Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

NARODZINY NIEPRAWEGO SYNA

Nie miała już siły walczyć. Czuła jak każda komórka jej ciała i myśli pogrąża się w ohydnym poczuciu porażki i obawy przed tym, co jeszcze nie nadeszło. Lecz powoli się zbliżało.

Wskazówki starego zegara odmierzały czas. Zimny deszcz uderzał o powierzchnię zabrudzonych szyb, a ona stała na środku małego saloniku, trzymając w dłoni kuchenny nóż. Płakała. Raz po raz ocierała policzki i brodę, próbując uspokoić drżenie dłoni. Wiedziała, że czyn, którego zamierzała się podjąć należał do grupy tych niewybaczalnych – ale czy już dawno nie dopuściła się czegoś, co skazało ją na te męki? Raptem kilka miesięcy temu była zadowoloną z życia dziewczyną – pełną wewnętrznej pasji, marzeń i wiary. Później pojawił się on – wymarzony ideał. Niezwykły mężczyzna, kuszący i mamiący jak najdroższe kamienie tego świata. Wszedł w jej świat, najpierw łagodnie później brutalnie odbierając jej przestrzeń, ciało a na sam koniec ducha. Nie wytrzymała. Spakowała walizki i uciekła do Londynu. Została sama, a nasienie pozostawione przez potwora, kiełkowało i rosło w siłę. Czuła jego moc, rozsadzającą mroczną potęgę. Zwracała już nie tylko zawartość żołądka, ale także krew. Słabła, przeistaczając się w chodzący szkielet. Czuła nienawiść – do siebie, do mężczyzny, do ludzi, którzy go otaczali i świata, który nie udzielił jej pomocy. Lecz najbardziej z nich wszystkich, nie znosiła dziecka. Próbowała się go pozbyć. Najpierw za pomocą tabletek – gdyż na profesjonalny zabieg w klinice nie było jej stać – potem rzuciła się parę razy ze schodów, nawet umyślnie wpadła pod samochód, o mało co nie tracąc przy tym życia. Za każdym razem diagnoza brzmiała tak samo:

Miała pani sporo szczęścia. Dziecku nic nie jest. Rozwija się prawidłowo.

Czy szczęściem można było określać świadomość, iż to co rozwijało się pod sercem, wcale nie było człowiekiem? Zemdliło ją na samo wspomnienie tamtego wydarzenia. Pochyliła się nad małym stolikiem, zaciskając zęby.

Zimny dreszcz przebiegł po wystającym kręgosłupie, a nagły atak bólu powalił ją na kolana. Wrzasnęła, kładąc jedną dłoń na stoliku. W drugiej ściskała rękojeść noża. Była gotowa. Czuła to całą sobą – nadchodził ten moment, ten ostateczny czas, w którym wszystko się rozstrzygnie. Jeszcze mocniej zacisnęła zęby, przegryzając wargę. Gęsta krew spłynęła w dół, brocząc przesiąknięty potem podkoszulek. Wydęty brzuch nabrzmiał i wyglądał jak napompowany do granic możliwości balon. Najdelikatniej jak potrafiła, zsunęła się na podłogę. Położyła się na plecach, patrząc na zaniedbany sufit.

Mieszkanie, które wynajmowała nie należało do najprzytulniejszych, lecz jej pensja kelnerki w nocnym klubie, nie pozwalała jej na wynajęcie czegoś lepszego. Mimo wszystko – chociaż pozornie – odczuwała spokój.

Kolejna fala paraliżującego bólu, sprowokowała ją do głośnego krzyku. Omal nie rozpoznała własnego głosu. Czerwono-czarne mroczki tańczyły jej przed oczami. Spojówki piekły od łez i słonego potu. Chwyciła za siedzenie fotela, próbując podnieść się do siadu. Czuła, jak tonie. Podłoga pod nią robiła się coraz bardziej mokra – wody odeszły. Choć na zewnątrz i w pokoju panowała niska temperatura, ona czuła, że płonie. Miała wrażenie, że zemdleje, albo zwariuje od tego bólu. Wreszcie coś się poruszyło. Dziecko zapragnęło ujrzeć szary i ponury świat. Rozłożyła nogi, wrzeszcząc wniebogłosy i płacząc jak małe, nieszczęśliwe dziecko. Próbowała nawet się modlić, lecz za każdym razem, gdy otwierała usta i chciała wypowiedzieć jakieś słowo, ciężka gula zalegała jej w gardle. To coś dusiło ją, nie pozwalało na wezwanie Boga. W otępiającym amoku i szale zerknęła w stronę drewnianego krzyża – jedynego, który ostał się w tym mieszkaniu. Przez chwilę zdawało jej się, że delikatnie się kołysał. Lecz później oderwał się od ściany i upadł na podłogę, łamiąc się w połowie. Jedna z jego części powędrowała pod jej stopy i w tym samym momencie poczuła ból, którego jeszcze nigdy nie doświadczyła. Wszystkie mięśnie w jej ciele skurczyły się, a następnie rozszerzyły. Zaczynało brakować jej tlenu. Rozpaczliwie parła, dotykając palcami gładkiej wypukłości pomiędzy nogami.

Na chwilę upuściła nóż, lecz w tej chwili ponownie umiejscowiła na nim palce. Ulewa wzmogła się. Czarne niebo przecięły trzy skrzyżowane błyskawice. Nawet światło ulicznych lamp nie było w stanie rozgonić osiadłych na chodnikach i pomiędzy budynkami cieni.

Odnalazła w sobie resztki sił i zmobilizowała mięśnie do ostatniego poruszenia – poczuła, jak coś w jej ciele trzasnęło, a później poczucie lekkości zagościło w dolnej partii jej ciała. Odsapnęła ciężko, walcząc z niedotlenionym mózgiem o zachowanie trzeźwości. Odsunęła się nieco do tyłu, uderzając plecami o zimną ścianę.

I oto nadszedł wreszcie ten moment. W kałuży czerwonej krwi i przezroczystego śluzu leżał on – nieprawy syn. Dziecko poczęte z grzechu i buńczucznej wyniosłości. Jego ciałko było białe jak płótno, małe jak ziarnko ryżu w drewnianej misce i bezbronne jak ciało nagiego człowieka. Poruszał się niezdarnie, jak uciekająca przed śmiercią dżdżownica. Płakał donośnie, krzywiąc pomarszczoną twarzyczkę. Potwór w przebraniu niemowlęcia.

Pomimo słabości podniosła się i zbliżyła do dziecka. Uklęknęła przy nim i złapała go za jedną z jego małych rączek. W myślach powtarzała, by przestał płakać. Sąsiedzi wiedzieli o tym, że była w zaawansowanej ciąży, ale nikomu nie zamierzała tłumaczyć się, co zrobiła z dzieckiem – zresztą to nawet nie było dziecko. Nie współczuła mu, nie czuła wobec niego żadnych uczuć. Uniosła do góry dłoń, w której trzymała nóż i zamierzała ją opuścić, gdy nagle poczuła, jak coś boleśnie wpiło się w jej uda. Syknęła i zdezorientowanym wzrokiem powiodła po podłodze. Mało brakowało, a upuściłaby ostatni przedmiot, z którym czuła się bezpieczna, chociaż nie mogła się nim obronić. Wstała na równe nogi, obserwując jak zastygająca krew zaczęła przyjmować różne kształty. Zebrała się w jednym miejscu, przybierając postać grubego węża. Z przerażeniem odbiła w bok, rzucając się do ucieczki, lecz zaplątała się o własne nogi i runęła na obity materiałem fotel, przewracając wraz z nim stojącą nieopodal doniczkę z uschniętą rośliną. Zdarła sobie skórę z kolan, lecz krążąca w żyłach adrenalina nie pozwalała jej odczuwać bólu. Podźwignęła się, wystawiając rękę w stronę wyjścia z salonu i w tej samej chwili poczuła jak jakaś niewidzialna siła popycha ją do tyłu. Wylądowała na ścianie, a całe jej ciało pulsowało w rytmie niekończącej się boleści.

Dziecko wrzeszczało i robiło się coraz bardziej czerwone. Kobieta wzięła głęboki haust powietrza i z ostrzem w ręku rzuciła się na niemowlę. Zdążyła tylko otworzyć szeroko usta, lecz żaden dźwięk z nich nie wypłynął. Uderzyła bezwładnie o podłogę. Chociaż zachowała odrobinę świadomości, nie mogła poruszyć żadną kończyną. Nieruchomymi oczami patrzyła, jak krwisty wąż zbliżał się w jej stronę. Zimny powiew stęchłego powietrza, owionął jej zmęczoną twarz. Pragnęła zamknąć powieki, lecz nie była w stanie. To coś chciało, żeby patrzyła.

Wąż pozostawiał za sobą czerwone ślady. Snuł się powoli, a gdy wreszcie dotarł do jej twarzy, przystanął wpatrując się w jej jasne, niebieskie tęczówki swoimi czarnymi jak dwa węgle wyłupiastymi oczyma. Następnie rozpadł się, rozpoczynając proces konsumpcji. Przedostał się do wnętrza jej ciała – przez każdy możliwy otwór – a następnie wyssał całą energię, jaka jeszcze w niej pozostała.

Kobieta nie mogła się poruszyć, lecz czuła jak z każdą sekundą stawała się słabsza. Mięśnie wiotczały, krew zastygała i powoli zatrzymywała swój bieg. Pokłady wewnętrznej energii wyczerpywały się, nie będąc w stanie nadążyć za walczącym o przetrwanie sercem. Wreszcie ustąpiło – poddało się tej pradawnej mocy, która przeniknęła je na wskroś i rozerwała wszystkie jego połączenia. Kobieta przewróciła się na plecy, targana przez konwulsyjne skurcze. Czuła niewyobrażalny ból, aż wreszcie zapanowała głucha cisza i ciemność. Z szeroko otwartych oczu wypływały ostatnie łzy. Spomiędzy uchylonych ust wydobywała się smużka ciemnej pary. Zło doczekało się ostatecznej zapłaty.

Nazajutrz, jeden z sąsiadów (dozorca zamieszkujący tę samą kamienicę), otrzymał telefon od sąsiadki z góry, która skarżyła się na głośny płacz dziecka dochodzący z mieszkania ekscentrycznej i lubującej się w samotności młodej kobiety. Mężczyzna zabrał klucze i bezzwłocznie udał się na czwarte piętro. Delikatnie zapukał do drzwi, lecz nikt mu nie otworzył. W środku faktycznie ktoś był – małe dziecko, które przeraźliwie płakało. Zapukał jeszcze raz, tym razem znacznie mocniej i bardziej zdecydowanie, ale prócz płaczu dziecka nie posłyszał żadnego innego dźwięku. Nie czekając na specjalne zaproszenie, włożył klucz do zamka i przekręcił go. Drzwi ustąpiły. Wszedł do środka mierząc się z nieprzeniknioną ciemnością. Wszystkie zasłony były ściągnięte. W powietrzu unosił się dziwny fetor – smród zakrzepłej krwi i martwego ciała. Ściany i sufit obsiadło czarne robactwo – muchy i inne owady, których mężczyzna w życiu nie widział na oczy. Poprawił okulary na nosie, zmierzając do pomieszczenia, z którego dochodził głośny wrzask. Gdy stanął na progu o mało nie zemdlał. Podczas rozmowy z policją zeznał, iż ciało kobiety leżało na podłodze. Wyglądało na to, iż ktoś ją zamordował. Później mówiono nawet, iż sama zakończyła swój żywot.

Pan Greenfield nie wiedział, która wersja wydarzeń była tą prawdziwą. Martwe ciało kobiety zapakowano w plastikowy worek. Wywieziono, przebadano, a za kilka dni pochowano. Lekarze postawili jednoznaczną diagnozę – niewydolność serca.

Dziecko również zostało zabrane. Najpierw do szpitala, gdzie poddano je serii badań, a następnie gdy okazało się, że było całkowicie zdrowe, skierowano je do ośrodka opiekuńczego. Tam miało zaczekać na nową rodzinę, która zechciałaby się nim zająć. Malec cieszył się dużym szczęściem i zainteresowaniem, co sprawiło, iż nie zagrzał zbyt długo miejsca w sierocińcu.

Wszystko wróciło do normy. Ludzie zapomnieli o wydarzenia na East Endzie. Żyli własnym rytmem, poddając się rutynie, zapominając o tym, co było kiedyś. Jednak od czasu do czasu, z mieszkania na czwartym piętrze dochodziły dziwne odgłosy. Pewnej nocy nawet coś upadło. Pan Greenfield sprawdził wszystkie pomieszczenia i meble – był przekonany, iż sprawcami tego hałasu mogły być myszy, szczury, lub w najmniej prawdopodobnym przypadku, bezpańskie koty, czy psy. Jednak za każdym razem napotykał na puste przestrzenie, zimne powietrze i martwą ciszę. Zamykał drzwi na klucz, nie życząc sobie niechcianych gości.

Mieszkanie już nigdy nie zostało wynajęte. Panowała w nim dziwna aura – dodatkowo fakt, iż zmarła w nim młoda kobieta, nie przydawał mu atrakcyjności. Po kilku latach większość z dawnych lokatorów wyprowadziła się. Został jedynie pan Greenfield i jego schorowana żona. Kamienica należała do nich i nie zamierzali się z niej wyprowadzać, lecz czasem odnosili wrażenie, iż coś próbowało się ich pozbyć.

Tajemniczy lokator. Nieznana siła, która zamieszkała w mieszkaniu numer czterdzieści trzy.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro