|9|
Gdy w końcu postanowili stawić się na próbę do Cohena, obydwaj bardzo szybko tego pożałowali.
Choć zdawał się być miłym i wyrozumiałym staruszkiem, muzyka przez całe życie była jego jedyną miłością i dostawał szału, gdy ktoś nie przykładał się do jej wykonywania. Miotał się wtedy po pracowni jak szaleniec, wyrzucając z siebie strzępki zdań, z których wywnioskować można było jedno - miał gdzieś cały ten koncert charytatywny i zaproszonych gości, obchodziło go tylko to, by wybrane przez niego utwory wypadły dobrze.
— Jeszcze raz. Gerard, wyjesz w refrenie jak zarzynany kot.
Way wywrócił oczami, starając się zignorować zarówno komentarz Cohena, jak i zduszony chichot Franka. Z tym drugim postanowił policzyć się zaraz po próbie.
Wiedział, że nie wychodzi mu najlepiej, ale był już tym wszystkim zmęczony. Miał dość prób, które, choć męczące i niesamowicie wymagające, prowadziły do niczego. Bo czy występ dla sponsorów szkoły i kilku delegacji naprawdę wymagał tak katorżniczej pracy?
Mógł być ważny dla Cohena, który pomimo swojej wzniosłej gadki, tak naprawdę usiłował utrzymać stanowisko. Dla Franka, bo występ zlecił mu jego krewny, ale Gerard? Gerard był tu za karę i nawet jeśli początkowo usiłował pomóc, sprawić, że całe to przedsięwzięcie wypadnie odrobinę mniej żenująco, teraz całkowicie stracił do tego zapał.
— A możemy pominąć ten utwór? Nie umiem zrobić go tak, by był choć trochę zbliżony do oryginału. Ja bym go przerobił.
Cohen zjeżył się. Pałał nienawiścią do muzyki, jaką całym sercem kochali Frank i Gerard - głośnej, niekoniecznie poprawnej wokalnie, wyrażającej emocje inne niż radość czy melancholia i tęsknota za utraconym uczuciem. Dla wychowanego na klasycznej szkole wokalu profesora, było to rozwiązanie nie do pomyślenia.
Nim jednak zdążyli rzucić się sobie do gardeł, drzwi do pracowni uchyliły się powoli, przez co wzrok wszystkich trzech mężczyzn powędrował w tym samym kierunku.
— Przeszkodziłam?
Oczy Franka rozwarły się do niebotycznych rozmiarów, gdy ujrzał Vicky - dziewczynę, która wywarła na nim tak ogromne wrażenie, gdy spotkali się kilka dni wcześniej w sali muzycznej.
Dotrzymał swojej obietnicy i porozmawiał z Cohenem na temat przyjęcia jej w szeregi kółka muzycznego. I choć profesor marudził, usiłował wymówić się faktem, że już ma wystarczającą ilość dzieciaków na głowie, Frank pozostawał nieugięty; wiercił mu dziurę w brzuchu, aż ten musiał zgodzić się choćby na sprawdzenie jej umiejętności. Chłopak nie sądził jednak, że będzie mu dane tego wysłuchać.
— Niekoniecznie. I tak nic nam nie szło, więc wejdź, dziecino, może ty uleczysz moje pokrzywdzone uszy.
Dziewczyna zamknęła drzwi i niepewnym krokiem zbliżyła się do biurka nauczyciela. Posłała niepewny uśmiech w stronę Franka, który to odpowiedział na niego nieco zbyt entuzjastycznie. Nie uszło to uwadze Gerarda.
— Gerard, Frank, przejdźcie na tyły sali. Vicky nie zajmie nam dużo czasu, prawda? — zapytał profesor, po czym pokuśtykał do przeciwległego kąta sali, skąd przyniósł jej wysłużoną, szkolną gitarę — Nie jest to nic wielkiego, ale to zaledwie przesłuchanie. Nie zamierzamy tu grać koncertu rockowego, prawda?
Zaśmiała się nerwowo, przejmując od niego instrument. Dzierżyła go z podobnym namaszczeniem, co tę frankową - zupełnie, jakby gitara stworzona była ze szkła lub porcelany, nie z solidnego drewna. Chłopak czuł się tym faktem tak dogłębnie poruszony, że nie był w stanie oderwać od niej wzroku.
-— Lecisz na nią, frajerze.
Nie zauważył, gdy nachylił się do niego Gerard. Frank kątem oka ogarnął jego szyderczo roześmianą twarz.
— Zamknij się.
— Bo? To nic złego... — wyszeptał, nie przestając uśmiechać się wręcz diabolicznie, zupełnie jakby coś planował — Kiedy jej to powiesz? Zaprosisz ją na randkę? O boże, widzę to. Ty w przydużym garniaku i ona w sukni wieczorowej, udająca, że potrafi poruszać się na szpilkach... Róże, świece, pachnąca pościel...
— Zamknij. Się. — wysyczał, zwracając na niego pełnię uwagi — Przestań wprowadzać swoje fantazje erotyczne w życie, Gerard.
— Dupku, nie fantazjuję o kobietach. Jestem pedałem.
Frank wywrócił oczami, odsuwając swoje krzesło od Gerarda. Chciał dać mu tym najczytelniejszy z możliwych znaków, by dał mu święty spokój. Na jego nieszczęście, zaprzyjaźnił się z kimś, kto nic sobie nie robił ze strefy komfortu. Przeciwnie, zaburzał ją z radością.
— Gerard, do jasnej cholery! Przeszkadzamy jej, przestań pajacować!
Way westchnął cierpiętniczo, chcąc nie chcąc wbijając znudzone spojrzenie w dziewczynę, która rozpoczynała właśnie swój występ.
Wodził wzrokiem od przyjaciela do Vicky, zastanawiając się, co też Frank w niej widzi. Według Gerarda, nie było w niej nic szczególnego - zauważył nudne, proste włosy, całkowicie przeciętną twarz i niedopracowany makijaż, który jedynie ją postarzał. Zdawało mu się także, że jest zdecydowanie zbyt przerysowana i za bardzo rządna uwagi, którą usiłowała wyegzekwować fałszywą skromnością. Nigdy by się nie spodziewał, że Frank zachwyci się czymś aż tak pozbawionym wyrazu.
Miała ładny głos. No i grała też przyzwoicie. Nawet trochę lepiej, niż tylko przyzwoicie. Ale czy był to powód, by Frank wlepiał w nią rozanielone spojrzenie, zupełnie jakby znalazł się na koncercie swojego największego idola, a nie w dusznej, zagraconej sali muzycznej? Według Gerarda, zdecydowanie nie.
— Stanął ci szybciej, niż przy Morrissey'u?
Nim zdążył się odsunąć, oberwał zaskakująco celny cios łokciem prosto w żebra. Skulił się z bólu, czując, jak łzy napływają mu do oczu. Nie sądził, że zirytował Franka aż do tego stopnia...
Nim zdążył wsłuchać się dokładniej w prezentowany utwór, dziewczyna odkładała już gitarę, trzęsąc się jak osika. Jak się okazało, całkowicie niepotrzebne.
Cohen dosłownie piał z zachwytu, powodując tym samym pełne szczęścia i ulgi uśmiechy na twarzach Franka i Victorii oraz ciarki żenady na całym ciele Gerarda.
Rzecz jasna, przyjął ją do kółka, insynuując przy tym, iż zapewne stanie się ona tym jednym, brakującym ogniwem, które nareszcie sprawi, że reszta weźmie się do pracy. Dziewczyna wręcz nie posiadała się z dumy. Gdy tylko Cohen skończył ją wychwalać, puściła się pędem w stronę Franka. Niespodziewanie, zamknęła go w mocnym uścisku, entuzjastycznie podskakując w miejscu z nadmiaru emocji.
- Dziękuję, dziękuję, dziękuję! - zapiszczała mu wprost do ucha, na co skrzywił się lekko, zaraz jednak odwzajemniając uścisk, drżącymi ramionami obejmując ją w pasie. Miał przy tym wrażenie, że zaraz eksploduje.
— Ja nic takiego nie zrobiłem... — odparł, gdy odsunęła się od niego — Masz talent, to wszystko.
— Ale gdybyś mnie wtedy nie pochwalił, to nie wiem, czy bym się odważyła...
Wpatrywał się w jej roziskrzone, przepełnione szczęściem oczy, szczery uśmiech, w którym obnażyła proste, bialutkie jak perełki zęby, dołeczki, które wytworzyły się w jej policzkach. Otwierał już usta, by coś odpowiedzieć, może nawet posłać jej jakiś drobny komplement, jednak przerwało mu w tym długie, niezwykle donośne ziewnięcie, jakie dobiegło zza jego pleców.
Obydwoje odwrócili się w stronę Gerarda, który to kołysał się na krześle, z nogami założonymi na ławkę. Obserwował onieśmieloną dwójkę z rozbawionym wyrazem twarzy.
— No nieźle, Frank. Poznajesz kobietę i zapominasz już całkowicie o swoim najlepszym przyjacielu, tak?
Vicky zarumieniła się, szukając oparcia w synu pastora. Frank zaś wpatrywał się Gerarda z wzrokiem tak morderczym, że dziwił się, jakim cudem czerwonowłosy nie padł jeszcze martwy u jego stóp.
— Swoją drogą, cześć, jestem Gerard. — zagaił, z gracją podnosząc się do pionu. Wyciągnął dłoń w stronę Vicky, która niepewnie ją uścisnęła — Frank niestety nic o tobie nie mówił, dlatego trochę się zdziwiłem, że się znacie. Fajnie grałaś. Nienawidzę tej piosenki, ale wyszło naprawdę znośnie.
Iero stał tam jak wryty, nie będąc w stanie wykrztusić ani słowa. Nie rozumiał, co kierowało Gerardem i dlaczego postanowił być aż tak podły, jednak podziałało skutecznie - jako że Frank nie spodziewał się takiego ruchu z jego strony, nie potrafił też właściwie zareagować i zabić go na miejscu, tak, jak nakazywałby zdrowy rozsądek.
- Ja... Dzięki. I domyślam się, niewielu lubi Carpenetrsów. Dla większości to przeżytek. - odparła grzecznie, wymuszając nawet delikatny uśmiech. Frank widział jednak, jak bardzo zaskoczyły i zasmuciły ją słowa Gerarda. - Swoją drogą, pójdę już. I tak jestem spóźniona na zajęcia... - skłamała gładko, zerkając raz jeszcze na równie skonfundowanego chłopaka - A tobie, Frank, jeszcze raz dziękuję. Serio, wiszę ci przysługę.
Gdy tylko zamknęły się za nią drzwi, Frank rzucił się na Gerarda.
Pochwycił poły jego koszulki w mocny uścisk swoich drżących pięści. Był bliski znokautowania go na środku sali, w towarzystwie nauczyciela. A Gerard? Śmiał mu się prosto w twarz.
- Co to, kurwa, miało być?
- Przyjacielska przysługa.
- To? To nazywasz przysługą?
Przerwało im dopiero ciche odchrząknięcie. Ich spojrzenia momentalnie odbiły w stronę Cohena, który to, usadowiony na krześle za biurkiem, obserwował rozgrywającą się pomiędzy nimi scenę od samego początku.
- Jak już panowie zakończą te swoje dziecinne scysje, to mam nadzieję, że zaczniemy działać coś z próbą. - z wylewającą się z jego postawy dezaprobatą, pokręcił głową - Wydawało mi się, że umawiam się na współpracę z dwójką dojrzałych, godnych zaufania młodych mężczyzn.
Momentalnie odsunęli się od siebie i choć nie zamienili słowa, czy ulotnego spojrzenia, dokończyli próbę. Cohen zdawał się zadowolony, ale oni marzyli tylko i wyłącznie o tym, by wyjść z pracowni, w której atmosfera stała się nie do zniesienia.
Gdy nadszedł ten od dawna wyczekiwany moment, Frank wymaszerował z pracowni tak zamaszyście, że aż odbijała się mu na plecach zamknięta w futerale gitara. Gerard zaś, nie żegnając się z Cohenem, wybiegł prosto za nim.
- Frank!
Iero nie odwrócił się. Parł naprzód, ignorując nawoływania Gerarda. Dopiero gdy ten go dogonił, nie mógł już dłużej udawać.
- Nie mów do mnie.
- Frank...
- Nie mów do mnie!
Gerard złapał go za ramię. Frank usiłował wyrwać się i opuścić jego towarzystwo, jednak Gerard przewyższał go siłą. Po chwili szamotaniny, stanęli ze sobą twarzą w twarz, mierząc się wrogimi spojrzeniami, niczym dwójka wojowników.
- Aż tak się o to wściekasz?
Frank parsknął wymuszonym śmiechem.
- A jak myślisz? - wyszeptał zjadliwie - Vicky jest miłą, nieśmiałą dziewczyną. Nie widziałeś, że twoje idiotyczne komentarze ją dotknęły? Powinieneś ją za nie przeprosić.
- Ale ja... - otworzył usta, po chwili porzucając jednak podjęty wątek - Okej. To były głupie, dziecinne żarty. Przeproszę ją, jak tylko nadarzy się okazja.
Frank zmarszczył brwi.
- Tak po prostu? Nie masz zamiaru odwalić jakiejś akcji i odstawiać pokrzywdzonego?
- Nie.
Frank odchrząknął, poprawiając ramię futerału, wrzynające mu się boleśnie w skórę.
- No to... Po co w ogóle zacząłeś ten teatrzyk? Dlaczego byłeś dla niej okrutny, skoro przeprosiny przychodzą ci tak łatwo? Coś mi tu śmierdzi, Gerard.
- To zacznij myć zęby. - chłopak wywrócił oczami, wyciągając z kieszeni paczkę papierosów. Poczęstował także Franka - Po prostu. Zrobiło mi się tak jakoś... Przykro.
- Przykro?
- No.
- A może trochę to rozwiniesz? Nigdy nie miałeś problemu z brakiem języka w gębie.
- Jezu, stary... - Gerard jęknął cierpiętniczo, zaciągając się papierosem o chwilę za długo, niż powinno to trwać naturalnie - Trochę się już znamy, nie? No i tak sobie pomyślałem, że skoro ja mówię ci zawsze wszystko o wszystkim, to ty postąpisz tak samo. A tu się nagle okazuje, że wyrwałeś jakąś cizię i nawet słowem mi o tym nie wspomniałeś.
Frank opuścił wzrok na swoje znoszone trampki.
- No bo jej nie wyrwałem. Prawie się nie znamy, znaczy, gadaliśmy może z pięć minut i to wszystko. Nie wiem, czemu dziś zareagowała w ten sposób. Dla mnie to też było dziwne.
- Jezu, matole... Może dlatego, że też się jej podobasz? Serio, jak masz problem z oczami, to mogę się z tobą przejść do okulisty. Ale wydaje mi się, że już nie ma po co. To postępująca ślepota.
- O czym ty pierdolisz?
- Ja w ostatnich czasach mam bardzo mało wspólnego z pierdoleniem, Frankie. Ale ty byś mógł, jakbyś się trochę bardziej postarał.
Frank spąsowiał. Byle uniknąć oceniającego wzroku Gerarda, zaczął powoli iść naprzód, poświęcając uwagę tlącemu się pomiędzy jego palcami papierosowi. Jak się jednak okazało, Way nie miał najmniejszego zamiaru przestać wprowadzać go w zażenowanie.
- Mówię po prostu, że powinieneś coś z tym zrobić.
- Niby co?
-Zaprosić ją na randkę?
- No, po dzisiejszym dniu szanse na to, że się zgodzi, są raczej znikome. Wielkie dzięki.
- No i właśnie dlatego mam zamiar ją przeprosić, pacanie. I może przy okazji napomknąć coś o tym, że...
- Nawet się nie waż!
Gerard parsknął cichym śmiechem.
Nie zaczynali już tego tematu. W gruncie rzeczy, nie zaczęli żadnego - resztę wspólnej drogi spędzili w komfortowej ciszy, raz po raz wymieniając pojedyncze komentarze na temat beznadziejności jesieni i tego, jak bardzo dość mają już prób u Cohena. I o ile Frank był zachwycony porzuceniem niewygodnego dla niego tematu, Gerard, skryty pod maską obojętności, rozsypywał się w środku. Przed oczami pojawiał mu się rozanielony wyraz twarzy Franka, gdy tylko ujrzał tę dziewczynę. Ze szczegółami zapamiętał także jego szczery, szeroki uśmiech, gdy pochwyciła go w ramiona. Przy Gerardzie nie uśmiechał się w ten sposób.
I nie miał nawet pojęcia, na ile sposobów zabijało to jego ekstrawaganckiego przyjaciela.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro