Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

|8|

Dźwięk alarmu wdarł się gwałtem do jego uszu.

 Niechętnie, z licznymi pojękiwaniami i mało wyszukanymi przekleństwami, wyplątał się spod ciepłej, miękkiej kołdry. Przysiadł na krańcu łóżka, dygocąc z zimna, wszelkimi siłami próbując unieść ciężkie niczym ołów powieki.
 Nie miał pojęcia, jakim cudem zdołał ubrać się, przygotować podręczniki i pokonać katorżniczą drogę po schodach. Uważał, że za swoje wysiłki powinien otrzymać medal. Zadowolić musiał się poirytowanym spojrzeniem babki, która to przyglądała mu się  znad trzymanego w kościstych dłoniach kubka z aromatyczną kawą.

— Kawy. — stęknął żałośnie, opadając na niewygodne, drewniane krzesło w jadalni i ukrywając twarz w dłoniach.

— Ledwo wstał, a już marudzi! — zaskrzeczała stara Iero, kręcąc głową — Ojciec miał dziś pogrzeb do odprawienia, idziesz pieszo. I nawet nie myśl, żeby się gdzieś szlajać z tymi bandytami!

 Frank rozchylił palce, by zerknąć na rozkoszującą się poranną kofeiną jędzę.

— Jakimi znowu bandytami, babciu?

— A bo ja wiem? Sam tak wyglądasz, to nie sądzę, że spędzasz czas we właściwym towarzystwie.

Linda wkroczyła do kuchni w samą porę. Nim Frank zdążył wyrazić swe zdanie na temat opinii babki i tego, w jakiej części jego ciała obecnie się ona znajduje, pastorowa z głośnym hukiem postawiła przed nim dzbanek z parującym napojem. Stanęła przy stole, biorąc się pod boki, rzucając przy tym mordercze spojrzenia pogrążonej w ciszy dwójce.

— A mama to nie powinna się przypadkiem pakować, co? Później będzie problem, jak utkniecie w korkach. — zagaiła z fałszywym uśmiechem na ustach.

 Frank ostatkiem sił powstrzymał się, by nie zacząć piszczeć z radości. Uniósł szeroko otwarte, roziskrzone oczy na matkę, lecz jej twarz pozostała bez wyrazu.

— Nie wiem, czy jest w ogóle sens, żebym zabierała rzeczy, Lindo. Po co? Za miesiąc będzie tylko więcej przenoszenia tego wszystkiego, część ubrań mogłaby zostać już teraz...

Chłopak zmarszczył brwi, ściskając w dłoniach kubek, który powoli zaczynał parzyć mu dłonie.

— O to zatroszczymy się za miesiąc. I tak będzie trzeba wynająć jakąś ciężarówkę, czy coś...

— O czym wy w ogóle mówicie?

Wzrok obydwu kobiet skierował się na rozkojarzonego młodzieńca. Frank od razu przyuważył dziwny wyraz twarzy matki i wręcz diaboliczny uśmieszek za wąskich, krzywo pomalowanych wargach babki. Rzecz jasna, najpierw przemówiła ta druga.

— Razem z twoim ojcem stwierdziliśmy, że najlepiej będzie, jak po prostu się tu wprowadzę. Od kiedy mój mąż odszedł z tego świata, mam zdecydowanie zbyt dużo wolnej przestrzeni w domu. A, no i tutaj mogłabym jeszcze spróbować pomóc twojej matce w prowadzeniu domu i wyprowadzaniu cię na ludzi.

 W jadalni zapanowała cisza, przerywana od czasu do czasu cichymi siorbnięciami, kiedy to seniorka upijała kawy ze zdobionej, porcelanowej filiżanki. Frank wodził zszokowanym spojrzeniem od babki, do matki, która to stała całkowicie nieruchomo, zaciskając dłonie na oparciu krzesła tak mocno, że aż powychodziły jej na nich grube żyły. Wyraz jej twarzy był niesamowicie zacięty, gdy pustym, pozbawionym emocji spojrzeniem, wpatrywała się w okno.

— Frank. — odchrząknęła  w końcu —Nie mówiłeś, że ktoś dziś po ciebie przychodzi. Nie tak cię wychowałam, żeby koledzy wystawali pod domem i marzli. Zaproś go do środka. Jest rano, może napiłby się kawy.

Frank zerwał się z krzesła, jakby nagle to ono go sparzyło, po czym kilkoma susami doskoczył  do okna, gdzie mrużąc oczy, wlepił zaciekawione spojrzenie na podjazd.

Nie miał pojęcia, jakim cudem Gerard zdobył się na to, by pojawić się w tej okolicy. Biorąc pod uwagę, że jeszcze niedawno nie chciał odprowadzić Franka, byleby tylko nie zbliżyć się za bardzo do własnego domu rodzinnego...

— Masz rację, mamo. — mruknął, po czym ignorując zjadliwe komentarze babki, pewnie ruszył w stronę drzwi.

Way, trzęsąc się jak osika, wyczekiwał. Zachowanie przyjaciela dało mu kilka jasnych sygnałów, które przysporzyły mu wyrzutów sumienia. Poczuł, że zachowywał się jak ostatni dupek.

 Dopiero dziwne zachowanie Franka poprzedniego dnia uświadomiło mu, co jest grane. Gdy zaczął o tym wszystkim myśleć, zdał sobie sprawę, że (choć nieświadomie), całkowicie olał przyjaciela. Nie poinformował go o stanie zdrowia Christiane, choć to właśnie on rzucił wszystko, by trwać przy nim tej nocy, gdy miała atak. Nie zadzwonił także na następny dzień, jak obiecał.
 Targany wyrzutami sumienia, specjalnie wstał wcześnie rano, by nadłożyć drogi i udać się pod dom Iero. Przez całą drogę drżał, nie tyle z zimna, co ze strachu, że ktoś z dawnych znajomych mógłby go zauważyć, przez co zostałby narażony na masę niewygodnych pytań, na które za żadną cenę nie chciał i nie potrafił odpowiadać.

— Co tu tak sterczysz?

Dopiero głos Franka wyrwał go z zamyślenia. Uniósł wzrok na chłopaka, który stał u drzwi wejściowych, ciasno opatulając się bluzą. Gerardowi zdawało się, że po jego wargach błąka się cień uśmiechu.

—Przyszedłem po ciebie. Bo idziesz do szkoły, nie?

—Idę. Za jakąś godzinę! —prychnął Frank, opierając się o framugę —Właź do środka, mama sądzi, że źle traktuję znajomych, pozwalając im marznąć na zewnątrz.

Gerard zawahał się. Otworzył usta, by coś odpowiedzieć, jednak zaraz je zamknął. Odchrząknął, wbijając wzrok w swoje wysłużone buty.

— To... To chyba nie jest najlepszy pomysł. — zauważył.

— Bo?

— Sam nie wiem.

— No to nie zgrywaj filozofa i chodź. Jak będę musiał przez ciebie pić zimną kawę, to sam cię stąd wyrzucę. — zapewnił, uśmiechając się zadziornie.

 Razem weszli do przedpokoju, gdzie Gerard ściągnął kurtkę, cały czas unikając spojrzenia zaciekawionego Franka.

— Coś ty taki cichy?

— Bo wiem, że zjebałem? — syknął Gerard, marszcząc brwi — Wczoraj zachowywałeś się jak obrażona panienka, więc konkluzja nasunęła się sama.

Frank postanowił zignorować to, w jaki sposób określił go Gerard. Uznał, że woli jeszcze trochę go podręczyć.

— I tylko to sprawiło, że wypełzłeś z tej swojej nory i przyleciałeś aż tu? Wow, jestem pełen podziwu. Gdzie kwiaty na przeprosiny? I czekoladki?

— Myślałem o tym.

Iero zaśmiał się cicho, po czym posłał mu kuksańca w ramię. Gerard skrzywił się, rzucając mu mordercze spojrzenie.

— Frank! — dobiegł ich podniesiony głos z jadalni — Naleśniki zaraz wam wystygną!

Jak na komendę, w brzuchu Gerarda cichutko zaburczało.

— Stary, co ty? Nie jadłeś nic od samego rana? — zapytał zszokowany Frank, taksując go zmartwionym spojrzeniem. Faktycznie, wydawało mu się, że w ostatnich dniach Gerarda robi się coraz mniej, ale sądził, że było to spowodowane stresem...

— Tak wyszło. — odparł Gerard, wzruszając ramionami.

Frank, choć na usta cisnęło mu się całe mnóstwo słów, zamilkł. Gestem nakazał Gerardowi, by poszedł za nim do jadalni.

— Mamo, babciu... To jest Gerard, chodzimy razem do szkoły.

— Dzień dobry. — mruknął Gerard, przywołując na twarz lekko wymuszony, acz urokliwy uśmiech.

Stara Iero wpatrywała się w czerwonowłosego niczym w przybysza z innej planety. Jej oczy rozszerzyły się do niebotycznych rozmiarów, a dłoń w której trzymała widelec, zatrzymała się w połowie drogi do rozdziawionych ust.

— Dzień dobry! — odparła pastorowa, uśmiechając się szczerze — Siadajcie chłopcy, siadajcie! Gerard, na jakie masz ochotę? Zrobiłam z serem, ale są też z czekoladą. Tu masz pokrojone owoce, gdybyś miał ochotę. A, no i kawa, rzecz jasna. — zaświergotała, obstawiając Gerarda z każdej strony przeróżnymi półmiskami i tacami. Jako wisienka na torcie, dostał mu się dzbanek z gorącą kawą.

— Dziękuję, nie trzeba było, ja tylko...

— Cichutko. Jedz, jedz, bo wystygnie.

Frank tłumił narastającą z każdą sekundą falę śmiechu. Czuł się jak bohater jakiegoś taniego serialu dla nastolatków, tak bardzo wiało tu groteską. Zszokowana babka, Linda, która nagle zdawała się robić dosłownie wszystko, by uniknąć tematu przeprowadzki teściowej, nieświadomie napastująca skonfundowanego Gerarda, a w centrum tego wszystkiego Frank. Zapomniany przez resztę, przeżuwający trzeciego z kolei naleśnika, czuł się jak poboczny obserwator.

— Pochodzisz z Jersey, młodzieńcze? — wypaliła w końcu stara Iero — Gerard to dość niecodzienne imię. Twoi rodzice emigrowali z Europy? — dopytała, bacznie obserwując czerwonowłosy bałagan, który to popijał właśnie kawę.

— Od pokoleń mieszkamy w Jersey, proszę pani. — odparł grzecznie, ocierając usta brzegiem serwetki — Zdaje się, że matka wypatrzyła to imię w jakiejś powieści i uznała, że naszej rodzinie przyda się trochę ekstrawagancji.

Frank zachłysnął się naleśnikiem, jednakże nikt nie miał zamiaru zwrócić na niego uwagi.

— Tak? A z której to rodziny się wywodzisz, młodzieńcze? 

— Way. 

— Way? Od tych Wayów, co pomagają mojemu synowi w dekorowaniu kościoła? Od Donny Way? Poznałam ją, tak, jak o tym pomyślę, to rozmawiałyśmy kiedyś po mszy wieczornej... — zastanowiła się przez chwilę, przez cały czas przypatrując się bacznie Gerardowi — Był z nią taki cherlawy blondynek, mówiła, że to jej syn. O tobie nic nie wspomniała...

Frank rzucił dyskretne spojrzenie na Gerarda. Chłopak ściskał trzymany przez siebie kubek z kawą tak mocno, że aż pobielały mu kostki.

— Tak, jak sobie przypominam, to byli we trójkę, z takim wysokim mężczyzną. Mówił, że jest wojskowym... To pewnie twój ojciec, Gerardzie? Musisz być bardzo dumny. Żołnierz w rodzinie to niewyobrażalna chluba.

— Gerard, chodź, spóźnimy się. Muszę jeszcze załatwić coś z przewodniczącym samorządu. — mruknął Frank, rzucając przyjacielowi porozumiewawcze spojrzenie.

Gerard skinął głową, po czym wręcz nazbyt entuzjastycznie wstał od stołu.

— Dziękuję, bardzo mi smakowało, pani Iero. — posłał ciepły uśmiech Lindzie, na której twarzy również wykwitło ledwie widoczne napięcie.

— Wpadnij do nas jeszcze kiedyś, Gerard. — odparła — Frank rzadko kiedy kogoś tu zaprasza. Wolałabym, by siedział tutaj, niż szlajał się bóg wie gdzie i z kim.

 Nim rozmowa zeszłaby na jeszcze dziwniejsze tory, Frank pociągnął Gerarda w stronę przedpokoju, gdzie to bez słowa zaczęli ubierać się do wyjścia.
 Syn pastora obserwował przyjaciela, który to zdawał mu się dziwacznie pobladły. Mówiąc szczerze, nie dziwił mu się - doskonale zdawał sobie sprawę, że wspomnienie o rodzinie musiało nieźle go dobić. Przeszłość zdawała się prześladować Gerarda nawet w najmniej spodziewanych sytuacjach, a on nie mógł nic na to poradzić.

— Wybacz. — wyszeptał Frank, gdy tylko wyszli na zewnątrz. Mroźny, późnojesienny wiatr smagał go po odkrytych policzkach — Ona zawsze musi wszystko o wszystkich wiedzieć. Powinienem był to przemyśleć.

Gerard westchnął cicho, wsuwając dłonie w kieszenie, z wzrokiem pusto wbitym w przestrzeń.

— Daj spokój. Było naprawdę miło, twoja mama jest fantastyczna. No i jedzenie było pyszne.

Frank skinął głową. Nie miał pojęcia, jak mógłby choć trochę rozluźnić atmosferę, na jaki temat zagaić, by nie urazić Gerarda i nie zniechęcić go do dalszej dyskusji. Na całe szczęście, to czerwonowłosy przejął inicjatywę.

— Boże, dawno już tu nie byłem. — mruknął, z delikatnym uśmiechem na ustach — Chodziliśmy tędy do kościoła, jeszcze z tatą. Tyle razy przechodziłem obok twojego domu nie wiedząc, że kiedykolwiek zamienimy ze sobą słowo. Zawsze znałem cię jedynie jako "syna pastora", rodzice zawsze tak o tobie mówili, jak widywali cię z ojcem w kościele. Dziwne, nie?

— Trochę.

— Boże, zero w tobie uczuć. — prychnął Gerard — Mógłbyś chociaż udawać.

— Zaprosiłem cię do mojego domu na kawę, nie zwracając uwagi na to, że gapiłeś mi się w okno od szóstej rano jak jakiś totalny psychopata. Nie wmawiaj mi, że nie mam uczuć, Way. Gdybym nie był sobą, wyrzuciłbym cię.

— Dobra, wygrałeś. — Gerard parsknął śmiechem — I chciałem ci coś jeszcze powiedzieć. Proszę, nie odmawiaj ze względu na to, co stało się między nami ostatnio...

Zwrócił zaciekawione spojrzenie na Gerarda. Zdawał mu się niezwykle poważny i lekko poddenerwowany, jakby z góry obstawiał jego odmowę.

— Brian przywiezie dziś do nas Gabriela. Chcę, żebyś ty też był przy tej rozmowie.

*

Atmosfera w maleńkim, zagraconym saloniku, pierwszy raz była aż tak napięta.

 Frank czuł się z lekka nie na miejscu. Ledwo znał Christiane i choć faktycznie polubił ją, nie był aż tak zaangażowany w rozgrywające się zdarzenia, jak Gerard czy Brian. Gdyby nie to, jak bardzo zależało mu na przyjacielu, w życiu nie chciałby zostać wmieszany w całą tę sprawę.

 Siedział na kanapie, wciśnięty pomiędzy Gerarda i Briana, którzy zdawali się zupełnie nie zwracać uwagi na siebie nawzajem. Było to dziwne, zważając na wcześniejsze tęskne spojrzenia, które Molko notorycznie rzucał w stronę czerwonowłosego. Teraz łączyły ich już tylko i wyłącznie podobne do siebie, pełne wyczekiwania twarze, których roziskrzone oczy wlepione były w przybysza.

 Bujał się nerwowo, ze wzrokiem wbitym w udekorowane przeróżnymi obrazami i zdjęciami ściany. Nie odzywał się, jedynie od czasu do czasu zerkając na pogrążoną w milczeniu trójkę.

 Frank przyjrzał mu się dokładnie. Miał śniadą, gładką cerę, która zdawała się być idealnie matowa, bez najmniejszych przebarwień czy pieprzyków, jakby upudrowana. Zbyt idealna. Jego twarz pozostawała zaś nieruchoma, wręcz posągowa, z wyjątkiem oczu, które błyszczały bystro, gdy przypatrywał się ekstrawaganckiemu wnętrzu.
 Wzrok Franka przesunął się powoli po jego eleganckiej, szytej na miarę czarnej marynarce, niezmiernie podobnej do tych, które młodzieniec widywał na okładkach modnych czasopism, które uwielbiała przeglądać jego matka. Pod szyją zawiązany miał bezbłędnie dopasowany, jedwabny krawat, który przyjemnie kontrastował z białym kołnierzykiem koszuli.

 Frank nie miał pojęcia, czemu mężczyzna ubrał się w ten sposób na zwyczajne spotkanie. Po dłuższym namyśle stwierdził, że Brian musiał naskoczyć na niego zaraz po jakimś ważnym spotkaniu biznesowym.

— Nic się tu nie zmieniło. — mruknął w końcu mężczyzna, posyłając im szeroki, nieco nieszczery uśmiech. Widać było, że za wszelką cenę próbuje rozładować atmosferę — Sam wieszałem te obrazy, wiecie? Nie mam pojęcia, skąd wzięła je Christiane, ale zanim się wprowadziłem, marniały w szafie. Ma tam jeszcze mnóstwo różnych szkiców, ponoć prezenty od przyjaciół z Niemiec. Nie wspominała wam?

Frank miał doskonały widok na to, jak mocno zaciskała się szczęka Gerarda i na to, jak nerwowo wyłamywał sobie palce. Choć jego twarz nie zdradzała zbyt wielu emocji, doskonale wiedział, że gotują się one wewnątrz, osiągając już poziom krytyczny.

— Wspominała. O tym i o kilku innych sprawach, o których ty niestety nie wspominasz.

Brian przywołał na twarz niesamowicie nieszczery uśmiech. Pochylił się nieco do przodu, nie zdejmując wzroku z Saporty.

— Dużo nam o tobie mówiła, wiesz? — mówiąc to, kojarzył się Frankowi z przyczajonym wężem, który to droczył się ze swoją ofiarą, nim wysunie kły i zada jej śmiertelny cios — Ponoć skończyłeś studia prawnicze i nawet masz własną kancelarię. To pod nią rozmawialiśmy, prawda? Przepiękny budynek. Pewnie musiałeś zapłacić architektowi krocie. Odniosłeś niesamowity sukces, moje gratulacje.

— Było ciężko, ale tak, też tak sądzę. I dziękuję. — odparł Gabriel, ponownie obnażając rzędy nienaturalnie białych zębów w szerokim uśmiechu. Zdawał się nie zauważać, do czego zmierza Brian.

— Szkoda, że nie pamiętasz, komu to wszystko zawdzięczasz.

Przez twarz Saporty zdawało się na raz przemknąć wiele różnych emocji. Od zdziwienia, przez zażenowanie, aż po lekki przestrach. Brian natomiast zdawał się całkowicie nieporuszony tym, co mu zarzucił.

— Nie rozumiem, co masz na myśli...

— Gdyby jej pieniądze, nie miałbyś za co ukończyć szkoły. — odparł Brian, spokojnym, wyważonym głosem — Nie oceniam tego. Każdy z nas uzyskał od niej jakąś pomoc, inaczej nie znalibyśmy się. — dodał, całkowicie ignorując osobę Franka — Nie chodzi mi o to, co od niej wziąłeś, bo to nie jest moja sprawa. Sprowadziłem cię tu, bo czas, byś wyrównał rachunki.

Gabriel zaśmiał się nerwowo, wodząc wzrokiem po trójce mężczyzn usadowionych na kanapie, jakby szukając wsparcia w którymkolwiek z nich.

— Tak? A dlaczego akurat ja? Jest was tu trzech.

— Bo ty wziąłeś od niej najwięcej. Żaden z nas nie pobierał pieniędzy na naukę, z resztą, tylko ja ukończyłem już szkołę i pracuję. Nie przeszkadza mi to jednak w tym, by odwiedzać Christiane i pomagać jej. Nie zapomniałem o tym, co dla mnie zrobiła, wiesz? I gotów jestem odpłacić się jej za to wszystkim, co mam, choć jest tego niewiele. Ale wiesz co? Ona tego nie chce. Dla niej ważne jest, bym tu czasem zajrzał, a jeśli nie mam czasu, to chociaż napisał list.

Saporta opuścił wzrok na swoje splecione na udach dłonie. Nie odezwał się ani słowem.

— Ty natomiast, totalnie olałeś sprawę. — kontynuował swą tyradę Brian — Od kiedy się wyprowadziłeś, nie było dnia, by o tobie nie wspomniała. Byłeś jej jak syn. Każdego z nas tak traktuje, ale ty zawsze jesteś wynoszony na piedestał, bo byłeś pierwszy. Rozumiesz,  o czym mówię? — Gabriel pokiwał głową, nadal nie unosząc jednak wzroku

Przez dłuższą chwilę, w salonie panowała kompletna cisza.

 Gabriel kołysał się nerwowo na wysłużonym fotelu, Gerard nadal trwał w milczeniu, nie odrywając od niego wzroku. Brian oczekiwał odpowiedzi, a Frank? Frank błądził po nich wzrokiem, pragnąc, by to wszystko dobiegło końca i by mogli się rozejść.

— Czego oczekujesz? — zapytał w końcu Gabriel.

— Żebyś pomógł nam w organizacji tego wszystkiego.

— Nazywając rzeczy po imieniu, chcesz, żebym sfinansował operację?

Brian przez chwilę wstrzymywał się z odpowiedzią. Jego wyblakłe, jasnoniebieskie oczy błądziły po nieprzeniknionej twarzy Gabriela. Ostatecznie skinął głową.

— Bierzesz pod uwagę, że ja też mam rodzinę? — wypalił Gabriel. Ton jego wypowiedzi stał się nagle rzeczowy, poważny, zupełnie jakby przemawiał na jednej z rozpraw sądowych, a nie dyskutował z dawnym znajomym — Pewnie o tym nie wiesz, bo przecież co cię to interesuje, nie? To cię oświecę. Mam żonę i dwie córki, które w tym roku poszły do pierwszej klasy w szkole prywatnej. Myślisz, że to nic nie kosztuje? Albo, że prowadzenie kancelarii to sam przychód? Oświecę cię, życie to nie bajka.

— Gabe, o czym ty właściwie mówisz? — zapytał Brian, kręcąc głową — Nie mam zamiaru rozliczać cię z przychodów, ale nie jestem też na tyle głupi, by wierzyć, że gdybyś był spłukany, robiliby z tobą wywiady na pierwsze strony.

Saporta prychnął.

— Robią je, bo jestem dobry.

— A dobry znaczy też dobrze opłacany, czyż nie?

Gabriel zjeżył się na te słowa. Zdawało się, że został przyłapany na gorącym uczynku, jednak nie miał zamiaru dać tego po sobie poznać.

— Nie wiem, co mam powiedzieć. Musiałbym to wszystko przemyśleć. Z resztą, mogę na ten temat rozmawiać z Christiane, nie z wami.

Na te słowa, Gerard zerwał się z kanapy ku zaskoczeniu wszystkich. Nie odzywał się przez cały ten czas, jednak Frank przeczuwał, że w końcu nie wytrzyma.

— Ona w życiu nie poprosi cię o głupie odwiedziny i spędzenie z nią czasu, a co dopiero o pieniądze! To była nasza inicjatywa. — wyjaśnił, gestem wskazując na pozostałą dwójkę — Staramy się jak możemy, ale tylko Brian pracuje, a jego dochody nie wystarczą na pokrycie kosztów operacji. A jeśli jej nie przejdzie, to umrze. I to w męczarniach, niewyobrażalnych wręcz. Już je przechodzi, gdy ma ataki. I z dnia na dzień są coraz gorsze, coraz głośniej przy nich krzyczy, wiesz? Oczywiście, że nie wiesz. Bo ciebie wtedy przy niej nie ma!

 Nie zwracając uwagi na resztę, szybkim krokiem opuścił salon.

Brian odprowadził go wzrokiem, nie poruszając się jednak ani o milimetr. To Frank poderwał się z miejsca, podążając za czerwonowłosym.

Zastał go w kuchni, gdzie to siedział przy stole, w drżącej dłoni trzymając odpalonego papierosa.
Frank nie odezwał się ani słowem. Zamknął drzwi, po czym podsunął sobie krzesło i usiadł obok Gerarda, który to zdawał zupełnie ignorować jego prezencję. Wpatrywał się w niezbyt urokliwy wazon, z którego wyzierały na wpół zwiędły bukiet, złożony z białych chryzantem. Kwiaty zwieszały swe pękate główki ku stołowi, niezdolne już, by utrzymać się w pionie. Ciemnozielone liście spływały gładko, koniuszkami muskając dębowy blat, który usłany był już martwymi płatkami.

Według Franka, ich zapach kojarzył się ze śmiercią.

— Nie mogę uwierzyć, że odmówił. — wyszeptał, gasząc papierosa w kryształowej popielniczce. Dopiero wtedy spojrzał na Franka — Kiedy Brian powiedział, że go tu ściągnie, odetchnąłem z ulgą. Wiesz, sądziłem, że wszystko już załatwione, bo... Bo przecież... Pomogła mu. On nie mógł o tym zapomnieć...

  Frank czuł się wybitnie nie na miejscu. Choć do granic możliwości empatyczny i wyrozumiały, nigdy nie był najlepszy w pocieszaniu. Nie potrafił dobrać słów w taki sposób, by podniosły kogoś na duchu. Od kiedy poznał Gerarda, dość mocno wypracował w sobie pewne mechanizmy, które, choć niezbyt wymagające, pomagały mu uspokoić chłopaka. Teraz jednak wiedział, że to byłoby zdecydowanie za mało — nie wystarczyłoby krótkie "będzie dobrze", bo nic tego nie zapowiadało. Przeciwnie, wszystkie koła ratunkowe, które sobie obrali, zdawały się osuwać w niebyt, gdy tylko wyciągali po nie ręce.
 Czuł się jednak zobowiązany, by zrobić cokolwiek. Od tego byli w końcu przyjaciele, prawda? Tak mu się przynajmniej wydawało.

 Niepewnie sięgnął po złożoną na blacie dłoń Gerarda i ujął ją w swoją, splatając ich palce. Wpatrywał się w nie, zupełnie jakby sam gest miał oświecić go i podsunąć kilka rad, które mógłby wyartykułować. Okazało się jednak, że nic, zupełnie nic się nie zmieniło. Był zagubiony i nie potrafił zrobić nic poza bezmyślnym gładzeniem wierzchu dłoni drugiego chłopaka swoim kciukiem. Powolnym, ostrożnym kreśleniem maleńkich kółek na jego bladej skórze, gdy w myślach modlił się, by jego działania przyniosły choć nikłą otuchę.

 Gerard popatrzył na niego z niemym zdziwieniem, wypisanym na twarzy jak wielki znak zapytania. Ani myślał narzekać — dotyk Franka był niesamowicie kojący i pomagał mu się uspokoić. Czuł się jednak dziwnie, gdy smukłe palce Iero sunęły po wierzchu jego dłoni, ledwie muskając skórę. I choć Gerard nigdy by się do tego nie przyznał, poczuł przyjemny, delikatny dreszcz w okolicy podbrzusza.
 Nie potrafił zrozumieć, jakim cudem Frank jednym, nieświadomie delikatnym i czułym gestem, wzbudził w nim od dawna zapomniane uczucia, które Gerard pogrzebał w sobie wraz z niesamowicie bolesnym zerwaniem z Brianem. Sądził wtedy, że już nigdy nikt nie dotknie go w podobny sposób, powodując, że włoski na karku staną mu dęba, a  serce zabije mocniej, jakby rażone silnym impulsem elektrycznym, który ponownie powołał je do życia.

To wszystko za sprawą jednego, nic nieznaczącego gestu.

— Może się jeszcze namyśli.

 Z zamyślenia wyrwał go głos Franka. Gerard parsknął wymuszonym śmiechem.

— Tak myślisz? Ja nie. Nie znałem go wcześniej, ale mam nosa do ludzi, Frank. Dupek myśli tylko o sobie, ma gdzieś Christiane i to, co dla niego zrobiła. Liczy się dla niego tylko i wyłącznie sukces, który osiągnął. Do śmierci będzie sobie wmawiał, że zawdzięcza go samemu sobie.

Nagle, z cichym skrzypnięciem, otwarły się drzwi do kuchni. Stanął w nich Brian, ogarniając pogrążoną w rozmowie dwójkę przeciągłym, niechętnym spojrzeniem. Gdy spostrzegł ich złączone dłonie, przez jego drobną twarz przewinął się dziwaczny cień, zasnuwający bladoniebieskie tęczówki nieprzejrzystą mgłą, tak, że jeszcze bardziej zaczęły przypominać oczy topielca.

— Dzwonili ze szpitala. Ponoć wypisują Christiane i poprosiła, by skontaktowali się z nami.

Gerard momentalnie wyrwał dłoń z objęć Franka, zrywając się z krzesła.

— No to na co czekasz? Zbieramy się! Frank, jedziesz z nami, prawda?...

Frank, rzecz jasna, zgodził się.

Gerard praktycznie wybiegł do przedpokoju, nie chcąc pozostawiać Christiane samej na dłużej, niż byłoby to potrzebne. Frank i Brian pozostali w kuchni, wzajemnie obdarzając się całkowitym brakiem zainteresowania, byleby nie nazwać tego wrogością.

— A ty gdzie się wybierasz?

Na dźwięk nieco podniesionego głosu Gerarda, obydwaj dołączyli do niego w przedpokoju.

 Gabriel wiązał właśnie wokół szyi niebotycznie długi szal. Zdawał się ignorować pytanie młodszego chłopaka i zapewne nadal by to robił, gdyby nie pozostała dwójka. Gdy zdał sobie sprawę, że wszyscy czekają na odpowiedź, westchnął cierpiętniczo.

— O co znów chodzi? Wysłuchałem was, muszę to wszystko przemyśleć. A teraz, pozwólcie, że wrócę do domu. Jakbyście nie zauważyli, jest środek tygodnia, a ja mam sporo obowiązków, zarówno zawodowych, jak i rodzinnych.

— Nie chcesz się z nią zobaczyć?... — zapytał cicho Gerard.

Frank momentalnie odwrócił się do niego, zatroskany sposobem, w jaki Gerard wypowiedział te słowa. Jego głos załamywał się, zupełnie tak, jakby zaraz miał się rozpłakać.

Saporta zawahał się. Zagryzł dolną wargę, a jego dłoń zatrzymała się w połowie drogi do klamki. Ostatecznie ułożył na niej swoje smukłe palce, zaciskając je tak mocno, by w razie kolejnego konfliktu, być w stanie najzwyczajniej w świecie uciec.

— Chciałbym, ale naprawdę, życie prywatne wzywa. Niestety, ktoś — rzucił z lekka wrogie spojrzenie Brianowi — ...Wyciągnął mnie z pracy. Żona nie ma pojęcia gdzie jestem i pewnie już się denerwuje. Mamy bardzo rygorystyczny plan dnia, żadne z nas nie może zawalić, bo wszystko się posypie. Wiesz, ktoś zapomni odebrać dzieciaki, czy nie ugotuje obiadu... To też są poważne sprawy, jakkolwiek głupio by nie brzmiały w obliczu sytuacji, w której znajduje się Christiane. Naprawdę, odwiedzę ją, ale innym razem. Dziś... Dziś nie jest po prostu dobry moment.

Nikt nie odezwał się już ani słowem. Nawet gdy Gabriel wychodził, oni dalej stali w tym samym miejscu, wpatrując się w zamykające się za nim drzwi, całkowicie niezdolni do ruchu.

— Co za dupek. — skwitował Frank.

— Nawet ja się z tobą zgodzę, Iero. — odparł Brian, odpalając papierosa.
















Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro