerował właśnie szkło i cicho pogwizdywał pod nosem. Pod nosem, gdyby go miał, oczywiście.

Robot był bardzo elegancki. Nie miał jak mieć płci z wiadomych przyczyn, jednak stylizowany był na starszego mężczyznę. Siwy wąs na to wskazywał. Kształtem całkowicie przypominał człowieka, tyle że był o wiele mniejszy, wielkości dziewięciolatka. Ubrany był w elegancki, czerwony garnitur, ale bez spodni, nogi miał całkowicie gołe. Jego świecąca, metalową twarz zdobił natomiast kapelusik.

Nie wiedziałem czy dobrym pomysłem jest podejście do niego. Jednak stwierdziłem, że chyba nie mam nic do stracenia. Ledwo sięgał mi do barków i był o wiele drobniejszy, co prawda to robot, ale jak miał zrobić mi krzywdę? Poza tym byłem ciekaw czy umie mówić. Po części też trochę liczyłem, że sprzeda mi alkohol. Nie pamiętam czemu miałem tego dnia humor tak zły, że miałem ochotę się upić. Rzadko tykałem używki, próbowałem kilka razy i wyszedłem z założenia, że to nie dla mnie. Myślałem, że to przyniesie mi ulgę. Mojemu ojcu przynosiło. Ale alkohol to trucizna, przyniosła mu ulgę, owszem, ale zabrało wszystko inne, co miał. Sprawiło, że stał się potworem.

Podszedłem powoli do baru. Robot widział mnie już wcześniej i tylko patrzył na mnie. Wydawało mi się, że czekał aż podejdę. Usiadłem na jednym ze stołków. Wszystko robiłem mozolnie i spokojnie, nie spieszyło mi się. Sytuacja nie wymagała mojego pośpiechu, chyba.

-Umiesz mówić, panie robocie?-zapytałem dosyć ironicznie, być może nawet desperacko.

-Tak. Mów mi Barley. Czy mógłbym coś podać?

-W zasadzie to... chciałbym drinka. Najlepiej takiego, żeby miał dużo alkoholu.

Gdyby barman był człowiekiem to nawet bym o to nie poprosił. Mój głos i sposób wymowy zdradzał, że jestem tylko dzieciakiem. Zdziwiłem się, gdy robot patrzył na mnie dłuższą chwilę, całkiem jakby nie zrozumiał, co do niego mówię.

-Mogę dać ci soku jabłkowego.-powiedział Barley i spojrzał na mnie. Mógłbym uznać jego wzrok za niewinny, gdyby nie to, że on nie miał emocji; przecież to tylko robot.

-Niech będzie.

Dał mi sok, który miał dosyć mętny kolor. Gdyby nie to, że był robotem, to powiedziałbym, że nasikał do szklanki. Wypiłem jednak napój; nie był zły, bardzo słodki.

-Nie mam pieniędzy.-powiedziałem nagle.

-Wiem.

Siedzieliśmy chwilę w ciszy. Byłem pewien, że się zdenerwuje, on jednak pozostał w całkowitym spokoju. Miałem nawet wrażenie, że jest szczęśliwy, a przecież jedyne. co robił, to czyszczenie szklanek.

-Jesteś robotem, tak?-zapytałem.

-Tak.

-Nie ma takiej technologii. Nie powinieneś istnieć. Nie powinieneś ze mną rozmawiać.-powiedziałem zirytowany tym, że w zasadzie nie wiedziałem co się dzieje.

Barley wydał z siebie dźwięk, który mógłbym nazwać śmiechem. Chociaż brzmiało to bardziej jakby ktoś połknął słoik śrub i próbował to wykrztusić.

-Nie musisz wierzyć swoim oczom, Edgarze.

Skąd on wiedział jak się nazywam?

-Lubisz grać może na automatach?-powiedział nagle.-Tamte są całkiem sprawne.-wskazał ręką na automaty stojące przy ścianie. Było ich cztery.

-Nie wiem... Ja chyba powinienem sobie już iść.

-Chłopcy w twoim wieku bardzo lubią na nich grać. Nalegam, żebyś chociaż spróbował, rozchmurzysz się.-ja nigdy się nie rozchmurzałem, ale postanowiłem tego nie mówić barmanowi. Nie zrozumiałby, nikt nie rozumiał.

Westchnąłem. Po krótkim namyśle podszedłem do jednego z automatów. Prawda była taka, że nie chciałem wracać do domu, więc mogłem jeszcze chwilę tutaj posiedzieć. Automat był biały, z niebieskimi dodatkami i czerwonymi przyciskami. Wyglądał całkiem... solidnie.

-8-bitowiec... Dobry wybór.-powiedział Barley za moimi plecami. To niemiłe, ale postanowiłem go olać.

Wcisnąłem przycisk na automacie. Nic się nie stało. Wcisnąłem drugi przycisk. Znowu nic. Zobaczyłem, że na maszynie jest miejsce do wrzucania monet. A więc muszę zapłacić. Pogrzebałem chwilę w kieszeni, wyczułem ręką scyzoryk i zapalniczkę, ale nic więcej. Potem włożyłem dłoń do drugiej kieszeni, gdzie był telefon i... jedna moneta. Była niewiele warta, w końcu nawet soku bym za to nie kupił. Stwierdziłem jednak, że warto spróbować wrzucić ją do automatu, w końcu nigdzie nie było napisane ile powinno się tam dać.

Wrzuciłem monetę do otworu. Automat zaczął się uruchamiać, wydawał z siebie dziwne dźwięki, które uznałem za oznakę jego starości. Ekran stał się biały i niemal czułem jak oświetla moją twarz w tym ciemnym barze. W końcu pojawił się tam jeden krótki wyraz w niebieskim kolorze „star".

Podniosłem rękę i ponownie nacisnąłem jeden z czerwonych przycisków. Gdy tylko moja dłoń spotkała się z maszyną poczułem mrowienie. W uszach zaczęło mi szumieć, czułem że zaraz stracę przytomność. Obejrzałem się na bar, ale nie zobaczyłem tam Barleya. Chwilę potem oblała mnie ciemność z uczuciem upadania. Spadałem, ale nie mogłem poczuć twardego gruntu.

***

Otworzyłem oczy i usiadłem podpierając się rękami. Myślałem, że obudzę się w moim łóżku, tam gdzie zawsze się budziłem. Potem zdałem sobie sprawę, że powinienem być w barze. Problem był taki, że nie byłem ani w moim łóżku, ani w barze.

Pod dłońmi czułem miękką trawę. Na moją twarz padało lekkie słońce, co wydałoby mi się dziwne, przecież gdy traciłem przytomność był wieczór, ale to chyba nie było moje największe zmartwienie na ten moment. Słyszałem ćwierkanie ptaków i odgłosy różnych owadów. Wyglądało to jak zwykły letni dzień. Poza tym to prawie z każdej strony byłem otoczony wysokimi, pomarańczowymi górami. Chociaż teraz nazwałbym to bardziej kamiennymi ścianami. Były też jakieś krzaki i kaktusy. Większość pokrywał piasek, poza trawą, na której właśnie leżałem.

Wstałem ociężałe. Lekko kręciło mi się w głowie. Dziwiło mnie, że nie panikuję. Chyba każdy w mojej sytuacji czułby strach, cokolwiek. Ja czułem co najwyżej pustkę. No i głód-nie zjadłem dzisiaj nawet obiadu.

Ale gdy już w miarę zrozumiałem, co się dzieje wokół mnie, to chyba przyszła pora, żeby zapytać: co ja tutaj właściwie robię?

Nagle usłyszałem za sobą jakieś kroki połączone z śpiewem. To była kobieta. Nie znałem się, ale jej głos był naprawdę miły dla ucha. W zasadzie, to mógłbym słuchać go godzinami, gdyby złączył się z dobrej klasy muzyką. Odwróciłem się. To była dziewczyna o blond włosach, ubrana w niebieską sukienkę. W ręce trzymała parasolkę, tylko że tutaj nie padało, pogoda była świetna a na niebie nie było żadnych chmur.

-Dzień dobry.-powiedziałem do niej, gdy odpowiednio się zbliżyła. Lepiej jej się przyjrzałem i mogłem śmiało stwierdzić, że była ładna.

-Oh, witaj...-odparła nieśmiało, gdy już się zatrzymała.

-Jeżeli mogę mieć takie pytanie, to gdzie jest najbliższy przystanek autobusowy? Albo komisariat policji?

Wolałem nie iść na policję, uznałem to za ostateczność. Myślałem, że jeżeli mówimy w tym samym języku, to powinniśmy znajdować się jeszcze w moim kraju, chociaż krajobraz niezbyt o tym świadczył. Może jestem tylko kawałek od domu? Albo to tylko sen..

-Słucham?

-Przystanek autobusowy. Jeżdżą tutaj autobusy?

-Chłopcze, ale my nie jesteśmy już w świecie, o którym mówisz.

Otworzyłem szerzej oczy. O czym ona mówi? Może jest psychiczna i ma urojenia? Albo chodziło jej o coś innego. Może tutaj po prostu nie jeżdżą autobusy.

-Jak to?

-Ty nic nie wiesz, prawda?-spojrzałem na nią jak na obłąkaną-tak się zachowywała.-Chodź ze mną do mojego domu. Wyjaśnię ci... to wszystko.

Postanowiłem, że udam się tam, gdzie chcę kobieta. W końcu co innego mogłem zrobić? Nie było tutaj innych ludzi, przynajmniej ja ich nie widziałem. Gdy szliśmy, ona z przodu, ja kawałek dalej, zacząłem przypominać sobie bajkę o Jasiu i Małgosi. Czy to możliwe, żeby kobieta okazała się złą czarownicą-kanibalem? Raczej nie, była zbyt ładna i nieśmiała. No chyba, że to wszystko jest tylko sztuczką, a ja skończę jako obiad.

Zaczęło mnie zastanawiać, co się stało z Barelyem. Czy to on mnie tutaj przyniósł? A może to automat mnie wciągnął, jak głupio by to nie brzmiało. Mogłem po prostu iść z tego baru i wrócić do domu, a zamiast tego posłuchałem się jakiegoś małego, zardzewiałego robota i skończyłem oddalony od domu niewiadomo jak daleko.

Kobieta mieszkała w małej, przytulnej chatce. Wygladała całkowicie jak te z bajek, ale bardziej luksusowa. Ściany były białe, dach za to różowy. Śmieszne połączenie kolorystyczne, ale prezentowało się naprawdę ładnie i czysto.

Wnętrze domu również było wystylizowane na biel i róż. Kobieta przypominała mi trochę Barbie; może nią była? Chociaż jest też opcja z czarownicą.

-Chcesz może babeczkę?-zapytała, gdy usiadłem przy okrągłym kuchennym stole.

Chciałem odmówić, ale właśnie w tym momencie głośno zaburczało mi w brzuchu. Kobieta słysząc ten dźwięk zaśmiała się perliście i wyszła z kuchni, żeby zaraz po tym wrócić z tacą kolorowych babeczek. Dosłownie kolorowych-wyglądały jak te wątpliwej jakości słodycze z marketu, w których jest więcej barwnika niż cukru. One jednak były bardzo smaczne, praktycznie rozpływały się w ustach.

-W zasadzie to jak masz na imię?-zapytałem z pełnymi ustami.

-Piper.

-Ładne imię.-nie wiem czemu to powiedziałem.-Powiesz mi teraz gdzie jesteśmy?

-W Parku Starr.-nie kojarzyłem tego miasta, albo państwa-czymkolwiek to było.

-Gdzie...?

Piper chciała odpowiedzieć, otwierała już usta, ale przeszkodziły jej w tym wrzaski, które wydobywały się zza okna. Brzmiało to jak armia wściekłych os. Drugą moją myślą była drużyna futbolistów, która właśnie przegrała mecz. Spojrzałem na okno, nic tam nie zobaczyłem. Krzyki natomiast były coraz głośniejsze; rozpoznałem w nich i mężczyzn, i kobiety. Popatrzyłem na blondwłosą-była przerażona.

-Musisz uciekać. Mnie będą gonić, ale o tobie nie wiedzą.-powiedziała.-Idź drogą za domem prosto, powinieneś dojść do domu Byrona. On ci pomoże bardziej ode mnie.

-Nie zostawię cię.- powiedziałem to, żeby być miłym. To logiczne, że ją zostawię.

-Musisz.-oczywiście, że muszę.

Pożegnałem się z nią i wyszedłem przez okno łazienkowe na zewnątrz. Po drodze złapałem jedną z babeczek i włożyłem ją do kieszeni. W końcu... jeżeli kobieta ma zostać zabita, to babeczki by się zmarnowały. Idąc drogą, która była dosyć zaciemniona, zastanawiałem się czym jest ten cały Park Starr. No i kto chce skrzywdzić Piper. Może zadarła z Rosyjską mafią? Chociaż tak chyba nie wyglądają napady mafii. To brzmiało, jakby na jej dom napadła armia ludzkich zwierząt.

Szedłem około dwudziestu minut (obliczyłem to za pomocą słońca, które czasami było widoczne zza drzew i skał). Dom Byrona, o ile to był w ogóle on, był odmiennością tego Piper; był cały czarny, zaniedbany i smutny. W sumie... wyglądał nawet fajnie. Lubiłem takie klimaty. Nie zastanawiałem się długo, podszedłem do drzwi i po prostu w nie zapukałem. Otworzył mi elegancko ubrany mężczyzna w średnim wieku. Patrzył na mnie poważnie, jakby wyczekiwał aż się odezwę.

-Dzień dobry!-powiedziałem po chwili ciszy.-Jestem Edgar. Przysłała mnie tu dziewczyna, nazywała się chyba Piper.

-Co się z nią stało?-zapytał przejęty.

Zaraz... Czy ja mam powiedzieć mu, że ona umarła? Albo że na jej dom napadli jacyś dzicy ludzie? Nie pisałem się na to.

-No... nie wiem. Ktoś napadł na jej dom, tak mi się wydaje. I kazała mi uciekać...

-I ty tak po prostu uciekłeś?-spojrzał się na mnie krzywo.

Chyba chciał wzbudzić we mnie wyrzuty sumienia. Ja ich nie miałem. Nie byłem dobrym chłopcem z opowieści fantasy, który chce ratować świat. W zasadzie... to nie wiem kim byłem. Nie miałem osobowości narcyza, ale byłem wypruty z empatii, to chyba był odruch obronny.

-Tak. Po prostu uciekłem.

-Ah, no to...Wejdź.

Wnętrze domu było równie mroczne, co na zewnątrz. Panował tu półmrok, który na dodatek podsycały czarne meble. Jednak był tu jeden zasadniczy minus-duchota. Miałem wrażenie, że mężczyzna nie wietrzył tutaj od jakiś dwudziestu lat. Chociaż nie mogłem zbytnio na to narzekać, przecież w moim pokoju wcale nie było lepszego zapachu. Okna przydawały się tylko w lato, wtedy kiedy było tak gorąco, że bez wietrzenia nie dało się wytrzymać. Z Byronem, bo tak miał na imię mężczyzna, jeżeli dobrze pamiętałem, usiedliśmy na małej, czarnej kanapie. Nie zaproponował mi nic do picia ani do jedzenia. Nie przeszkadzało mi to, najadłem się już babeczkami od Piper.

Mężczyzna odchrząknął i podrapał się po brodzie, jakby właśnie nad czymś intensywnie myślał.

-Nie wiesz co tu robisz, prawda? Nie wyglądasz na wtajemniczonego.

Zmarszczyłem brwi, gdy te słowa wypadły z jego ust. Wtajemniczonego? To brzmiało jak jakaś sekta. Nie wiem, kim był ten robot, ale jeżeli zobaczę go jeszcze raz w życiu-jeżeli przeżyje, to napewno go znajdę-ostro pożałuje, że mnie tutaj wywiózł. A może to nie on? No tak, to logiczne, że to nie on; przecież Barley to robot, wątpię w to, żeby miał jakąś świadomość. Za tym musi stać ktoś inny, człowiek-najpewniej.

-Może wytłumacz mi po prostu, gdzie jesteśmy.-próbowałem być miły, naprawdę, ale mój głos i tak zabrzmiał na zirytowany.

-W parku starr. To nie jest kraj ani miasto, ani kontynent czy cokolwiek innego w twoim świecie.-mówił żmudnym, smętnym głosem.-Czytałeś kiedyś te znane książki o fantastycznych przygodach? O smokach i walkach na miecze?-czytałem.-Nie wiem, który jest teraz rok i wiek w tym...no... normalnym świecie... Pewnie minęło ze sto lat odkąd tam byłem? Nie wiem, straciłem rachubę czasu, wiesz?

-Gdyby minęło sto lat, to już byś pewnie nie żył.-powiedziałem i spojrzałem na niego głupkowato.

Byron zaśmiał się i podrapał po brodzie. Zaczął coś szeptać pod nosem z uśmiechem, który wyglądał strasznie sztucznie; nie byłem dobry w czytaniu emocji, ale tutaj nawet pięciolatek zobaczyłby, że coś jest nie tak. To, co szeptał, to chyba było powtarzane jak mantra „tak, tak". Wyglądało, jakby wyraźnie się nad czymś zastanawiał. Z drugiej strony wydawało mi się, że on po prostu zwariował. Tak, zdecydowanie osoby zdrowe psychicznie nie zachowują się w ten sposób. Tylko co to może być... schizofrenia?

-Chce wrócić do domu, okej?-powiedziałem wściekły, może też trochę zdesperowany i bliski płaczu.-Powiedz mi jak, napewno się da. Przecież wszystko się da!

-Wszytko? To czemu krzyczysz? Czemu nie pomogłeś Piper? Czemu dałeś się nabrać na głupią sztuczkę Parku?

-Wcale nie głupią! Ja tylko chciałem pograć na tym automacie i on... no...

-Nie kontynuuj, nie wiem nawet co to jest ten cały automat.-popatrzył się na mnie krzywo.-Ale jeżeli chcesz się stąd wydostać to musisz zniszczyć całą drużynę przeciwną. A ich jest dziesięć razy więcej!

-A nie możemy iść na jakiś sojusz z nimi?

-Nie, nie, nie... Wtedy i ty, i oni by umarli.

-Kto miałby nas niby zabić?

-Machiny-tu się na chwilę zawiesił-Wy, nowsi, nazywacie je chyba robotami. One podzieliły nas na dwie drużyny i każą walczyć, zabijać siebie nawzajem, aż nie zostanie tylko jedna. A jeżeli ktoś nie walczy, chcąc sojuszu, zostaje zabijany w trybie natychmiastowym wraz z tymi, którzy darowali mu życie, gdy poprosił. Kiedyś było nas koło setki razem wziętych. Nasza drużyna została wyrżniętą. Zostałem tylko ja, Piper i Fang. Mieszkaliśmy tutaj, wybudowaliśmy sobie nawet domy myśląc, że jesteśmy trochę bezpieczni. Ale jak widać... Dzisiaj straciliśmy Piper, doszedłeś za to ty.-to ostatnie wypowiedział z pewną urazą w głosie, być może obrzydzeniem.

-Kto to Fang?

-Jest w twoim wieku i... to nawet miły chłopak. Ale chyba wciąż trochę łudzi się, że zdoła pokonać tą hołotę. Tyle że jest ich kilka razy więcej.

-Ktoś mnie wolał?-do domu wszedł nagle wysoki Azjata ubrany w białą koszulkę i szelki.

Chłopak wyglądał na szczęśliwszego niż ja kiedykolwiek byłem. Szeroki uśmiech zdobił jego twarz mimo tego, że przecież w każdej chwili mógł umrzeć. Musiał umrzeć, jeżeli gra miała się skończyć.

Podszedł do Byrona i podał mu rękę, po czym to samo zrobił ze mną. Trochę niepewnie odwzajemniłem uścisk. Był ode mnie wyższy i lepiej zbudowany. Czuć od niego było męskość, pewność siebie i jednocześnie życzliwość. Czułem się przy nim słaby i gorszy.

Wyglądał na kogoś, kto mógłby pomóc mi się stąd wydostać. Był nastawiony do wszystkiego inaczej niż starszy mężczyzna-widać to było na pierwszy rzut oka. Przedstawiłem się, a on entuzjastycznie powiedział, że nazywa się Fang. Chciałem zacząć dalszą rozmowę, ale wtedy wtrącił się Byron:

-Radziłbym wam uciekać. Niedługo pewnie tutaj przyjdą. Zabić mnie, was w zasadzie też.-mówił to ze znudzeniem. Ale wydawało mi się, że w jego głosie słyszałem też strach i niepewność.

-Nam?-zapytał Azjata.-A ty?

-Ja... nie mam już siły na ucieczkę. Może jeżeli umrę, zaznam trochę spokoju.

Namawialiśmy go długo, żeby ruszył z nami. Ale on zawsze nie zgadzał się, podając te same argumenty. W końcu czas zaczął się kończyć, a Fang, pomimo swojej niechęci, powiedział, że powinniśmy już iść. Zanim wyszliśmy z domu, Byron podał mi torbę z różnymi flakonami. Powiedział, że nie ma czasu mi tego tłumaczyć, ale w sytuacji zagrożenia powinienem wypić fioletową substancje z największej buteleczki. Resztę nazwał „ostatecznością". Wiedziałem tylko, że substancje oznaczone obrazkiem czaszki, służą do rzucania nimi we wroga.

Szliśmy z Fangiem lasem. Żaden z nas się nie odezwał, wiedziałem, że chłopak przeżywa śmierć Byrona. A przynajmniej jego decyzję o śmierci. Mi nie było jakoś specjalnie żal tego dziwaka. Wiem, że nie miał złych intencji, wydawał się nawet dobry i miły, ale... Był dziwny.

-Nogi mnie bolą.-powiedziałem nagle, co chyba nie było stosowne w tej sytuacji. Fang spojrzał na mnie groźnie, ale po chwili wziął głęboki wdech i odwrócił wzrok.-Może... Gdzie chcesz w zasadzie iść? I co zrobić?

-Pewnie gdzieś się schować. Tak, jak zawsze.-powiedział znudzony.

Nie wiedziałem, czemu chciał się chować. Co miało mu to dać na dłuższą metę? Przecież chowali się od lat i-jak widać-nie dało im to nic dobrego poza tym, że kilka osób przeżyło. Może, gdyby zaczęli walczyć dużo wcześniej, ich drużyna by wygrała a ja bym tutaj nie trafił. A może, gdyby wszyscy umarli dużo wcześniej... Postanowiłem nie zastanawiać się nad tym. Przecież nie umarli, a teraz dobro naszej dwuosobowej drużyny było w dużej mierze moim dobrem.

Cieszyłem się, że przed naszym odejściem Byron powiedział Fangowi o tym, co stało się z Piper. Ja bym nie umiał go o tym powiadomić. Albo bym tego w ogóle nie zrobił. Przecież to nie do końca był mój interes. Ja chciałem tylko wrócić do domu.

-Słuchaj... nie sądzę, żeby ukrywanie się coś nam dało. Chcesz takiego życia? Bo ja nie.-powiedziałem.-Albo zaczniemy walczyć, albo umrzemy prędzej czy później w makabryczny sposób, jako przegrani.

Chłopak wybuchł śmiechem, a ja spojrzałem na niego zdezorientowany i zły. Po chwili jednak się opanował i przetarł łzę, która zdążył uronić.

-Czym chcesz walczyć? Ja może dam sobie z kilkoma radę, ale ty? Proszę cię, wyglądasz jak chucherko.

-Czyli wolisz się chować jak tchórz. Okej.

-Co?! Ja nie jestem tchórzem. P-po prostu... Nie chce tak głupio umrzeć.

-Chowając się też głupio umrzesz.

-Może nie umrę...

-Umrzesz prędzej czy później. Jeżeli nie spróbujesz chociażby zawalczyć... możesz potem żałować.

Chłopak już nie odpowiedział. Chyba całkowicie pogrążył się w zamyśleniu, a ja mu nie przeszkadzałem. Doszliśmy w końcu do jakiejś jaskini, całkowicie w głębi lasu. Zapaliliśmy małe ognisko (w zasadzie to Fang rozpalił, bo ja trochę bałem się to zrobić) i położyliśmy się na ziemi. Byłem bliski zaśnięcia, gdy usłyszałem głos Azjaty.

-Jest takie miejsce. Nazywają je doliną umarłych. Dzieją się tam dziwne rzeczy, a osoby, które tam wchodzą, dostają często halucynacji. Słyszą i widzą dziwne rzeczy. Poza tym mgła sprawia, że praktycznie nic nie widzą.-westchnął zmęczony.-Znam to miejsce na pamięć. Byron robił mikstury, które sprawiały, że można było tam widzieć, słyszeć i czuć normalnie.

Miejsce, które opisywał, wydawało się straszne. Raz ćpałem, nic mocnego, przez co nie miałem nawet żadnych mocniejszych halucynacji, ale nie było to miłe przeżycie. Widzenie i słyszenie rzeczy nieistniejących jest straszne. Może niektórzy to lubią, ale ja... nie przepadam za takim oszukiwaniem się. Z drugiej strony jeżeli miał mikstury... nic by nam się nie stało.

-Jeżeli dał ci tą miksturę wraz z torbą... Może moglibyśmy spróbować zagonić do tego miejsca całą drużynę przeciwną. To jest głupie i lekkomyślne nawet jak dla mnie, ale może faktycznie nie mamy innej opcji.

-Postaram się nie zawieść.-zapewniłem.

-Wiem. Przecież też chcesz już wyjść z tej powalonej gry. Idź już spać, jeżeli mamy to zrobić, to musimy być wyspani.

-Dobranoc.

Nie usłyszałem od niego odpowiedzi. Nie wiem, czy po prostu nic nie powiedział, czy tak szybko zasnąłem.

***

Rano obudził mnie Fang, podając mi garść różnych owoców leśnych i mówiąc, że to moje śniadanie. Nie było zbyt pożywne, ale nie narzekałem. Było to lepsze niż nic. Przeszukał torbę od Byrona-okazało się, że były tam trzy flakony mikstury o której mówił wczorajszego wieczoru.

-Jedna taka starczy na trzy godziny.-ostrzegał mnie.

Potem ruszyliśmy do doliny umarłych. Cała droga trwała może godzinę. Miejsce to wyglądało okropnie. Wszędzie była mgła, której kolor można było porównać do zielonego. Ponadto z miejsca czuć było okropny odór, pomimo tego, że się tam jeszcze nie weszło.

Nasz plan był taki: Fang znajdzie oddział i zagoni go do doliny. Ja w tym czasie miałem czekać-nie przeszkadzało mi to zbytnio, byłem zmęczony wędrówka i miałem okazję, żeby odpocząć. Obawiałem się, że Azjata nie da sobie rady i zostanę sam, ale był szybki i zwinny. Miałem nadzieję, że zdoła im uciec. Chłopak nakazał mi czuwać i szybko wypić dwa eliksiry, gdy tylko zobaczę oddział. Pierwszy, który uchronić miał mnie przed halucynacjami, a drugi fioletowy, który miał sprawić, że będę lepiej walczyć. Po spożyciu ich miałem od razu wbiec do doliny.

W dolinie mieliśmy zabić otumanionych wrogów. Sprawa wydawałaby się łatwa, gdyby nie to, że było ich kilkadziesiąt razy więcej. Ale nie mieliśmy innego wyjścia.

Czekałem przed doliną cały dzień. Zaniepokoiłem się, gdy zobaczyłem, że słońce zaczyna zachodzić. Fang mówił, że prawdopodobnie oddział jest blisko i nie zajmie mu długo sprowadzenie ich tu.

Pomimo niepokoju czekałem dalej. Zaciemniło się jeszcze bardziej, na dodatek zaczął padać deszcz. Siedziałem na ziemi cały mokry i zmęczony, ale mimo to czekałem na Fanga. Chciałem sobie iść, bardzo mocno i prawie to zrobiłem, ale zdawałem sobie sprawę, że to może mi jedynie zaszkodzić.

W końcu usłyszałem szelesty i krzyki. Po chwili poczułem szarpnięcie za ramię. To był Fang. Cały czerwony, spocony i zdyszany, ale praktycznie nienaruszony.

Niewiele myśląc wypiłem pierwszą z mikstur. Nie miała smaku, była prawie jak woda. Druga, fioletowa, w dużej buteleczce, smakowała kwaśno. Po przełknięciu jej poczułem jak mój szalik i ręce się unoszą, a rozglądając się wokół siebie mogłem dostrzec granatowo fioletową poświatę. Poczułem się silny i odważny.

Niewiele myśląc, złapałem Azjatę za rękę i pobiegłem z nim do doliny. Niemal słyszałem krzyki całej hordy naszych wrogów wbiegających do tej halucynogennej pułapki.

Chwilę później okrzyki wojenne zamieniły się na wrzaski przerażenia. Nic nie widzieli, słyszeli za to różne głosy i dźwięki. Rozdzielili się. Ja i Fang widzieliśmy to dzięki miksturze, która przy okazji sprawiła, że nasz wzrok był lepszy i dawał sobie radę z mgłą.

Trzymaliśmy się od nich z daleka, a gdy ktoś za bardzo się oddalił... tracił swoje życie. Byliśmy naprawdę okropni. Moc, która sprawiła, że mogłem kontrolować szalik będący zabójczą bronią i mocne kopnięcia Fanga razem były bardzo bolesną opcją na śmierć. Wszędzie była krew i poobijane ciała ludzi, którzy nawet nie mieli jak się bronić. Jeden z nich zaczął walczyć. Był wielki i strzelał z pistoletu. Jedna z kul trafiła mnie w bark, ale nie przejąłem się tym. Ból był praktycznie niewyczuwalny przez adrenalinę.

-To... to chyba koniec.-powiedział Fang gdy wyszliśmy z doliny.

Zdjął rękawiczki i rzucił je niedbale na ziemię. Obydwoje byliśmy cali we krwi. Mój szalik wyglądał, jakby było w nim więcej tej czerwonej substancji niż samego materiału. Mimo tego uśmiechnąłem się. Może powinienem czuć wyrzuty sumienia, że zabiłem tyle osób, ale przecież gdybym ja nie zrobił tego im, to oni zrobiliby to mi.

-Wątpiłem, że w ogóle dam radę przed nimi uciec. Byli dosyć szybcy, ale nie tak obyci w tym lesie jak ja.-dodał po chwili.

-Co teraz?

-Pewnie zaraz wrócimy do domów albo coś...

-Ah, no tak.-podrapałem się po karku.-Wiesz... jesteś nawet spoko.

-Dzięki?-zaśmiał się lekko.

Nagle zza drzew wyłoniło się kilka robotów. Były masywne, ale nie aż tak duże. Wśród nich wyróżniał się jeden, biało pomarańczowy i mniejszy od reszty. Wyglądał trochę jak przenośny telewizor. Zaśmiałem się, gdy go zobaczyłem, ale opamiętałem się po dostaniu z łokcia Fanga w lewy bok.

-Witajcie, wygrani!-rzekł wesoło ten nietypowy robot.-Jestem r-t, wasz wirtualny przewodnik! Przyszedłem, żeby odesłać was do domów. Podajcie proszę ręce.

Spojrzałem niepewnie na fanga, a ten złapał mnie za dłoń i pociągnął w stronę maszyny. Jego skóra była miękka i ciepła... bez rękawiczek jego ręka wydawała się zupełnie inna. Trzymał mnie dosyć mocno, przez co się zarumieniłem. Przed złapaniem robota przytulił mnie do siebie. Było mi tak dobrze, ciepło, miękko i bezpiecznie. Ostatnim, co wyszeptał mi ucha było „żegnaj".

Potem otworzyłem oczy. I byłem w... szpitalu?








Liczba słów: 4279

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro